Gretkowska po polsku

Kinga Dunin

Z żalem wspominam pierwsze powieści Gretkowskiej, które mimo  płycizn intelektualnych były oryginalne, zaskakujące, wpuszczały sporo świeżego powietrza do tutejszego zaścianka. Od krytyki tego zaścianka pisarka, niestety, się uzależniła

Jeszcze 1 minuta czytania

Miłosz (takie imię, a nie wieszcz) jako młody człowiek wyjeżdża do Szwecji w poszukiwaniu sezonowej pracy. Zostaje tam, żeni się, płodzi dzieci, rozwodzi, a następnie oddaje licznym romansom. Asymiluje się, choć chyba nie całkiem, skoro kobiety, z którymi sypia, to zazwyczaj Polki. Koło pięćdziesiątki poznaje miłość swojego życia i wraca do kraju. Tu doznaje licznych klęsk, zawodów i rozczarowań, w wyniku czego opuszcza ojczyznę. Tak w telegraficznym skrócie wygląda fabuła najnowszej powieści Manueli Gretkowskiej „Miłość po polsku” i pomysł ten, jak się wydaje, miał w sobie pewien potencjał. Powiedzmy, że chodziło o to, żeby pokazać miłość nie jako zjawisko uniwersalne, lecz zależne od kulturowego kontekstu. Jeżeli taki był zamysł autorki, co sugerowałby tytuł, to nie do końca się powiódł.

Manuela Gretkowska, „Miłość po polsku”.
Świat Książki, Warszawa, 272 strony,
w księgarniach od maja 2010
Polski związek Miłosza jest – przynajmniej z pozoru – idealny. Wbrew tytułowej zapowiedzi dowiadujemy się zatem, jakie są warunki idealnej miłości, nieskażonej kulturowym kontekstem: partnerska równość, przyjaźń, udany seks i niekierowanie się innymi motywami, niż chęć bycia z drugą osobą dla niej samej – czyli to, co Anthony Giddens nazywa czystą relacją. Oczywiście taki typ związku jest też wytworem określonych stosunków społecznych i późnonowoczesnej mentalności, ale na użytek powieści popularnej można pewno tę refleksję pominąć. Jest to zapewne jedyny taki związek w Polsce, bo wszyscy pozostali są wytworami tutejszej kultury i na taki luksus ich nie stać. Ci inni są ofiarami martyrologicznych mitów, chamskiej pazerności, powierzchownej rytualnej religijności oraz tradycyjnych wzorów, które uczą kobiety histerii a mężczyzn narcyzmu. Groteskowy sposób uprawiania polityki plus dziki kapitalizm nie dają żadnych szans na zmianę tego stanu rzeczy.

Natomiast polska miłość bohatera prawie do końca jest nudnym ideałem. Jej „polskość” polega w zasadzie głównie na uwikłaniu w życie rodzinne – starzy rodzice, dorosłe dzieci, wnuki – jako pozostałość tradycyjnego sposobu życia. (To jest akurat jeden z mocniejszych punktów tej powieści.) Katastrofa, która kończy tę idyllę, jest niespodziewana, nieuzasadniona psychologicznie i jednocześnie nieznośnie banalna. Dlaczego świat Miłosza wali się, gdy wychodzi na jaw, że partnerka go zdradza? Dlaczego – zgodnie z regułami czystej relacji – nie chce z nią o tym porozmawiać, tylko ucieka? Dlaczego nie znajduje oparcia w swoim szwedzkim liberalizmie, który wcześniej pozwolił mu zaliczyć dziesiątki kobiet? I czy za ten rodzaj klęski też ma odpowiadać polska kultura? 


Zdaje się, że tak, skoro Miłosz zostaje oszukany i wykorzystany także w pracy. Polska zawsze cię zdradzi, czy taki miał być morał? A może chodzi o to, że Miłosz nie jest do końca ani Szwedem, ani Polakiem, tu mu źle, a tam niedobrze? W każdym razie jeszcze mniej przekonująco wygląda miłość po szwedzku. Pierwsze małżeństwo bohatera jest horrorem, ale nie wiadomo właściwie dlaczego. Z jednej strony, Szwecja służy jako wzorzec racjonalności, prostoty, ma to, czego nam brakuje, z drugiej – szwedzka miłość nie dorasta polskiej do pięt.

Jeśli chcielibyśmy czytać tę powieść jako próbę pokazania różnych kulturowych wariantów miłości, w końcu grzęźniemy na mieliźnie. Stawiane Polsce diagnozy są banalne i przewidywalne, mechanizmy przenoszenia impulsów ze sfery przeżyć zbiorowych do życia intymnego niezbyt zrozumiałe. Nie ma w tym ani porządku, ani konsekwencji. Może jednak niepotrzebnie oczekuję od powieści spójnej analizy socjo-psychologicznej? Powieść to powieść, ma mieć zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny i zakończenie. Ma dobrze się czytać, przypominać życie i pokazywać wiarygodnych bohaterów. Zapowiadała się dość intrygująco, bowiem pisana jest w pierwszej osobie, a więc autorka musiała wcielić się w mężczyznę, spojrzeć na świat z jego perspektywy. Dopóki męskość bohatera sprowadza się do opisywania ciał kolejnych kochanek można w to jeszcze uwierzyć, choć jest to dość stereotypowy obraz męskości. Jednak czym dalej w miłość, tym bardziej Miłosz staje się dobrze nam znaną Gretkowską. I nawet musi zapałać szczególnym uczuciem do przybranej wnuczki, która przywodzi nam na myśl Polę, znaną z „Polki”, „Europejki” i „Obywatelki”. Podobnie też do Gretkowskiej cały czas peroruje. 


Niekiedy świat poznajemy przez sytuacje, obrazy, zdarzenia – i te fragmenty są niezłą literaturą popularną – ale góruje nad tym nieustanny, nachalny komentarz. Perypetie biznesowe i szpiegowskie wydają się dodane na siłę i nie podnoszą napięcia. I w końcu mamy jeszcze jedną książkę Manueli Gretkowskiej – powierzchowną, niekiedy błyskotliwą i zabawną, napisaną z werwą, ale bez narracyjnego talentu. Nie jest to zarzut, nie widzę nic złego w literaturze, która nie broni się zgrabną fabułą lecz innego rodzaju konceptami. Z żalem jednak wspominam pierwsze powieści tej autorki, które mimo płycizn intelektualnych były oryginalne, zaskakujące, wpuszczały sporo świeżego powietrza do tutejszego zaścianka. Gretkowska jednak, podobnie jak Miłosz (nie wieszcz), wróciła do Polski i od krytyki tegoż zaścianka się uzależniła. No i mamy Gretkowską po polsku, równie kulawą jak miłość po polsku.