Grzebiąc w nocniku

Grzegorz Wysocki

Nie mam pojęcia, dlaczego Żuławski upublicznił ten pamiętniczek pisany przez biednego, skrzywdzonego mężczyznę, który tak bardzo nie potrafi sobie poradzić z odejściem Esterki, że postanowił ją po prostu zgnoić w swoim rzekomym dziele życia

Jeszcze 3 minuty czytania

Paweł Dunin-Wąsowicz słusznie zaważył, że w związku z opublikowaniem przez Krytykę Polityczną „Nocnika” Andrzeja Żuławskiego „miał być duży skandal, [ale] nie ma dużego skandalu, bo tylko Kapuściński i Kapuściński, ewentualnie Iwaszkiewicz i publikacja jego drugiego tomu dzienników”. Nie interesuje mnie, jak bardzo medialna wrzawa wokół książki Domosławskiego zaszkodziła promocji dziennikowych zapisków Żuławskiego. Po lekturze tak „Nocnika”, jak i „Kapuścińskiego non-fiction”, powinniśmy raz jeszcze zastanowić się nad tym, co wolno diaryście, a co biografowi, i czy w ogóle istnieją jakiekolwiek granice, których przekroczenie musi zakończyć się kolejnymi pozwami sądowymi, publiczną wymianą wyzwisk lub przynajmniej emocjonalną awanturą w mediach.
Warto ponownie przedyskutować chociażby definicje gatunków, problem konfliktu między zamysłem autorskim a „głównymi postaciami dramatu”, czy wreszcie kwestię tzw. kultury osobistej. Czy biograf/diarysta musi być grzeczny? Czy nie wolno mu być krytycznym, wyrazistym, niezależnym i niejednokrotnie brutalnym w swoich sądach? A jeśli wolno, to jak bardzo? Czy wszystkie chwyty są dozwolone? I kto miałby rozstrzygać, które z zadanych ciosów były tymi poniżej pasa? Sąd? A może „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita” lub „Gość Niedzielny”? Krytycy literaccy? Czytelnicy?

Andrzej Żuławski, „Nocnik. 27 IX 2007 – 27 IX 2008”.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa, 644 strony,
w księgarniach od lutego 2010
„Nocnik” Andrzeja Żuławskiego prowokuje do poszukiwania odpowiedzi na te pytania, ale – w przeciwieństwie do książki Domosławskiego – przy jego lekturze można zadać jeszcze jedno, fundamentalne: czy w ogóle jest sens nim się zajmować? Pytanie wydawać się może dość absurdalne, skoro „Nocnik” to swoista summa Andrzeja Żuławskiego, wtłoczona w formę rocznego (27 XI 2007 – 27 XI 2008) dziennika. Z jednej strony, owszem, kolejne zapisywane dni, przeczytane książki, obejrzane filmy, zwiedzone wystawy, wyjazdy na festiwale filmowe i retrospektywy, spotkania z najmłodszym synkiem i historie miłosne (niekończąca się nigdy opowieść o „moich kobietach”, aktualnych i przeszłych, a nawet tych dopiero przygotowywanych do konsumpcji), sporo historii (przede wszystkim II wojna światowa) i trochę współczesnej polityki. Z drugiej – szersza perspektywa, rozważania bardziej uniwersalne, filozofia żuławska, podsumowanie dotychczasowych osiągnięć twórczych i relacji z ojcem.
Autor w dalszym ciągu podejmuje swoje obsesyjne tematy (związek z Sophie Marceau, wojna, zaangażowanie ojca itd.), wielokrotnie się powtarza (także na przestrzeni samego „Nocnika”), nagle urywa rozpoczęty wątek, by więcej do niego nie wrócić lub zrobić to wiele dni później, niespodziewanie, i wgryźć się weń z zupełnie innej strony. Ale głównym i tak naprawdę jedynym istotnym tematem „Nocnika” jest – kto zgadnie? – Andrzej Żuławski.

Oczywiście, w przypadku tak egotycznego gatunku jak dziennik, nie sposób czynić z tego zarzut. Zadowoleni powinni być więc nie tylko miłośnicy życia i twórczości reżysera „Opętania”, ale też literaturoznawcy spędzający życie na śledzeniu postaw narcystycznych we współczesnej prozie polskiej. Prozie? Nie dziennik pisany nocą, ale proza? I nie mówię o poukrywanych w różnych częściach „Nocnika”, pretensjonalnych, chaotycznych opowiadaniach i fragmentach (nieopublikowanych? niedokończonych? dopiero pisanych?) powieści, lecz o całych 640 stronach.
Zdaje się, że i sam autor woli traktować te zapiski jako fikcję literacką, a przynajmniej rodzaj gry z czytelnikiem, który sam winien sobie odpowiedzieć, co tutaj jest naprawdę, a co na niby, co jest szczerym, intymnym dziennikiem, a co kontynuacją „Na srebrnym globie”. Wszystko zgodnie z paradoksem Jeana Cocteau cytowanym w końcowej nocie: „Jestem kłamstwem, które mówi prawdę”.

