Julia Kristeva, „Ta niewiarygodna potrzeba wiary”

Jarosław Makowski

Niewierzący, który broni wiary? Czy nie przypomina to rozprawy głuchego o muzyce Mozarta? A jednak Julia Kristeva zdobywa się na taki gest

Jeszcze 1 minuta czytania

W jej apologii fides jest żar i namiętność. Żar interpretacyjny, namiętność polemiczna. Z tych tekstów, w przeciwieństwie do niektórych współczesnych traktatów teologicznych, nie wieje nudą. Nie są to tyrady, kreślone przez współczesnych ateistów-celebrytów, którzy swoje opasłe pamflety na wiarę kreślą ku uciesze gawiedzi. Przez pisarstwo Kristevej przebija inteligencja, która – by użyć jej formuły – „działa poprzez miłość”.

Julia Kristeva, „Ta niewiarygodna
potrzeba wiary”
. Przeł. Anna Turczyn,
Universitas, Kraków, 160 stron,
w księgarniach od kwietnia 2010
Książkę tworzy sześć tekstów – rozmowy, eseje i nauka wielkopostna o cierpieniu, którą wygłosiła na zaproszenie zmarłego w 2007 roku kardynała Paryża Jean-Marie Lustigera w katedrze Notre Dame. Już sama figura: niewierząca psychoanalityczka, nauczająca w katolickiej katedrze, to „znak czasu”. Niektórzy dodadzą: „wołający o pomstę do nieba”. Dla mnie to znak tego, co najlepsze w katolicyzmie – otwartości i dialogu.

Ale, by zejść na „polską ziemię” – dlaczego właśnie tak trudno wyobrazić sobie podobną figurę w „kraju nad Wisłą”, gdzie wierzący z niewierzącymi mogliby prowadzić prowokującą rozmowę w murach katedry? Czy to jest tylko kwestia naszego „antyintelektualnego katolicyzmu”, czy także rodzimych „etatowych ateistów”, którzy konfrontują się z katolicyzmem nie przez polemikę z pismami św. Augustyna, ale przez pryzmat niemądrych oświadczeń biskupa?

Kristeva, „wnuczka” Freuda, wyznaje: „nie twierdzę, w przeciwieństwie do Freuda, że religia jest tylko iluzją i źródłem nerwicy”. Religia to rzecz poważna, dlatego warto kruszyć o nią kopie. Załazi więc za skórę fundamentalistom. Pisze wprost: chrześcijaństwo, by potwierdzić swoją tożsamość, nie musi przybierać szatek „dżihadu”. Nie polubią jej też zwolennicy radykalnej sekularyzacji. Próba wymazywania wiary z ludzkiego życia, powie, pcha człowieka w objęcia nihilizmu, gdzie króluje przemoc. A więc: ani fundamentalizm, ani nihilizm.

Od wiary nie ma ucieczki. Rodzimy się, by wierzyć. A dokładniej: ufać. Ta wiara – przed-religijna i przed-polityczna – pomaga żyć. Kristeva zgodziłaby się z św. Pawłem, który notuje: „wiara bierze się ze słyszenia”. Komu ufamy w świecie pełnym nieufności? Tym, którzy w pierwszej kolejności do nas mówią. Matce i ojcu. Do nich też kierujemy pierwsze słowa – najczęściej w postaci prośby. A prosić znaczy wierzyć, że prośba nie jest próżna. Czy jeśli ktoś prosi cię o chleb, dasz mu kamień? Byt mówiący, powie filozofka, to byt wierzący. Dlatego za św. Pawłem będzie już otwarcie powtarzać: „Uwierzyłem, dlatego przemówiłem”.

Pod piórem Kristevej także doświadczenie cierpienia – drugi, prócz wiary, bohater jej tekstów – nabiera nowego wymiaru. Pisze o cierpieniu, którego nie uśmierza wiara. Cierpieniu, które – przez neurologiczną chorobę syna – zbliżyło ją do świata ludzi niepełnosprawnych. Podziw, którego Kristeva nie kryje wobec Jana Pawła II, jest owocem tego, że był apostołem starych, niedołężnych, niepełnosprawnych, którzy wciąż znajdują się poza opiekuńczym zasięgiem naszych „braterskich demokracji” (choć my  woleliśmy, aby stał się on apostołem kobiet, homoseksualistów i antykoncepcji).

Jej teksty o cierpieniu brzmią jak teksty ortodoksyjnej chrześcijanki. To nie jest aż tak dziwne, gdyż – jak półżartem wyznaje – jej ojciec, prawosławny chrześcijanin, przed medycyną studiował teologię. A imię własne „Kristev” znaczy „od krzyża”. Niewierząca Julia od Krzyża poucza więc, że cierpienia nie można odczytywać jako sprawdzianu Bożej wszechmocy. Bóg jako środek przeciwbólowy to przejaw nihilizmu. Nie godzi się też, by waloryzować cierpienie jako konieczny etap drogi do Boga.

Czy nie ma zatem znikąd pocieszenia, a jedyny gest, jaki nam wobec cierpienia zostaje, to bezradnie rozłożone ręce? Idąc za radami św. Teresy z Avili, o której napisała książkę („Thérèse mon amour: récit. Sainte Thérèse d'Avila”, 2008), Kristeva proponuje przemienić cierpienie w ekstazę. „Nie akceptuję cierpienia, próbuję je przekształcić” – powiada. Jest to „zabieg” zgodny z radą chasydzkiego mędrca Menachema Mendela z Kocka, który nauczał, że istnieją trzy sposoby radzenia sobie ze smutkiem. Można płakać, można milczeć, można też przemienić swój smutek w pieśń. Przemienić cierpienie w pieśń chwały, oto niełatwe  pocieszenie, jakie podpowiada Kristeva.

Książka Kristevej jest świadectwem, że dialog wierzących z niewierzącymi nie musi przypominać „rozmowy głuchych”. Że wspólnym wrogiem ludzi dobrej woli  jest panoszące się dziś barbarzyństwo. Raz przybierające postać fundamentalizmu, innym razem nihilizmu. Dlatego, parafrazując słowa Jana Pawła II, Kristeva kieruje apel do swoich przyjaciół agnostyków, humanistów i ateistów: „Nie lękajcie się chrześcijaństwa, a nie będziemy wspólnie lękać się religii!”. Jeśli zaś miałbym skierować apel do swoich przyjaciół wierzących, to powiedziałbym tak: „Nie lękajcie się ateistów, a nie będziemy lękać się świata, który przecież wspólnie zamieszkujemy”.