Blaski i cienie niezależności

Błażej Hrapkowicz

Na przeżywającej choroby wieku dziecięcego Off Plus Camerze, bogatej w potencjał, ale wciąż trapionej poważnymi organizacyjnymi wpadkami i brakiem wiernej publiczności, to Werner Herzog okazał się drogowskazem dla młodych, niezależnych twórców

Jeszcze 3 minuty czytania

Trzecia edycja Off Plus Camery wkroczyła w przestrzeń miejską Krakowa z opóźnieniem, ale zdecydowanie. Kurz po kontrowersyjnej decyzji funeralnej i kawalkadzie limuzyn z dygnitarzami jeszcze nie opadł, a już na rynku i w jego okolicach stanęły banery festiwalowe. Po trzydniowej zwłoce, z jaką rozpoczęła się impreza, strefę zawłaszczoną przez tragedię i politykę zaczęła odzyskiwać kultura. Tranzycja okazała się płynna i wysoce pożądana, powszechne bowiem w Polsce wydaje się przekonanie, iż to kultura właśnie nie przystoi, gdy normą przyzwoitości jest smutek – odwołane festiwale i zamykane na cztery spusty teatry są tego najlepszym dowodem. Trudno powiedzieć, czy dochodzi tu do głosu quasi-purytańska anatema na rozrywkę (ex definitione swawolną i nieprzyzwoitą), dominujący konwenans przeżywania żałoby, zwyczajna histeria czy też wszystko naraz. Dobrze było jednak zobaczyć Kraków – jeszcze niedawno w oku cyklonu – przystrojony w plakaty festiwalowe zamiast zniczy.

Żałoba narodowa – do spółki z wulkanicznym pyłem znad Islandii – pokrzyżowała szyki organizatorom Off Plus Camery. Z zapowiadanych gości nie dotarli: Neil Jordan, Colin Farrell, Alicja Bachleda-Curuś, Todd Solondz. Dojechali za to Jane Campion (pokazała swój najnowszy film „Jaśniejsza od gwiazd”) oraz Mike Figgis, który zasiadał w jury, poprowadził warsztaty scenariuszowe i zorganizował seans swego słynnego „Timecode”. Na festiwal zawitali również twórcy filmów konkursowych i tych prezentowanych w sekcjach pobocznych. To ich obrazy rysować miały minipanoramę światowego kina niezależnego, co – przynajmniej w sensie geograficznym – po części się udało. W konkursie głównym pojawiły się filmy m.in. z Czech, Kostaryki, Stanów Zjednoczonych; w osobnych działach przedstawiono wianuszek filmów z Sundance i korpus dzieł nagrodzonych podczas piętnastu lat trwania festiwalu w Pusan; odrębnym punktem programu były „Nordyckie horyzonty” – przegląd nowego kina skandynawskiego.

„Jaśniejsza od gwiazd” reż. Jane Campion,
Wielka Brytania, Francja 2010,
w kinach od 14 maja 2010
Sukces ilościowy nie oddala jednak pytania o rozumienie pojęcia „kina niezależnego”, którego uściślenie jest wskazane, skoro czyni się z niego hasło przewodnie festiwalu. Ze słów organizatorów można wnioskować, że zaproponowaną przez nich definicję najzwięźlej wyraża podtytuł jednej z sekcji – „from the gut”. Ten angielski kolokwializm oznacza – w wolnym tłumaczeniu – „z trzewi”, czyli szczerze i bezkompromisowo. „Niezależność” byłaby zatem pewną polityką autorską, która zakłada odwagę personalnej wypowiedzi artystycznej, dążącej do celu choćby po trupach, a więc hardo łamanych estetycznych i obyczajowych kanonach. Gestami transgresji akurat program festiwalu usłany nie był, lecz nie zabrakło filmów nieoczywistych formalnie i treściowo, mniej lub bardziej nieuczesanych. Takich, które wypracowane mechanizmy – kina głównego nurtu, kina narodowego, ale także kina niezależnego – próbują naginać bądź włączać do własnych, domowych przepisów jako jeden ze składników.

