Kotek i myszka.
Kino Neila Jordana

Łukasz Maciejewski

Neil Jordan nigdy nie był reżyserem równym. Ma w swoim dorobku zarówno filmy wybitne, jak i zaskakująco słabe. „Ondine” umieściłbym dokładnie pośrodku tej skali. Bywało lepiej

Jeszcze 3 minuty czytania

Nasza córuś – Alicja Farrell, w krainie pudelkowych czarów wygina się malowniczo. Pół ryba, pół aktorka. Collin ponownie „gra” ze swoim wizerunkiem. Irlandzki z niego rybak, więc za kołnierz nie wylewa. Kiedy na horyzoncie toni odkrywa płetwę Alicji, doznaje gwałtownej iluminacji. Ondina to będzie jego dziewczyna. Nie popisał się tym razem Neil Jordan. „Ondine” (2010) to takie tam irlandzkie bajanie przy kuflu piwa. W Polsce marketingowo rzecz się sprzeda. Odpowiednio nagłaśniany romans pięknej góraleczki, pana-tadeuszowej Zosi, i przystojnego bohatera sekstaśmy Hollywood, zarobił na konto przyszłych sukcesów dystrybucyjnych. Filmowo nie ma jednak o czym rozmawiać.

Zresztą Neil Jordan nigdy nie był reżyserem równym. Ma w swoim dorobku zarówno filmy wybitne, jak i zaskakująco słabe. „Ondine” umieściłbym dokładnie pośrodku tej skali. Nie ma kompromitacji, nie ma skandalu – w zamian dostajemy tak zwany irlandzki klimacik, pocztówkowe zdjęcia Christophera Doyle’a i piękną muzykę Kjartana Sveinssona z Sigur Rós. Bywało lepiej.

1.
Jordan jest scenarzystą swoich filmów. Nic dziwnego. Zanim odkrył kino, był uznawany w Irlandii za najciekawsze zjawisko literackie młodego pokolenia. Debiutował jako dwudziestosześciolatek – w 1976 roku wydał znakomicie przyjęty zbiór opowiadań „Night in Tunisia”, kilka lat później opublikował intrygującą, inspirowaną Beckettem powieść „The Past”, której kontynuacją była impresyjna historia „The Dream of the Beast”. Kino było jednak coraz bliżej. Jordan zadebiutował w 1982 roku filmem „Angel”, który był adaptacją jednego z opowiadań z tomu „Night in Tunisia”. „Moje powieści były w pełnym tego słowa znaczeniu filmowe – mówił reżyser w wywiadzie dla „Guardiana”. Kiedy je pisałem, widziałem zawsze gotowe obrazy, twarze potencjalnych aktorów, wreszcie wizualny ekwiwalent emocji bohaterów. Od kina nie było ucieczki”.

„Ondine”, reż. Neil Jordan.
Irlandia, USA 2009, w kinach od 23 kwietnia 2010
John Boorman, któremu trzydziestoletni wówczas Jordan asystował na planie  „Excalibura” (1982), wspomina, że młodego kolegę zawsze rozpierała chorobliwa ambicja i pasja. Jordan szybko się uczył. Już debiutancki film reżysera, wspomniany „Angel” (znany również pod tytułem „Danny Boy”), zebrał doskonałe recenzje, otrzymał także kilka prestiżowych wyróżnień. Równolegle „Angel” ujawnił kilka charakterystycznych cech późniejszego stylu reżysera. Poza szeroko rozumianym literackim kontekstem, Jordan konsekwentnie tworzy „kino potencjalne” – opierające się na trybie warunkowym, sugerujące mnogość przyjętych rozwiązań, jednocześnie wykorzystujące motyw „zbiegu okoliczności”. Według terminologii Davida Bordwella, irlandzki reżyser jest kontynuatorem tradycji narracji modernistycznej, czerpiącej z klasycznych wykładni języka filmowego, wzbogacając je jednak o autorski, nieprawomyślny styl.

