Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Mapa pogody

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Marysi Iwaszkiewicz

Drugi tom „Dzienników” Iwaszkiewicza. W komentarzach wszystko kręci się wokół dwóch, najbardziej ekscytujących wątków: „Dzienniki” jako „najważniejsza polska (o)powieść homoseksualna”, jak ze znakiem zapytania proponuje w dwutygodnik.com Błażej Warkocki, no i rzecz jasna „Dzienniki” jako zapis politycznych meandrów, masek, uników, ale i fascynacji wieloletniego prezesa Związku Literatów Polskich. Ta debata z Edwardem Ochabem „o sytuacji w Związku”, ten skrupulatny zapis menu i pogwarek podczas kolacji z Chruszczowem („zawsze mi się bardzo podoba Mikojan”), te posiedzenia, przemówienia, delegacje, kongresy, ta „walka o pokój”…

Jarosław Iwaszkiewicz, „Dzienniki, tom II,
1956–1963”
. Opracowanie Agnieszka Papieska,
Robert Papieski, Radosław Romaniuk, Czytelnik,
Warszawa, 664 strony, w księgarniach od
2 marca 2010
Tymczasem „Dzienniki” dają się czytać na nieskończenie wiele sposobów, choć z ich pogmatwanej tkanki niełatwo wysupływać oddzielne wątki. Jest tu  życie we wszystkich jego bezładnych przejawach – od wódki w SPATiFie po patetyczny opis śmierci ukochanego Jurka Błeszyńskiego, od plotek i złośliwości o znajomych („Parandowska je, jakby klacz dupą jadła”) po rozdzierające wspomnienia o nieżyjących przyjaciołach, od urzeczenia prowincjonalną trupą wędrownych cyrkowców po domowe spotkania z elitą intelektualną ówczesnej Europy: Sartre'em, Simone de Beauvoir, Erenburgiem, Cocteau. Jest sklejająca się z setek migawek prawdziwa do bólu gomułkowska Polska „po Październiku”, z jej złudzeniami, pozoranctwem, nieszczerością, rezygnacją, oportunizmem.

Są przy tym wszystkim „Dzienniki” zapisem wchodzenia Iwaszkiewicza „w kręgi dosłownej starości człowieczej” – jak pisze w przedmowie Andrzej Gronczewski. Tom drugi „Dzienników” obejmuje lata 1956–1963. Urodzony w 1894 roku Iwaszkiewicz przekroczył sześćdziesiątkę. Miłosny dramat, niesłabnąca publiczna aktywność, podróże, zaszczyty, kończona „Sława i chwała”, domowe kłopoty, codzienna związkowo-redakcyjna krzątanina, niepokojąca i nużąca samego pisarza życiowa nadczynność – wszystko to podszyte jest „moim klasycznym pytaniem: to już?”.

„Dzienniki” to obraz przejścia, w tym antropologicznym sensie słowa. Obraz nieistniejącego w świecie nowoczesnym rytuału przejścia w starość. Nie odprawianego, raczej skrywanego. Bardziej bolesnego niż inicjacja w dorosłość. Obraz borykania się ze starością, jej wypierania, zaprzeczania, daremnego oswajania. Ze starością i jej bliźniaczą siostrą – samotnością. Obraz czasu, w którym życiowe aktywa i pasywa wpisują się w rubryki „jeszcze tak” i „już nie”.

Jarosław Iwaszkiewicz, fot. PAP/CTKW życiu sześćdziesięcioletniego Jarosława Iwaszkiewicza wszystko właściwie jest po stronie „jeszcze tak”. Żadnej zgody na „już nie”, mimo chwil uległości lub rezygnacji. Żadnej, mimo utyskiwań, niewygody istnienia. Przeciwnie, spod natłoku zdarzeń, ludzi, słów i uczuć przebija niezachwiana afirmacja życia, pochwała istnienia. Probierzem nie są tu burze uczuciowe, nie seksualizm, nie twórczość ani nie wieloraka działalność publiczna i „światowa”. Witalną siłą starzejącego się pisarza jest jego nieprawdopodobnie zmysłowe, namiętne przeżywanie urody świata i urody życia w jego najprostszych przejawach: światła, koloru, zapachu, dotyku.

„Najpiękniejsze dni, najpiękniejsze noce. Dzisiaj pachnie w sypialni wino, aż dusi, na ganku kapryfolium. Tydzień zapachów, jutro będą akacje, pojutrze jaśminy. Noc księżycowa, spokojna i cicha, tylko słaby, chłodny podmuch jak w Byszewach”.
„Jak czas leci niepostrzeżenie, spokojnie, przy cudownej pogodzie i niebywałych kwiatach. Wczoraj był przejrzysty wieczór po wielkim upale, choć niepozbawionym wiatru. Byłem na przystani o zachodzie słońca. Wisła jak ołowiana, nalana srebrem, gładka, choć małowodna”.

