Justyna Bargielska, „Dwa fiaty”

Agnieszka Wolny-Hamkało

Bargielska jest zbyt inteligentna na jednoznaczność. Stosunek do świata jej bohaterki jest złożony – ona ten świat lubi boleśnie. I bywa przewrotna, dowcipna, pozostając jednak daleko od entuzjazmu, hurraoptymizmu. Choć w tych wierszach drzemie zawrotna energia

Jeszcze 2 minuty czytania

Napięcia w nowych wierszach Justyny Bargielskiej wynikają nie tylko z naruszonej, pękniętej składni, która burzy nasze przyzwyczajenia językowe. To także dysonans świata dziecięcej bajki, odmiennego (dziecięcego? surrealnego?) postrzegania rzeczywistości i ponurych obrazów – ołysiałego rżyska, kostropatej ręki, grobu – podszytych śmiercią. Samo skojarzenie tych światów, ich zaskakująca współpraca, musi budzić grozę, sprzeciw, musi zaskakiwać. Wiersz w konwencji bajki braci Grimm? W konwencji rozmówek dziecięcych? („Mamo, będziemy tak razem leżeć, aż umrzemy! Razem!”).

Justyna Bargielska, „Dwa fiaty”. Wojewódzka
Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury,
Poznań, 40 stron, w księgarniach od grudnia 2009
Wbrew stereotypom, dzieciństwo to świat pełen śmierci, mroku, niepewności, lęku. Tę skłamaną krainę łagodności próbował odczarować Dariusz Suska w książce „Cała w piachu”. Przyjął jednak inną perspektywę i formę. Rytmiczność tamtych tekstów, inkrustowana czarnym humorem, była czymś pomiędzy lamentem, wyliczanką, mroczną kołysanką – a modlitwą. Bargielska robi to inaczej: swoista dziecięcość niekoniecznie jest tu przypisana do dziecka. To raczej model widzenia świata, model uwolnionej wyobraźni, pączkującej, kapitalnej fantazji, żywego, zaskakującego surrealizmu (tęczowy pies, koty w dziecięcych wózkach, autobus z drzewem irysowym). U Bargielskiej śmierć jest też mniej bezpośrednia (chociaż zdarza się oglądane z żabiej perspektywy wyprowadzenie mysich zwłok, truchła, zmarli). Czytamy ją ze śladów, połamanych zdań, powidoków, niedomówień, napięć. I mimo że czasem pozostaje jakby w stanie uśpienia, wstrzymania – tli się między zdaniami, patronuje całej książce, ściągając ku sobie wszystkie wątki, wiążąc je. Mężczyzna niosący piłkarzyki głowami do dołu, młynarka ożywiająca mięso – takie oto obrazy idą z tego świata. „Znienacka pojawiające się motyle lub tęcze / bierzesz za to, czym naprawdę są – zapowiedź nagłej śmierci / twojej i twoich na wiele pokoleń we wszystkie możliwe strony”. „Wierszu, powiedz coś, powiedz ile mam dzieci, które rzuca / głębszy cień i jak długo będę z tym żyła”.

Surrealizm sam w sobie ma pewną lekkość, kojarzy się z zabawą, marzeniem. Tu – bywa po prostu metaforą zła, lęku, bólu, który jest całkiem realny. Pod tymi pokrzepiającymi obrazkami łatwo możemy trafić na wyrwę. Stąd już na poziomie składni zapewnia nam Bargielska „nieustanny nastrój katastrofy”. Ale nie będzie to katastrofa spektakularna, raczej klęska na ludzką miarę, skaza niemal niewidoczna, tąpnięcie ledwo odczuwalne, przesunięcie o milimetr. Tym większa samotność bohaterki – co jest pod tą kupką szkła, która jest jak śnieg – wie tylko ona. Groza jest więc kameralna, niemal intymna. Co pozwala przypuszczać, że zagrożenie nie jest zewnętrzne: ten rodzaj widzenia, czytania znaków, raczej wdał się w bohaterkę jak choroba, zainfekował ją. Jakieś skaleczenie sprawiło, że widzenie świata jest zaburzone, że obraz filtruje zakopcona szybka. „Lęk jak ze starej książki” – tak zaczyna się pierwszy wiersz. A jednak nie są to jednoznacznie „czarne” wiersze – zbyt dużo tu miłości (choć raczej w kontekstach onirycznych, przeszłościowych), zmysłowości (brzuchów, rzęs, niemowląt). Bargielska jest zbyt inteligentna na jednoznaczność. Stosunek do świata jej bohaterki jest złożony – ona ten świat lubi boleśnie. I bywa także przewrotna, dowcipna, cały czas pozostając jednak daleko od entuzjazmu, hurraoptymizmu. A jednak nie możemy tych wierszy posądzić o malkontenctwo czy dekadentyzm. Bohaterka jest daleka od marazmu. W tych wierszach drzemie zawrotna energia.

Pojawia się credo (à rebour), jedno z najbardziej przejmujących we współczesnej poezji polskiej. Po „Ja mam w sobie niedużo Boga / pielęgnuję ten strzęp / skrzep” Świetlickiego, przychodzi wyznanie bohaterki, która nie wie, co myśleć o Bogu, skoro zamiast jako modra rzeka lub eon bąbelków, woli przyjść pod postacią ołysiałego rżyska, wiecznego skraju, apelu w lustrzanym żłobku: „Niepowstrzymany dzielniku, tą kostropatą łapą / Od sekcji noworodków nie wiem, czy chcę, / Byś mnie dotknął. Powiadam ci, naprawdę”. Dotkliwość tych wierszy pogłębia fakt, że są to obrazy, myśli wydestylowane, wyczesane z domówień. Skupione w sobie, domknięte. Ich siła tkwi także w lapidarności, szybkości metafory, zdecydowaniu, które implikuje jakąś bezlitosną pewność, może nawet – brak nadziei, alternatywy, niemożliwość zmiany perspektywy, opcji. Bez dyskusji, mili państwo. Wszyscy przecież doskonale rozumiemy, że to nie może skończyć się dobrze. Bo w kontrze do surrealistycznego obrazowania i dziecięcej składni – pojawia się dorosłość jako postawa charakteryzująca się brakiem złudzeń, ironią, sceptycyzmem. To wrażenie potęgują takie zwroty: „i nic na to nie poradzę”; „nie mogłam ci obiecać”; „wszystko może się zdarzyć”. Jest w tym jakiś ponury determinizm. Bierność. Po co się miotać, skoro kluczowe momenty naszego życia są już za nas napisane. Wiara jest rozchwiana, wątła. Pozostaje raczej zaklinaniem rzeczywistości niż przekonaniem, nadzieją. Wzruszająca (i jednocześnie przerażająca) jest ta dojrzała zgoda na każdy inny (czarny) scenariusz. W tym kontekście sensowne wydają się jedynie zachowania z innego paradygmatu (baśni?), z innej narracji: na przykład przyklejanie w mieszkaniu ptaków z kalendarza. Skoro tylko one chronią „przed robactwem i ludztwem”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.