Mam teorię
i nie zawaham się jej użyć

Piotr Tarczyński

W filmie „Doktryna szoku” nie ma miejsca na niuanse – wszystko jest proste i jasne. Książka Klein ma ten sam problem. Jednak 500 stron jej dzieła skondensowanych w 86 minutach powoduje już niestrawność

Jeszcze 3 minuty czytania

Podstawowy kłopot z oceną „Doktryny szoku” polega na tym, że choć dokument Michaela Winterbottoma i Mata Whitecrossa powstał na podstawie najnowszej książki Naomi Klein, to jednak autorka „No Logo” ostatecznie zdystansowała się od filmu: choć życzy mu powodzenia, nie pojawiła się na jego premierze, wycofała swoje nazwisko z napisów końcowych. Nie podoba się jej przyjęta forma, a do tego, jej zdaniem, film nie dość dobrze wykłada tezę zaprezentowaną w książce.

„Doktryna szoku”, reż. Michael Winterbottom, Mat Whitecross.
Wielka Brytania 2009, w kinach od 16 kwietnia 2010
Z pierwszym zarzutem trudno polemizować – w końcu to adaptacja jej książki, więc można założyć, że Klein wie lepiej, co by jej odpowiadało. Zresztą z formą filmu rzeczywiście nie jest najlepiej, ale o tym później. Z drugim zarzutem trudno się jednak zgodzić. Choć króciutki, sześciominutowy film Alfonso Cuaróna z 2007 (którego animowane fragmenty włączone są do „Doktryny szoku”) lepiej podsumowuje teorię Klein, to po obejrzeniu filmu panów W. również nie powinno się mieć żadnych problemów z jej zrozumieniem. Jest ona bowiem dość prosta (jeśli nawet nie za prosta): wolnorynkowy kapitalizm jest tak niepopularny, że musi wykorzystywać stany wyjątkowe, katastrofy naturalne – „szoki” właśnie – by społeczeństwo zgodziło się na jego wprowadzenie. Ba, nierzadko posuwa się o krok dalej i sam tworzy sytuacje kryzysowe: wojny czy zamachy stanu. Towarzyszący im chaos nie wynika wcale z zaniedbań czy niekompetencji przywódców – jest on celowo podsycany, by wstrząsnąć społeczeństwem, które, otumanione i zdezorientowane, bez protestów przyjmuje radykalne rozwiązania ekonomiczne, na które w innej sytuacji nigdy by się nie zgodziło. Taki sposób implementacji neoliberalnego kapitalizmu autorstwa Miltona Friedmana mogliśmy, zdaniem Klein, obserwować w ciągu ostatnich 40 lat wielokrotnie – począwszy od pinochetowskiego Chile w latach siedemdziesiątych XX wieku, przez jelcynowską Rosję, Polskę po 1989, aż do Iraku pod okupacją amerykańską.

Jak zatem oceniać filmową „Doktrynę szoku”? Czy końcowy efekt jest wyłącznie dziełem reżyserów? Czy można mówić tylko o filmie, bez odnoszenia się do książki, na podstawie której powstał? Klein może mieć oczywiście zastrzeżenia, ale ponieważ jest to bardzo wierna adaptacja jej dzieła, na ekranie oglądamy właśnie ją samą, jej tezy i jej przykłady. Truizmem jest stwierdzenie, że nie jest dobrze, gdy do z góry przyjętej teorii dobiera się wyłącznie pasujące do niej fakty, a całość przedstawia się jako wynik badań i intelektualnej analizy. Tak jednak, niestety, wydaje się postępować Naomi Klein, która sama zresztą przyznała: „poczułam to emocjonalnie, zanim zrozumiałam to na podstawie faktów”. Nic więc dziwnego, że oglądamy jedynie takie fakty, które potwierdzają tezę autorki, że radykalnie wolnorynkowe reformy na całym świecie „nie zostały przyniesione  przez wolność i demokrację”. Stąd też najwięcej uwagi poświęca się dyktaturze Augusto Pinocheta i jego ekipie doradców ekonomicznych, tzw. „Chicago boys”.