Z biegiem lat w „Dziennikach” przewija się coraz więcej krótkich notatek o charakterze niemal meteorologicznym:
„Piękny dzień. Wracałam powoli w kurzu, ciepło, wszystko przykryte mgiełką, spokój, spokój, prawie szczęście”;
„Melancholia tej pogody. Już ściernisko przed domem. Korzystam z tego, aby odwiedzić stare sosny, poklepać je po karku. Księżyc bladoróżany i ciemne obłoki”;
„Cudowne jesienne dnie z szafirowym niebem. Wczoraj wieczorem w Łańcucie ciemny wieczór z gwiazdami – i tak «pamiętny» zapach siana”;
„Wychodziłem wieczorem. Patetycznie, bezlistne drzewa, księżyc, lecące obłoki, i ten ciepły Hauch, który poobrywał dzisiaj wszystkie liście. Szeleszczą  pod nogami jak w Malinie. Stęskniony jestem do tych patetycznych jesiennych widoków, uprzytamniają mi jakoś patos życia”;
„Jeszcze jeden dzień cudownego ciepła i cichego, miękkiego powietrza”;
„Zostałem sam w ciemności, w nocy. Lipy tak pachną, aż duszą. Poza tym cichuteńko i ciemno. Odgłos oddalających się traktorów.  Odczułem wtedy piękno tego wszystkiego, zwyczajnego, codziennego”.

Pamięć pogody wdziera się nawet w sporządzony po upływie miesięcy opis przygotowań do pogrzebu Błeszyńskiego:
„…na drewnianej ławie leżał zupełnie nagi trup Jurka, a człowieczyna go golił starą żyletką. Ranek był cudowny. Kukułki na odmianę kukały ze wszystkich stron, niebo było lazurowe, las świeży (…) Z tych dni niewiele zostało mi w głowie. Tylko ta pogoda i mieszanina kwiatów i żałoby”.

Jeśli przychodzi  zgoda na starość, to też niesiona przez pogodę i naturę:
„Ubóstwiam takie wieczory. Wiatr i dość zimno, ale nie bardzo. Drzewa stoją ciche, gąszcz lasu jakby zamyślona. I ten opuszczony las, zarośnięty staw, olbrzymie stare wierzby nad wodą i chmury przykrywające połówkę księżyca. Woda w stawie czarno-różowa i to dokonanie się, zakończenie w powietrzu, w przyrodzie całej. Wszystko zamknięte i tylko czeka się, kiedy liście opadną. A pola żytnie zielone, świeżą, cudowną zielenią (…) takie wieczory przyzwyczajają do starości, do samotności”.

Intensywność kreślonych zaledwie kilkoma słowami krajobrazów nieuchronnie przywołuje skojarzenia z malarstwem Młodej Polski, z obrazami Stanisławskiego czy Weissa. „Gdybym był malarzem!”wzdycha pisarz. Ale konkretne  malarskie porównania padają z rzadka:

„Jeszcze nie listopad, ale bardzo było listopadowo, chociaż cudownie. Jeszcze nigdy nie odczułem tak bardzo intymności tej pory, czegoś takiego jak inning w tej mgle, w owcach nad Kamienną, w dymach nad Ostrowcem, w pejzażu dalekiej Iłży, całym zamazanym na niebiesko, w iłżeckiem targu, w nadrzecznych łąkach, w kościele otoczonym na pół osypanymi drzewkami, podobnymi do obrazów Pankiewicza”.

Tu Pankiewicz, w innym miejscu Klimt – i to chyba wszystko. Rzecz bowiem nie w podobieństwie motywów czy kolorytu i nawet nie w sposobie widzenia i przeżycia przyrody. Jak dla młodopolskich malarzy-symbolistów, natura jest dla Iwaszkiewicza nie pięknym landszaftem, ale potężną duchową siłą, która pozwala odczuć „pełnię istnienia” i „westchnienie wszechświata”:
„Listopad prawdziwy, noc czarna i gwiazdy. Wiatr. Smutek zupełny. A jednocześnie rozkosz ciszy, gwiazd zaplątanych w gołe gałązki brzózek i taka jakaś jesienna tajemnica i milczenie. Noc listopadowa. W takie wieczory najbardziej odczuwam beznadziejność istnienia, niemożność dowiedzenia się czegokolwiek, nadania jakiegokolwiek znaczenia światu. A jednocześnie pełnia istnienia, głęboki instynkt życia, westchnienie wszechświata, które przechodzi przez noc i kumuluje się we mnie. Cudowne uczucie”.

Ale pełnia istnienia to nie tylko chwile wzniosłe. Także:
„Dużo wódki. Potem młody księżyc nad Wisłą, upalny niebieski czar. Boże, jakie życie jest piękne”.

I nade wszystko:
„Świat jest tak piękny, że zatyka”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.