Jeszcze 1 minuta czytania

Małgorzata Łukasiewicz

ALFABET
„CZARODZIEJSKIEJ
GÓRY”:
B jak bobsleje

Małgorzata Łukasiewicz

Małgorzata Łukasiewicz

Na przełomie XIX i XX wieku były sportową nowinką, sensacją zimowych sezonów i pewnie najszybciej mknącym pojazdem kierowanym przez człowieka. W Davos tor bobslejowy otwarto mniej więcej właśnie w tym czasie, kiedy bawił tam Hans Castorp.

Emocje Castorpa związane z bobslejami są jednak całkiem innej natury. Oto ledwie przyjechawszy, dowiaduje się, że zimą, kiedy drogi są zasypane, zwłoki z położonego najwyżej sanatorium zwozi się na dół na bobslejach. A nawet nie zwozi, tylko „ekspediuje”, które to słowo wnosi dodatkowy akcent technicznej sprawności. Szok. Nic z powolnego dostojeństwa żałobnych ceremonii. Rozpędzone sanie, świeżo wciągnięte do rejestru konkurencji sportowych, nie pasują do powagi śmierci. Środek transportu kłóci się z okolicznościami.

Po niekonwencjonalne środki transportu nieraz sięgano dla uzyskania efektu niesamowitości: miotły czarownic, latające dywany, niezwykły rydwan z wizji Ezechiela, pan Twardowski na kogucie, nie mówiąc już o „piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni”. A śmierci z kosą przydzielano na średniowiecznych rycinach rącze rumaki, aby nie było wątpliwości, że zdoła każdego dogonić. W „Lenorze” Bürgera umarły kochanek przybywa konno po dziewczynę i z tej ballady (która miała mnóstwo replik, także w polskiej literaturze) wiemy, że „umarli jadą szybko”.

W „Czarodziejskiej górze” odbywa się rozprawa z tym, co Mann nazywał „urzeczeniem śmiercią”, a czego źródła widział w niemieckim romantyzmie, u Novalisa, Schopenhauera, Wagnera. Sanie w gruncie rzeczy bardzo dobrze nadają się na pojazd śmierci-uwodzicielki. Śmierć – ta, która zamiast zamętu życia obiecuje doskonały spokój i ciszę wieczności – nosi przecież w powieści kostium zimy. Piękny kostium: „(…) panorama spod łuków balkonu – przyprószone lasy, miękko wypełnione wąwozy, biała skąpana w słońcu dolina pod niebiesko połyskującą kopułą nieba – była wspaniała. A pod wieczór, kiedy ukazywała się okrągła niemal tarcza księżyca, przedziwny czar spływał na świat. Jak okiem sięgnąć, drżały wokół krystalicznie skrzące się diamentowe błyski. (…) W lodową czystość zaklęty był świat, codzienny brud jego znikł i zakrzepł, pogrążony niby we śnie w okowach fantastycznego czaru śmierci”.

No tak, sanie by tu nawet pasowały. Ale bobsleje? Ze swoim sportowym fasonem i w dodatku z taką komiczną nazwą?

Ale znowu nie ma jak komizm, żeby dać odpór romantycznym zaklęciom. W eseju o Dostojewskim Mann napisał wprost, że literatura piękna lepiej niż publicystyka radzi sobie z tym, co demoniczne, a to dlatego, że demonizm może wtedy „przemówić z głębi dzieła w osłonie humorystycznej”. W innym miejscu powieści Mann wykorzysta ten efekt jeszcze brutalniej. Na pytanie, jak to jest, kiedy człowiek rozkłada się po śmierci, pada mianowicie wyjaśnienie: „Przede wszystkim pęka panu brzuch (…). Leży pan na swoich wiórach i trocinach, a gazy, rozumie pan, wydymają go, nadymają tak, jak to niegrzeczne chłopaki robią z żabami, wdmuchując w nie powietrze – w końcu jest pan po prostu jak balon, a potem opona brzuszna nie wytrzymuje takiego napięcia i pęka. Paf!”.

Zupełnie jakby się odezwał wprowadzony ukradkiem na scenę Dyl Sowizdrzał. W odpowiedzi na informację o zimowych pochówkach z udziałem bobslejów Castorp „wybuchnął śmiechem, gwałtownym i niepowstrzymanym śmiechem, który wstrząsał całą jego piersią i bolesnym grymasem wykrzywił twarz” – tak, jak gdyby jednocześnie używał maski komedii i tragedii.



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.