Sęk w tym, że widzowi, dysponującemu nawet powierzchowną wiedzą historyczną, przychodzą na myśl następujące pytania: jeśli neoliberalna polityka gospodarcza jest tak niepopularna, że nie da się jej wprowadzić bez wykorzystania „szoku”, to dlaczego udało się to w USA lat osiemdziesiątych? Jaki „szok” wykorzystał Reagan? Dlaczego Thatcher wygrała wybory trzy kadencje pod rząd (a jej partia po jej odejściu jeszcze dwie kolejne)? Z powodu zwycięskiej wojenki o Falklandy? Co z krajami, w których nie było żadnego kryzysu, a w których mimo to wprowadzano neoliberalne rozwiązania gospodarcze, np. z Nową Zelandią w latach osiemdziesiątych? Na takie pytania nie dostaniemy jednak odpowiedzi. I nie chodzi nawet o to, że mogłyby one podważyć tezy autorki – być może wymusiłyby wprowadzenie pewnych zmian w teorii „doktryny szoku”, ale, kto wie, może Klein byłaby w stanie wykorzystać je na swoją korzyść? Z pewnością jednak intelektualnie uczciwiej byłoby się z nimi skonfrontować.

Omijanie niektórych faktów nie jest z pewnością godne pochwały, choć w końcu podobnie postępuje prawie każdy dokumentalista kręcący film z tezą. Uproszczenia, choć niekiedy bolesne, też są – z racji przyjętej formy – do pewnego stopnia uzasadnione. Nie brakuje jednak zwykłych przeinaczeń, które wyłapie jedynie widz zaznajomiony z historią latynoskich dyktatur. Związki Friedmana z brutalnym reżimem Pinocheta i z wprowadzonymi tam drastycznymi wolnorynkowymi reformami są niezaprzeczalnym faktem, także i to, o czym (o dziwo) nie ma mowy w filmie – że mityczny „cud chilijski”, czyli gwałtowny wzrost gospodarczy i poprawa warunków życia, nastąpił dopiero po odejściu dyktatora, nie może więc być automatycznie wiązany z jego rządami. Jednak proste łączenie argentyńskiej junty z wolnorynkowym kapitalizmem jest już sporym nadużyciem. Po pierwsze, motywacje ekonomiczne odgrywały trzeciorzędną rolę w zamachu stanu, który obalił Isabel Perón – fanatycznie antykomunistyczni wojskowi chcieli przede wszystkim zgnieść ruch guerilli miejskiej i „oczyścić kraj” z lewicowych „wywrotowców”. Trzydzieści tysięcy „znikniętych” (desaparecidos) to nie ofiary sprzeciwu wobec neoliberalnego kapitalizmu, jak sugeruje film, ale ofiary skrajnie antykomunistycznej ideologii. Po drugie, argentyńscy wojskowi wcale nie byli radykalnymi liberałami gospodarczymi, o czym świadczy choćby fakt, że plany prywatyzacji gospodarki ministra Martineza de Hoz, niewątpliwego „friedmanisty”, były skutecznie blokowane przez generałów opowiadających się za państwową własnością firm. Także Brazylia – wymieniona w filmie jednym tchem z Argentyną i Chile – była odrębnym przypadkiem, a polityka gospodarcza tamtejszej dyktatury opierała się w dużym stopniu na państwowych przedsiębiorstwach.

W filmie panów W. nie ma miejsca na podobne niuanse – wszystko jest bowiem zdumiewająco proste i jasne, czarne albo białe, nie pozostawia miejsca na żadne dwuznaczności. Książka Klein ma ten sam problem, ale gdy to, co mieści się na ponad pięciuset stronach, zostaje skondensowane w 86 minutach, robi się naprawdę niestrawne. Reżyserzy gładko zestawiają doktora Ewena Camerona, przeprowadzającego dla CIA w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pseudoeksperymenty z użyciem elektrowstrząsów na pacjentach zakładów psychiatrycznych, z doktorem Miltonem Friedmanem eksperymentującym na obywatelach. To, co, jak sądzę, miało być dla Klein (zarówno w książce, jak i w filmiku Cuaróna) tylko metaforą – elektrowstrząsy jako symbol gospodarczej terapii szokowej – w filmie okazuje się prostą zależnością: Cameron-CIA-Chile-Friedman, a ten ostatni staje się kimś w rodzaju gospodarczego doktora Mengele. Wszystko łatwo – zbyt łatwo – się łączy, niekoniecznie wprost, ale poprzez odpowiednie zestawienia: iraccy zamachowcy-samobójcy są zatem domagającym się pracy „ruchem oporu”, a plan Rumsfelda dotyczący prywatyzacji armii łączy się z zamachami z 9/11 – do tego stopnia, że widzowi sugeruje się tu jakąś złowrogą zależność. Manichejski podział jest dodatkowo podkreślany tanimi chwytami: gdy mamy się wzruszyć lub przejąć, słyszymy łagodne dźwięki; groźną muzykę, gdy pojawiają się źli. Dość zabawne zresztą, że w „Doktrynie szoku” wykorzystano soundtrack z „Fargo” braci Coen (sic!), filmu, który udawał prawdziwą historię, będąc kompletną fikcją.

