Pożegnanie z Witkacym

Łukasz Maciejewski

Jacek Koprowicz pokazuje w „Mistyfikacji” Witkacego takim, jakim prawdopodobnie by był, gdyby w odpowiednim czasie nie puknął sobie w łeb. Stara, zramolała awangarda. W pampersach i z chcicą na młode ciałka

Jeszcze 2 minuty czytania

Rośnie grono oburzonych. Nawet najbardziej wyzwolonym faryzeuszom z upadłych tygodników oraz filmoznawczemu kółku różańcowemu w końcu pękła żyłka. „Dlaczegóż nasz wspaniały i wyzwolony Witkac został potraktowany tak bezwzględnie?”. Co zrobiono ze Staśkiem?

Diapazon warszawkowo-krakówkowej poprawności dopuszcza polemikę z patriotycznymi popędami albo z przemeblowywaniem Iwaszkiewicza Jandą, ale robienie z Witkacego pantoflarza spod budki z piwem? To nie przystoi. Tak nie wolno. Kołtun się kołtuni.

Moim zdaniem – wolno. W krytykowanym na potęgę filmie Jacka Koprowicza podoba mi się akurat to, co irytuje pozostałych: wydrwienie mitu pisarza, po legendzie którego zostały jedynie wióry. Witkacy: cóż po Witkacym? Witkiewicz jest dzisiaj jedynie postacią. Przestał mieć znaczenie kulturotwórcze. Próba uważniejszej lektury jego pism, listów i dramatów jest jak brutalna pobudka. Tylko tyle? Tak mało? Z jednej strony trochę nam wstyd, bo przecież płomienny zachwyt osobowością, rozproszonymi talentami i „narkotykowym spleenem” Witkacego jest nadal obowiązkowym odlotem każdego szanującego się licealisty. Potem to mija.

„Mistyfikacja”, reż. Jacek Koprowicz.
Polska 2010, na DVD od 12 sierpnia 2010
Witkacy odkleił się od (naszych) czasów. Za dużo mamy popu w neopopie. Czysta forma pobrudziła się miriadami brudnych ingrediencji. Wszystko się do siebie przykleiło. Wysokie z niskim, rafinady i bezwstydy. O tym nie śniło się nawet Witkacemu.

Czas aktualności autora „Szewców” zwyczajnie minął. To, co jeszcze dekadę temu wydawało się profetyczne, naraz się skonwencjonalizowało. Sflądrysyny znalazły o wiele bardziej prymitywnych – a przy okazji językowo radośniejszych – współbraci. Z perspektywy profana, której się nie wstydzę, Witkacy to dzisiaj zaledwie listek figowy dla egzaltowanych doktorantek albo punkt odniesienia dla nastolatków z bardzo dobrych domów, jarających w kiblu trawkę, a nocami marzących o tym, żeby – przynajmniej na czas lektury – zyskać status very bad boya.

Witkacy, co sankcjonują kolejne biografie, adaptacje i bardzo nudne i niezmiernie naukowe elaboraty na temat jego Dzieła, pozostaje mentorskim VIP-em, niepodległym wobec zmienności czasów i chwiejności mód. Jest w tym coś desperackiego. Bo skoro poświęciło się interpretacji jego tekstów miesiące i lata, to trochę wstyd przyznać się – przede wszystkim przed sobą – że popełniliśmy błąd. Że barwna (i brawurowa) typologia słowna, dramaty i tezy, a także biografia z licznymi naddatkami i odpowiednio atrakcyjną śmiercią, to – po latach – wydmuszka. Coś zawstydzająco banalnego.

Jacek Koprowicz pokazuje w „Mistyfikacji” Witkacego takim, jakim prawdopodobnie byłby, gdyby w odpowiednim czasie nie puknął sobie w łeb. Stara, zramolała awangarda. W pampersach i z chcicą na młode ciałka. Taki punkt widzenia bardzo mnie ucieszył. Wreszcie ktoś odważył się strącić tego guru z pomnika krytycznej megalomanii. Niestety, wszystkie inne koncepty w filmie uradowały mnie już znacznie mniej.

„Mistyfikacja” to przykład ciekawej filmowej porażki. Nie chcę powtarzać komunałów, że filmowe porażki bywają cenniejsze od sukcesów, ale z filmem Koprowicza tak to mniej więcej wygląda. Zapowiadało się arcy. Wracający z zawodowego niebytu reżyser od lat dłubiący w temacie Witkiewicza; zaskakujący i niegłupi punkt wyjścia (Witkacy alive!); wreszcie obsada przyprawiająca o kolorowy zawrót głowy. A jednak kino jest sztuką okrutną… Elementy składowe były dobre, ale całość nijak nie ułożyła się w opowieść. Najpierw scenariusz: intrygujący pomysł, jakoby Witkiewicz mistyfikował swoją śmierć i dożył solidnego wieku u boku zakochanej w nim Czesławy Oknińskiej, nie sprawdził się jako propozycja ekranowa. Widz jest nie tyle rozczarowany rozmamłanym, slapstickowym Witkacym (skądinąd Jerzy Stuhr to największa aktorska pomyłka filmu; aktor nie zrobił absolutnie nic, żeby zrozumieć psychologicznie postać, poprzestał na tanich grepsach – ta rola to kompromitacja), co obecnością pisarza.

Jeżeli filmowy Witkiewicz był tylko imaginacją chorej wyobraźni Czesławy, powinien być medium abstrakcyjnym, niewidzialnym. W „Mistyfikacji” kilka razy pojawia się nawet scena, w której Witkiewicz siedzi na fotelu, odwrócony tyłem do kochanki. I na podobnym rozwiązaniu należałoby poprzestać. Film, w którym zakochane w Witkacym kobiety opowiadałyby o fantomie – eks-pisarzu, eks-kochanku, eks-narkomanie, gdzie podmiot liryczny od początku do końca pozostałby niewidzialny – byłby konsekwentną fantasmagorią: opowieścią o człowieku – bez bohatera. „Mistyfikacja” Koprowicza jest natomiast efektem niezdecydowania. Trochę realu, trochę omamów. Dwa kroki do przodu, trzy do tyłu. Rozkrok.

„Mistyfikacja” to film wadliwy. Ale to pomyłka pouczająca, na pewno wiele dająca do myślenia, stawiająca trudne pytania. O sens dalszego dłubania w Witkiewiczu; o rzeczywistą, bądź iluzoryczną, potrzebę rekonstrukcji zapoznanych kulturowych toposów. W filmie bronią się niektórzy aktorzy: Maciej Stuhr zagrał więcej niż było w tekście – Łazowski w jego interpretacji jest zagubionym chłopcem, bezradnym i cwanym jednocześnie, fascynuje go kolorowy kogut Witkiewicz, bo sam stroszy jedynie szare, kurze piórka. Pasztet drobiowy… Rolą Czesławy w doskonałym stylu powraca do kina Ewa Błaszczyk – idealna „kobieta demoniczna”. Aktorską perełką jest epizod Wojciecha Pszoniaka, a także drugoplanowa rola Ewy Dałkowskiej. Film ma doskonałą scenografię i kostiumy Jagny Janickiej, a także co najmniej kilka znakomicie pomyślanych i zagranych scen (finałowa sekwencja u fryzjera, wycieczka do Zakopanego). Całość rozmywa się jednak w zastanawiającej niezborności stylistycznej. Mimowolnie, „Mistyfikacja” Jacka Koprowicza, demistyfikując bohatera, zmumifikowała jego legendę. Pożegnanie jesieni. Pożegnanie z Witkacym. Krzyż na drogę.