Na czym polega ów autorski stempel? Do prowadzonej linearnie fabularnej intrygi reżyser wprowadza refreny, zaprzeczające lub stawiające pod znakiem zapytania cały, skomplikowany narracyjnie wywód. Oglądając „Towarzystwo wilków” (1984), „Cud” (1991), czy „W moich snach” (1999), nigdy nie mamy pewności, czy za chwilę nie pojawi się scena, która przekreśli dotychczasową interpretację. W „Chłopaku rzeźnika” (1997), adaptacji powieści Patricka McCabe'a, ponury świat egzystencji Franciego Brady (Eamonn Owens), dwunastolatka wychowywanego w latach sześćdziesiątych ub. wieku przez ojca-alkoholika i matkę cierpiącą na zaburzenia psychiczne, został zderzony z ekscentrycznym, wyzyskującym sztafaż serialowo-telewizyjny, groteskowym i przekrzywionym „wszechświatem” wyobraźni dziecka.

2,
Neil Jordan prześwietla kulturowo utrwalone miejsca w kluczu kontrkulturowym: przez negację lub zaprzeczenie. W kościele doznajemy rozkoszy fizycznej (nie duchowej), a w zadymionym pubie rozpoznajemy własne ograniczenia dotyczące seksualności. Autor „Śniadania na Plutonie” (2005) jest w tym bliski Iwaszkiewiczowi. Przyglądając się filmografii reżysera, widać wyraźnie, że wiodącym tematem wszystkich jego filmów, podobnie jak nowelistycznych arcydzieł twórcy „Panien z Wilka”, jest zderzenie seksu i trupa, a nazywając rzecz elegancko – i modernistycznie – Erosa i Tanatosa. O ile jednak u Iwaszkiewicza zestawienia te przybierały formę mannowskiej rafinady stylu, u Jordana są one często zabawne. Seks i śmierć mają poczucie humoru.

Nawet kiedy w „Towarzystwie wilków”, a także do pewnego stopnia w „Ondine”, Jordan chce być przede wszystkim lojalnym synem swojej krainy, dobrym Irlandczykiem, który do filmów (realizowanych najczęściej za pieniądze amerykańskie lub brytyjskie) wprowadza mitotwórczą baśniowość „wichrowych wzgórz”, nieodmiennie odzywa się w nim, być może bezwiedna, przekora. Nudny „Ondine” staje się wówczas przede wszystkim historią pijaka, a wspaniałe „Towarzystwo wilków”, domagające się wręcz osobnej, genderowej analizy, zamienia irlandzką legendę o wilkołakach w przypowieść o seksualnych zahamowaniach „Czerwonego Kapturka” wybierającego się z koszyczkiem przede wszystkim po świadomość menstruacyjną.

Filmowy sen w śnie rzeczywistym. Kino w kinie, życie w śmierci. Oraz seks. Seksualność to główny, obok …Irlandii, temat Jordana. Reżyser pokazywał rozbudzenie się popędów dziecka („Chłopak rzeźnika”, „Towarzystwo wilków”), wnikliwie interpretował sadomasochizm („Wywiad z wampirem”), traswestytyzm („Gra pozorów”, „Śniadanie na Plutonie”), stałym motywem jego filmów jest także homoseksualizm – z reguły ukryty, ambiwalentny lub zawoalowany („Gra pozorów”, „Wywiad z wampirem”). Z kolei śmierć w twórczości Jordana wydaje się naturalną kontynuacją egzystencji. Danny Boy (Stephen Rea – ikona kina Jordana) w „Angelu”, będąc świadkiem zabójstwa, sam staje się mordercą; Michael Collins (Liam Neeson) ginie z rąk niedawnych przyjaciół; a Claire Cooper (Anette Bening) w „W moich snach” (1999) śni zbrodnicze koszmary, po których budzi się przerażona…

3.
Bardzo interesującą pozycją w filmografii reżysera jest „Michael Collins” (1996) – opowieść o charyzmatycznym bohaterze walk o niepodległość Irlandii. Collins w ujęciu Jordana jest nie tylko inteligentny – do perfekcji opanowując talent do kamuflażu (Brytyjczycy nie znali jego twarzy), ale także skłonny do mądrego kompromisu – zaakceptował „Wolny Stan Irlandia” zamiast niepodległej „Republiki Irlandzkiej”, co sprowokowało do oskarżeń Collinsa o zdradę stanu. W Irlandii do dzisiaj pozostaje postacią ocenianą niejednoznacznie, ale Jordan nie ma żadnych wątpliwości. „Zrobił dla Irlandii dokładnie tyle, ile się dało. Był wielkim patriotą” – mówił w wywiadzie dla „Corriere della Sera”, udzielonym po otrzymaniu za „Michaela Collinsa” Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji.