Najlepszy w konkursie głównym, niestety pominięty przez jurorów, „Go get some rosemary” Bena i Joshuy Safdie czerpie pełnymi garściami z filmów Johna Cassavetesa. Papież amerykańskiego kina niezależnego spuszczał aktorów z reżyserskiej smyczy, zezwalając na improwizację, aby później rygorystycznym montażem sklejać świdrujące, rozciągnięte sekwencje dialogowe. Zrewolucjonizował tym samym sposób opowiadania o emocjach – pozostawione w gestii uwolnionych aktorów, rozwadniają się one i wybrzuszają, wznoszą i opadają, falują w eksplozjach i implozjach. W „Kobiecie pod presją” gra Geny Rowlands i Petera Falka to kontinuum paroksyzmów, które wytyczają krętą, niejasną ścieżkę emocjonalną. Podobnie nieodgadniony, równie nieokiełznany jest bohater „Go get some rosemary”. Ten rozwiedziony mężczyzna, spędzający właśnie przyznane mu przez sąd dwa tygodnie ze swoimi dziećmi, sam przypomina duże dziecko – jest rozkapryszonym, wiecznie zezłoszczonym na świat egoistą. Z synkami dogaduje się przeto doskonale, ale widzów testuje bez ustanku. Podejmuje decyzje co najmniej kontrowersyjne, wielokrotnie wywołuje konsternację nieprzewidywalnymi ruchami, aż wreszcie popełnia przestępstwo. Szorstko montowany, drapieżnie kręcony, precyzyjnie rozwijający się film zaskakuje jednak ciepłym stosunkiem do zdesperowanego mężczyzny. Bracia Safdie wiedzą, że dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane, ale opowiadają w istocie o rodzicielskiej miłości, która chyba jeszcze nigdy w kinie nie była tak niebezpieczna i czuła zarazem.

„Protektor” reż. Marek Najbrt, Czechy, Niemcy 2009Jury pod przewodnictwem Zbigniewa Preisnera postanowiło nagrodzić czeskiego „Protektora”. Osadzony w Czechosłowacji lat drugiej wojny światowej film Marka Najbrta przewrotnie traktuje, stereotypowo przypisywaną Czechom, postawę konformistyczną. Na wstępie czytamy słowa Adolfa Hitlera, „diagnozującego” tę przypadłość, a potem przed naszymi oczyma rozwija się historia, która jest z pozoru wierną ilustracją tezy przywódcy III Rzeszy. Spiker radiowy Emil daje się namówić na kolaborację. Kostium nazistowskiej tuby propagandowej dobrze na nim leży, ze strony okupanta spływają na niego splendory, podczas gdy koledzy cierpią katusze z rąk gestapo. Emila czekają jednak kłopoty, gdyż jest mężem Hanki – przedwojennej gwiazdy kina, która ma to nieszczęście, że urodziła się jako Żydówka. Burzliwe losy pary, znaczone platonicznymi lub jak najbardziej cielesnymi romansami, układają się w przekorną opowieść. Najbrt upatruje źródeł konformizmu zarówno w obietnicy wygodnego i bezpiecznego życia, jak i potrzebie ochrony bliskich, otaczając ludzkie wybory w „czasach pogardy” mgiełką fantazji. W delirycznym rytmie przewijają się obrazy rzeczywistości wojennej i fragmenty filmu z udziałem Hanki, które kobieta ogląda, wymykając się do kina pod nieobecność męża. „Protektor” jest artystyczną halucynacją, świadomą gatunkowych i estetycznych klisz jak „Rewers” Lankosza (też pokazywany w konkursie); autotematyczną zabawą, w której kino stanowi repertuar zbiorowych i indywidualnych narracji historycznych. Te jednak skazane są na klęskę w obliczu ostatecznego – pusząca się wizualność gaśnie, rozmywając ostry dotychczas kadr, gdy Emil dokonuje aktu ofiary i wyrusza z Hanką na śmierć.

Filmowi Najbrta zarzucić można powierzchowne sportretowanie relacji międzyludzkich – przesłoniętych formalnym jubilerstwem. Wydaje się jednak, że to nowy głos w czeskim kinie, jak dotąd alegoryzującym historię („O uroczystości i gościach” Jana Němeca), spychającym ją w cień na korzyść indywidualizmu („Pociągi pod specjalnym nadzorem” Jiříego Menzla), tudzież używającym do jej opisu konwencji realistycznej (filmy Jana Hřebejka – „Musimy sobie pomagać” i „Pod jednym dachem”). Bracia Safdie z kolei zgrabnie i mądrze wykorzystali pomysły Cassavetesa, podarowując kinu jednego z ciekawszych bohaterów ostatnich lat. Czeska i amerykańska produkcja podsumowują to, co w kinie niezależnym prezentowanym na festiwalu było najlepsze – twórcze przełamanie lub przemyślaną inspirację.

Na antypodach znalazły się filmy, które zaskorupiały w imitacji wytartego stylu. Konkursowe „Aqua fria de mar” Kostarykanki Paz Fabregi jest enigmatycznym do bólu zębów, zmiażdżonym monumentalną metafizyką studium niepokoju dwóch kobiet w różnym wieku – dziewczynki i mężatki in spe. Przesycony symboliką minimalizm w duchu Semiha Kaplanoglu tworzy kokon, szczelnie chroniący film przed interpretacjami, które wykraczałyby poza komunały (kobiecy irracjonalizm, groźna natura, apokalipsa materialistycznej cywilizacji). U Koreańczyka Roh Gyeong-tae w „The Land of Scarecrows” statyka kamery odzwierciedla petryfikację myśli – zadowalającej się nachalnym udowadnianiem tezy, że kondycją ponowoczesnego człowieka jest szeroko rozumiana erozja. Wysypiska, zdewastowane autobusy, gruzy i pogorzeliska reżyser dobrał starannie, w sam raz, żeby nic mu nie popsuło filozoficzno-socjologicznej powiastki z morałem.

