Jeszcze 1 minuta czytania

Małgorzata Łukasiewicz

ALFABET CZARODZIEJSKIEJ GÓRY:
M jak mannheimczyk

Małgorzata Łukasiewicz

Małgorzata Łukasiewicz

Nazywa się Ferdynand Wehsal, jest jednym z wielu pacjentów „Berghofu” i chętnie grywa marsz weselny ze „Snu nocy letniej” Mendelssohna. Dość szybko wychodzi na jaw, że szaleńczo kocha się w Kławdii, przy czym z góry uznaje się za zakochanego nieszczęśliwie i bez szans. A że nie śmie wyznawać swoich uczuć ukochanej, zastępczo zwierza się Castorpowi. „Panie, drogi panie, pozwól mi pan pojęczeć!”. Poniża się przed Castorpem, narzuca się z przyjaźnią, wydaje się wręcz, że na niego przenosi swoje uwielbienie. Jak gdyby się uparł, żeby podwajać namiętność zazdrością, a miłosny zawód masochistyczną pokorą wobec szczęśliwszego kochanka. Albo jakby mu zależało przede wszystkim na tym, żeby swoje uczucia wykrzyczeć, wszystko jedno przed kim. Aż Castorp czuje się zmuszony przywołać go do porządku: „Panie Wehsal! Pst!”.

W wynurzeniach Wehsala słychać formuły Schopenhauera o woli życia i uwagi Nietzschego o ideałach ascetycznych. Słychać też – co możemy stwierdzić dzisiaj, mając dostęp do korespondencji i osobistych zapisków autora – wyznania samego Manna, z czasów młodości. Mają tonację skargi, lamentu, wyrażają bezmierne cierpienie człowieka, który nie może pogodzić się ze swoim losem i z samym sobą.

Ferdynand Wehsal ma imię i nazwisko. Nazwisko w dodatku znaczące, od Weh – boleść. Częściej jednak, bez widomych przyczyn, nazywany jest w powieści od miasta, z którego pochodzi: mannheimczyk, po niemiecku der Mannheimer. Dopiero to określenie wiele mówi i mianuje postać zaszyfrowanym delegatem najwyższej instancji.

Tomasz Mann lubił takie zabawy. Tobiasz Mindernickel ma inicjały identyczne z autorem. Mały pan FriedeMANN, Paolo HofMANN, Dunja StegeMANN – wprawdzie końcówka -mann w nazwiskach niemieckich jest banalnie częsta, ale trudno oprzeć się dalej idącym domniemaniom. W związku z „Małym panem Friedemannem” autor pisał w liście do Ottona Grauthoffa, że udało mu się znaleźć „dyskretne formy i maski”, w których można z własnymi przeżyciami wyjść do ludzi.

MANNheimczyk, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych, nie jest głównym bohaterem, lecz postacią poboczną i przez dłuższy czas ledwo wystaje z gromady pacjentów sanatorium. Jednak autor obdzielił go idiomem myślicieli, których sam cenił, popsutymi zębami, które jemu samemu zawsze dokuczały, może nawet własnymi intymnymi rozterkami. I tak wyposażona postać w pewnym momencie przykleja się do Castorpa. Staje się jego cieniem, jego drugim głosem, klasycznym alter ego.

Ten swój drugi głos Castorp trzyma w ryzach i gdy trzeba, stanowczo zmusza do umilknięcia. W każdym razie w sytuacji, gdy znajdują się między ludźmi. Natomiast gdy są sami, jest gotów nawet, na błagania Wehsala, wzajem zwierzyć mu się z przeżyć pamiętnej nocy zapustnej. O czym narrator tylko napomyka, w szczegóły nas nie wtajemniczając: „Mamy jednakże swe racje, by ani czytelnika, ani siebie nie wciągać do tej sceny”. Najwyraźniej podziela pogląd Castorpa, że pewne klimaty nie nadają się do użytku publicznego. Może przez wzgląd na normy obyczajowe i prawne, ale niewykluczone, że w grę wchodzą zasady stricte artystyczne. Bo ulżyć sobie na duszy to „potrzeba ludzka”, „ludzkie prawo”, ale to przecież jeszcze nie sztuka. Z krzyku bolejącej duszy nie da się robić literatury. Trzeba go przeprowadzić drogami skomplikowanych mechanizmów, na których znał się Freud, odsunąć od siebie, zakamuflować, skarykaturować, wysublimować. Wtedy są szanse, że wyjdzie z tego powieść czy inne dzieło sztuki, np. marsz weselny Mendelssohna. „Powinien pan zagrać znowu przy najbliższej sposobności” – zachęca mannheimczyka Castorp. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.