„Collins” jest filmem ciekawym również wtedy, gdy umieścimy ten tytuł w szerokim, irlandzkim kontekście filmowym. Ewa Mazierska zwróciła kiedyś uwagę na fakt, że przyglądając się politycznym filmom Pata O’Connora, Jima Sheridana, Davida Keatinga, Steve’a McQueena czy Kena Loacha, widać wyraźnie, jak odmienną gatunkowo propozycją był „Michael Collins”. Bohater filmu Jordana, podobnie jak postaci grane np. przez Daniela Day-Lewisa w „irlandzkich” filmach Jima Sheridana, był odważny i szczery, ale w przeciwieństwie do tamtych, szukał trudnego kompromisu. Walczył z irlandzkim przekleństwem krwawej walki o pietruszkę. Wygrywał inteligencją, nie brawurą.

4.
Jak na pisarza w kinie, Neil Jordan jest wyjątkowym estetą. Twórca „Ondine” pochodzi z rodziny malarzy. Artystami byli dziadek, matka i siostra filmowca. Między innymi dlatego dialogi w jego filmach przegrywają często z nastrojem. Twórca „Gry pozorów” ma wyjątkowe wyczucie formy plastycznej, dlatego otacza się najlepszymi operatorami – pracował m.in. z Declanem Quinnem, Rogerem Prattem czy Chrisem Mengesem. Wywiedziony z fotografii hiperrealizm albo przejęte z teatru, punktowe oświetlenie filmowanej przestrzeni, stanowią w kinie Jordana ważny środek przekazu nie tylko estetycznego. Miasto (na przykład Londyn) fotografowane jest często jak pointylistyczne płótno złożone z miriad nizanych na siebie drobin. Dzięki takiemu zabiegowi miejsce, w którym rozgrywa się akcja filmu, sprawia wrażenie groźnego i mrocznego przeciwnika. Jest równoprawnym bohaterem: zagadkowym, perwersyjnym i fascynującym. Możemy nie pamiętać mniej lub bardziej skomplikowanych fabuł, ale każdy, kto oglądał „Wywiad z wampirem” – zdjęcia Philippe’a Rousselota, „Mona Lisę” – operator Roger Pratt, czy „Towarzystwo wilków” – Bryan Loftus, z pewnością doceni wizualną perfekcję tych dzieł.

Jordan nie jest jednak, niestety, pewniakiem. Nawet najlepsze zdjęcia nie załatwią przecież całej sprawy. Obok arcydzieł w rodzaju „Gry pozorów”, reżyser ma na koncie wiele tytułów chybionych, a „Zjawy” (1988), „Nie jesteśmy aniołami” (1989), „Podwójny blef” (2002) czy „Odważna” (2009), ocierają się wręcz o kompromitację. Poczciwy „Ondine”, na pewno nie zmieni tej rozczarowującej tendencji, ale przecież raptem pięć lat temu ten sam Neil Jordan pokazał, że ciągle stać go na fantastyczne kino. „Śniadanie na Plutonie” było efektem kolejnego spotkania reżysera z pisarstwem Pata McCabe’a („Chłopak rzeźnika”). Znakomita książka McCabe’a jest ciągiem oniryczno-fantastycznych obrazków i sytuacji, które łączy postać transwestyty, Patricka „Pussy” Bradena (w filmie złagodzono ksywkę bohatera na „Kitty”). Film Jordana nieustannie oscylował pomiędzy burleską a reportażem, kiczem i weryzmem; rejestracją konkretnych wydarzeń historycznych a wyrozumiałym, campowym spojrzeniem na świat przez różowe okulary fenomenalnie zagranej przez Cilliana Murphy’ego „Kici”, albo poprzez dzióbki pary filmowych wróbelków, które cytując bon moty Oscara Wilde’a, zamieniały filmowe wieści z magla w pierwszorzędny dandyzm. Kitty był(a) jak Neil. Reżyser, który gra z nami w kotka i myszkę. Piszczy, miaucząc. „Gra pozorów”.