„The Land of Scarecrows” reż.Gyeong-tae Roh,
Francja, Korea Południowa 2008
W tekście „Auteurs i Nowe Hollywood” Timothy Corrigan pisał, że autor – jego nazwisko i dorobek – stał się marketingowym towarem, marką, która obiecuje konsumentom produkt o określonej jakości i utrwalonych właściwościach. Zauważył również doniosłą dla kina niezależnego zmianę, jaka zaszła w latach osiemdziesiątych – wydzielenie się małych wytwórni, które należą do produkcyjnych gigantów i specjalizują się w finansowaniu mniejszych projektów. Nawet autor niezależny uwikłany jest zatem w przemysł filmowy, sieć – paradoksalnie – zależności, także merkantylnych. Formuła kina niezależnego, która odniosła sukces, jest powielana i grozi jej schematyzacja charakterystyczna dla starzejącego się gatunku. Pokazując takie filmy, jak „Aqua fria de mar” i „The Land of Scarecrows” – obok np. „Go get some rosemary” – organizatorzy nieświadomie napisali kronikę wzlotów i upadków kina niezależnego. Z jednej strony dzieła, które narodziły się z poszukiwań i przekroczeń, z drugiej zaś efekty przykrojenia materiału do sprawdzonego wzoru, lansowanego przez festiwale (europejskie, koreańskie lub Sundance – casus w miarę udanego, ale programowo ekscentrycznego „Douchebag” Drake’a Doremusa). Największa pułapka, jaka czyha na niezależne reżyserki i reżyserów, to „niezależność” właśnie – postawa, której kapitał artystyczny wyczerpuje się bardzo szybko.

W tym kluczu niekwestionowanym fenomenem pozostaje Werner Herzog. Kto miał jakiekolwiek wątpliwości, czy jego „Zły porucznik” powinien się znaleźć w sekcji „Odkrycia”, musiał się bardzo postarać, żeby je zachować w trakcie seansu. W przypadku Herzoga odwaga i bezkompromisowość nie są hasłami reklamowymi – zaświadcza o nich każda scena, w której roztrzaskanie kolejnego estetycznego słupa granicznego wydaje się niemożliwe, a jednak tak właśnie się dzieje. W „Złym poruczniku” Nicolas Cage (rewelacyjnie wykorzystany) gra uzależnionego od narkotyków, skorumpowanego gliniarza, który rozwiązuje sprawę bestialskiego morderstwa. Dręczy go ból pleców, jest przygarbiony, pokraczny – wygląda jak Nosferatu w wymiętym garniturze. Nie wychodzi z kadru, a Herzog podążą tam, gdzie go zaprowadzi – nie dbając o gatunkową teleologię fabuły i żelazną przyczynowo-skutkową koherencję, konstruuje przestrzeń ekspresjonistyczną, czułą na narkotyczne transy i wizje bohatera. Autor „Fitzcarraldo” raz jeszcze rusza w głąb szalonego, pełnego sprzeczności umysłu, ale rzeczywistość filmuje tak, że nie wiadomo, czy nie jest jeszcze bardziej zdziczała od rojeń porucznika. Dziwaczne kąty ujęć, prześwietlone zdjęcia, absurdalna inscenizacja – jest w tym histeryczny śmiech i autentyczne przerażenie jednocześnie. To najlepsza fabuła Herzoga od ładnych paru lat.

„Zły porucznik” reż. Werner Herzog, USA 2009Na przeżywającej choroby wieku dziecięcego Off Plus Camerze, bogatej w potencjał, ale wciąż trapionej poważnymi organizacyjnymi wpadkami i brakiem wiernej publiczności, to Werner Herzog okazał się drogowskazem dla młodych, niezależnych twórców. Konkurs główny nosił nazwę „Wytyczanie drogi”, tymczasem najbardziej nieoczekiwanymi, ekstatycznymi pomysłami – spacyfikowanymi jednak w gorsecie bezbłędnego warsztatu – kipiał film starego mistrza. Nie należy wyciągać z tego daleko idących wniosków i kasandrycznie wieszczyć, że „prawdziwe” i „jedyne” kino niezależne odejdzie wraz z Herzogiem. Wiele pokazanych na festiwalu filmów rokuje przynajmniej dobrze, a reżysera „Stroszka” warto po prostu zachować w pamięci jako punkt odniesienia. Trawestując klasyka – idźcie tą drogą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.