Szkoda, że ważne i prawdziwe problemy, o których dobrze jest przypominać, tracą na znaczeniu zanurzone w gąszczu niedomówień, półprawd, uproszczeń i teorii spiskowych. Cóż z tego, że Klein trafnie punktuje hipokryzję polityków, którzy głosili „świętość wolności”, ale wspierali autorytarne reżimy tylko dlatego, że były antykomunistyczne i prozachodnie; że celnie podnosi krach wolnorynkowych rozwiązań w Rosji, które zamiast uzdrowić tamtejszą gospodarkę, przede wszystkim doprowadziły do powstania ogromnych fortun oligarchów; że prezentuje wstrząsające dane na temat wzrostu nierówności społecznych w Stanach i Wielkiej Brytanii, czy na temat proporcji liczby żołnierzy do ilości najemników w Iraku? Sposób podania tych faktów jest tak tendencyjny, że u krytycznie myślącego widza powinien sprowokować reakcję obronną.

Ciekawe, że właśnie o takiej reakcji mówi sama Naomi Klein – najlepszą obroną przed szokiem, „utratą naszej narracji”, jest wiedza o tym, co się z nami dzieje. Dobrze zatem wiedzieć, że Winterbottom i Whitecross sami stosują coś na kształt terapii szokowej – temu właśnie służy emocjonalne bombardowanie dramatycznymi obrazami: czarno-białymi filmami z elektrowstrząsów, archiwalnymi materiałami z Chile i Argentyny, zdjęciami eksplozji z Iraku czy zdewastowanych tsunami wybrzeży Indonezji. Wstrząśnięty i zdezorientowany widz łatwiej przyjmie tezy, do których na chłodno podszedłby może nieco krytyczniej. Nie sposób powiedzieć, czy jest to pomysł samej Klein, czy wręcz przeciwnie – właśnie taki sposób przedstawienia jej książki wzbudził w niej sprzeciw.

Tak czy owak, nie dziwię się, że zdystansowała się od dzieła Winterbottoma i Whitecrossa. Nie jest to dobry dokument – wydaje się bowiem, że sami autorzy nie są do końca pewni, co chcieliby nakręcić. W ciągu niecałej półtorej godziny starają się równocześnie i streścić książkę Klein, i pokazać samą autorkę – widzimy sceny z jej podróży; oglądamy jej rozmowę z ofiarą pseudoeksperymentów Camerona; wreszcie słuchamy jej wykładów dla studentów. Do tego dochodzą fragmenty bardzo luźno związane z wyjściową tezą: sceny z „Drogi do Guantánamo”, poprzedniego filmu brytyjskich reżyserów, czy wizyta Naomi Klein w centrum tortur chilijskiej dyktatury. W dłuższym filmie byłyby może uzasadnione, ale tutaj są zbędne, tylko zabierają czas, który można by wykorzystać na pokazanie innych przykładów, których w wersji książkowej nie brakuje.

Porównania między „Doktryną szoku” a filmami Moore'a (zwłaszcza ostatnim: „Kapitalizm: historia miłosna”) nasuwają się same, ale dokument W. & W. wygląda niestety jak nieudolna próba naśladownictwa tamtego stylu. Reżyserzy usiłują stosować sztuczki z jego repertuaru, ale popadają w powtarzalność; nie mogą się zdecydować, czy chcą stosować humor poprzez zręczne i złośliwe zestawienia, czy przyjąć konwencję jak najzupełniej poważną. Jest jeszcze coś – drobiazg, ale dość istotny. W swoich filmach Moore udaje naiwniaka, który wszystkiemu się dziwi i odkrywa kolejne fakty razem z widzem. Klein sprawia wrażenie zupełnie odwrotne – wygłasza swoją teorię ex cathaedra, prezentując ją niczym objawioną prawdę, którą powinniśmy przyjąć. Prawda, to reżyserzy obsadzili ją w takiej właśnie roli – choć nie całkiem wbrew jej emploi. Mimo wszystko, wolę Michaela Moore'a – oglądając jego dokumenty, też jestem poddany manipulacji, ale przynajmniej oglądam dobre kino.