Trzeba jednak przyznać, że te zabiegi – puszczanie oka, że niby nie tylko dziennik, ale też proza, że niby prawda, ale też kłamstwo – są niezbyt przekonującym zabezpieczeniem mającym wybronić Żuławskiego przed ewentualnym procesem sądowym. Idzie oczywiście o opisany drobiazgowo romans, a następnie rozstanie z Esterką, jedną z głównych postaci „Nocnika”, młodą aktorką, której prawdziwe nazwisko – dzięki szczodrym podpowiedziom Żuławskiego na temat jej znanych rodziców, ról filmowych czy wcześniejszych głośnych romansów – czytelnik bez trudu odgadnie (a jeśli miałby z tym problem, to wystarczy, że odwiedzi jakiś serwis plotkarski, by wszystko stało się jasne).
Po sporym sukcesie opublikowanego również przez „KP” wywiadu-rzeki, którego Żuławski udzielił dwa lata temu, reżyser najwyraźniej doszedł do wniosku, że sukces można osiągnąć tylko dzięki połączeniu rozważań filmowych, literackich i – powiedzmy na wyrost – filozoficznych z całymi, nomen omen, ustępami pełnymi bluzgów, wyzwisk i chamskich epitetów. Nie neguję w żadnym razie terapeutycznej roli siarczystych przekleństw oraz prymitywnych, nawet nienawistnych myśli o bliźnich, które przychodzą do głowy zapewne i najgrzeczniejszym reprezentantom naszego gatunku. Mój sprzeciw budzą natomiast dwie kwestie.

Po pierwsze: absurdalny pomysł oddania maszynopisu „Nocnika” do druku

Nie mam pojęcia, dlaczego Żuławski uznał, że warto jednak upublicznić tę emocjonalną, rozedrganą mieszaninę kulturalnych zachwytów i obrzydzeń (te drugie zdecydowanie przeważają), ten pamiętniczek pisany przez biednego, skrzywdzonego mężczyznę, który tak bardzo nie potrafi sobie poradzić z odejściem Esterki, że postanowił ją po prostu zgnoić w swoim rzekomym dziele życia. Rozumiem dobrze, że niespodziewany koniec miłości mocno reżysera zabolał, ale nie mam pojęcia, co zamierzał osiągnąć bezpośrednią i (mówiąc eufemistycznie) mało subtelną opowieścią o seksualności młodej aktorki, jej jędrnym „cycu” i niewielkiej „dupie”, jej wcześniejszych – a zdaniem Żuławskiego obleśnych i kurewskich – przygodach erotycznych. Trudno doszukiwać się tutaj jakichkolwiek innych motywów niż chęć odwetu i zwiększenia nakładu „Nocnika”, ale gwoli sprawiedliwości wspomnę jeszcze, że dziennik Żuławskiego to także rozprawa autora „Litego boru” ze światem Hollywoodu, jednodniowych gwiazdeczek, światem plastiku, tandety, szmiry, popowego banału i telewizyjnego bełkotu.

Jak więc nietrudno się domyślać, postać Esterki pełni tutaj symboliczną rolę i reprezentuje rasę „hollywoodzian”, a jej największym błędem było to, że nie wytrzymała z Żuławskim, reprezentantem kultury wysokiej, uważnym czytelnikiem Prousta i Stendhala, miłośnikiem Chopina i – czytanej przez okrągły rok – „Wojny i pokoju” Tołstoja. A przecież miała taką szansę! Tak wiele mogła się nauczyć, choćby tego, jak czytać literaturę piękną. Na szczęście nic straconego, gdyż pokazowych lekcji z czytania dzieł wspomnianych klasyków (a także dzienników Jüngera, Maraiego, Woolf, Miłosza czy Iwaszkiewicza) udziela Żuławski na łamach „Nocnika” szczodrze.
Bo przecież sztuka polega przede wszystkim na tym, by obficie cytować właśnie przerabiane utwory (tym sposobem zdecydowanie najlepsze fragmenty „Nocnika” zostały napisane przez Virginię Woolf) oraz, ewentualnie, okraszać je jakimś mniej lub bardziej błyskotliwym komentarzem (kilka przykładów: „Bełkot”; „Ha. Jakbym siebie czytał”; „A niech go kule biją!”; „Zupa-dupa”; „Ażeby go posrało”). Mile widziane jest również wyzywanie noblistów, nazywanie tłumaczy „koszałkami” i „osłami” (dot. Sławomira Błauta) oraz obrzydzenie wszystkimi dziełami literatury stworzonymi w ostatnich 20 latach. Jünger jest według reżysera wariatem i dupkiem (tym drugim jest też Žižek); Iwaszkiewicz – „ciotą parweniuszowską” i twórcą, który dawał „chętnej, kokieteryjnej dupy chamom i oprawcom”; Pavese – palantem, wałem i kretynem; a Coetzee – durniem, „sztywnym mętniakiem”, „lewakiem” i „ślepakiem” (???). Miłym wyjątkiem od reguły jest debiut Masłowskiej, przenoszony w okresie pisania „Nocnika” na ekran przez Xawerego Żuławskiego. W gruncie rzeczy te wszystkie obelgi i epitety raczej śmieszą czytelnika, bo też trudno je traktować poważnie, ale po jakichś stu stronach robią się po prostu nudne i niestrawne.

Po drugie: absurdalny pomysł publikacji „Nocnika”
przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Zacznę podobnie jak przy punkcie pierwszym: nie mam pojęcia, dlaczego Sławomir Sierakowski czy inna osoba (zespół osób?) z „KP” uznała, że warto jednak opublikować to dzieło pełne – by zacytować samego autora – „kup miłosnych i szczyn zakochanych”. Sądzę, że główną, a kto wie, czy nie jedyną przyczyną takiej decyzji, był komercyjny sukces wydanego przez nich wcześniej wywiadu-rzeki i nadzieja na jego powtórzenie. Sąd to zdecydowanie smutny, skoro mówimy o lewicowym wydawnictwie, któremu – jak mi się zawsze wydawało – zależy nie tylko na zarabianiu pieniędzy. Więc może chodzi o to, by zarobić na sprzedaży tych szowinistycznych, pełnych nienawiści i słownego błota dzienników, a następnie skrytykować niecne postępki Żuławskiego w kolejnych publikacjach książkowych „Krytyki Politycznej” autorstwa, dajmy na to, Kingi Dunin czy Agnieszki Graff? A może – zgaduję dalej – „Nocnik” miał być rodzajem instruktażowego antypodręcznika, który ma nauczyć młodych lewicowców, w jaki sposób nie przeżywać odejścia ukochanej kobiety?

Owszem, Żuławski nie lubi polskiego katolicyzmu, wyzywa rządzących krajem polityków („karły”, „debile” itd.), nienawidzi nacjonal-faszystów, ale czy to wystarczy, skoro jego uwagi są nieszczególnie oryginalne i obecne dzisiaj w co drugim profilu na Facebooku? Wiele dobrego widzi też autor w działaniach „Krytyki Politycznej” i charyzmie Sławomira Sierakowskiego, czemu poświęca kilka wpisów w swoim „Nocniku”, ale mam nadzieję, że nie te – dość specyficzne zresztą i niejednoznaczne – pochwały przeważyły.
Tak więc naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi. Doceniam otwarcie się „KP” na tak oryginalne, niepoprawne politycznie, obyczajowo i kulturowo sądy, ale coś mi się wydaje, że niewiele mają one wspólnego z hasłami na co dzień wypisywanymi na sztandarach przez Sławomira Sierakowskiego i jego współpracowników.

*

Sytuacja wygląda tak, że Andrzej Żuławski zdecydował się pokazać swój „Nocnik” światu, a Wydawnictwo KP postanowiło mu w tym pomóc. Skoro i tak nie można już tego cofnąć, warto teraz na ten temat porozmawiać. Nie jest przecież tak, że lektura tej opasłej księgi jest czasem zupełnie straconym – owszem, zdarza się tutaj co 20–30 stronic jakieś interesujące spostrzeżenie, frapujący cytat czy trafny komentarz. Ale, jakkolwiek by patrzeć i się wysilać, grzebanie w nocniku, poszukiwanie w nim pojedynczych rodzynków, musi skończyć się ubabraniem po łokcie. Więc jak: Andrzej Żuławski rodzimym Marcelem Proustem? Tak, a ja jestem Harold Bloom.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.