Bicz to jest nasz ostatni

Rozmowa z Pawłem Goźlińskim

Nawet jeśli uznamy, że nasi wieszcze błądzili, zapadali się we własne urazy i neurozy, że przydałoby się im parę lat terapii, to i tak w naszym spłaszczonym świecie są wzorami niesłychanej przygody egzystencjalnej

Jeszcze 4 minuty czytania

KATARZYNA ZIELIŃSKA: Boisz się duchów? Polskich duchów?
PAWEŁ GOŹLIŃSKI
: Pewnie, że się boję. Z duchami nie ma żartów. Przyjdzie taki upiór, który się nazywa „świętości nie szargać” i naubliża jak Monice Olejnik pod Pałacem Namiestnikowskim. Albo dwa inne, bardzo do siebie podobne: „Polska Chrystusem narodów” i „Nazywam się Milion, bo za miliony kocham i cierpię katusze”. Sam nie wiem, który większy masochista. Takie to od razu w twarz naplują. Zresztą mają powody, by się na mnie powyżywać.

Paweł Goźliński / arch. prywatneZa co?
Jak to: za co? Przecież ja sobie robię jakieś zgrywy. Polscy emigranci w „Julu”, zamiast gotować swe cielska i dusze do wojny o wolność ludów – na ziemi albo w niebiosach, wszystko jedno – masowo zarażają się w Paryżu syfilisem, rżną w karty, donoszą na siebie, popadają w religijne manie, a jakby tego było mało, zaczynają się wyrzynać w dość wyszukany sposób. A najgorsze, że te morderstwa to strzeliste akty patriotyczne. Bo oni się mordują, żeby tę wymarzoną Polskę sprowadzić na ziemię. Innymi słowy: im więcej krwi i niewinnych ofiar, tym Polska szybciej zmartwychwstanie. I będzie lepsza, piękniejsza, czego tam od niej chcesz.
A nikt lepiej nie zrozumie tej potrzeby cierpienia Polaka niż inny Polak. Więc ze łzami w oczach, ze zranionym sercem będzie brata krzyżował. Jak nie w rzeczywistości, to przynajmniej we własnej wyobraźni. Ot, cały nasz sadomasochizm narodowy.

I co, boisz się, że duchy będą się mścić? I jak?

Jak zwykle: cudzymi rękami. Bo one opętują żywych i z ich pomocą wyczyniają swoje brewerie. Jak się człowiek rozejrzy dookoła, to naprawdę trudno o agnostycyzm w tej kwestii. Duchy są, nie ma wątpliwości. Całe szczęście są różne duchy. Najbardziej lubię towarzystwo upiora, który ma imię jak młot na języki cudzoziemców: „Sięgnę do wnętrza twych trzew – i zatargam”. On mnie obroni, jeśli nie zostanie wcześniej ukatrupiony. Nie daj Boże.

Paweł Goźliński

Urodził się w 1971 r. w Mińsku Mazowieckim. Studiował w Warszawie na Akademii Teatralnej, Uniwersytecie Warszawskim i w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Jest szefem działu reportażu „Gazety Wyborczej” oraz jej reporterskiego magazynu „Duży Format”, a także współzałożycielem oraz prezesem Instytutu Reportażu. Prowadzi autorskie zajęcia o dramacie romantycznym w Akademii Teatralnej w Warszawie. Od czasu do czasu publikuje w pismach poświęconych teatrowi. „Jul” jest jego prozatorskim debiutem, pięć lat temu ukazała się też jego książka „Bóg Aktor. Romantyczny teatr świata” (słowo obraz/terytoria 2005), będąca rozwinięciem doktoratu. Nurkuje i gra na basie. Lubi wino. Woli burgundy.

A zatem to właśnie ten upiór zatargał Tobą i wydobył z Twych trzew „Jula”? Udajesz cynika, a tak naprawdę wierzysz w postać pisarza-poety natchnionego, który w szale, z rozwianym włosem, zaczernia kolejne strony.
Gdzie tam.

A jednak nie dla Ciebie amerykańskie podejście do pisania jak do rzemiosła, przy którym należy prowadzić badania, obliczenia, pisać według planu i do tego tfu! nauczyć się pisania na jakichś warsztatach literackich?
Dlaczego nie? Właściwie to ja się wcale nie wybierałem na wojnę z duchami polskości. Mogę ci pokazać kajet z dość precyzyjnym planem „Jula”, konstelacjami postaci, wyliczeniami, pomiarami, nazwiskiem kwiaciarki spod kościoła Madelaine i wytwórcy parasoli, który próbuje wyryćkać jedną z moich bohaterek. Wszystko sprawdzone jak trzeba.
Ja po prostu pisałem kryminał tak, jak Artur Conan Doyle, Raymond Chandler i Umberto Eco przykazali. Zawsze przecież chodzi o to samo: złapać uwagę czytelnika, przytrzymać, przećwiczyć mu mózg odpowiednią dawką zagadek i wypuścić zdębiałego, kiedy po przeczytaniu prawie 400 stron dowie się w końcu, kto jest mordercą.

Czytający „Jula”, może bez trudu przenieść się do XIX-wiecznego Paryża. Ten Paryż w swoich szczegółach
brudzie, smrodzie, pojazdach, ubraniach, zachowaniu ludzi jest namacalny, realistyczny, jak na wyciągnięcie ręki. Spędziłeś miesiące nad księgami o Paryżu i polskiej emigracji czy pofolgowałeś swoim fantazjom?
Raczej cudzym fantazjom. Bardziej ufałem literaturze niż własnym obserwacjom i dokumentom. Kiedy opisuję na przykład klub palaczy haszyszu, który przyciągał tzw. kulturalne elity do Pałacu Pimodan na Wyspie Św. Ludwika, to idę za opowiadaniem Teofila Gautiera, a nie za tym, co sam zobaczyłem. W opisach haszyszowego haju też raczej inspiruję się literaturą – przede wszystkim Baudelaire'em – a nie, powiedzmy… opowiadaniami kolegów.
Ale przede wszystkim zafascynował mnie obraz Paryża w zapiskach polskich emigrantów, zwłaszcza Władysława Witwickiego. Błotne piekło, zgnilizna, martwota. Tak nasi widzieli stolicę XIX-wiecznego świata. Jak się te ich impresje nałoży na obraz wyłaniający się ze współczesnych przewodników, z „Pasaży” Waltera Benjamina, z Balzaca, z Baudelaire’a… Ten kontrast nie tyle mnie zdziwił, co olśnił.

„Jul”

Szalony kryminał podszyty Słowackim. W XIX-wiecznym Paryżu, ubłoconym i cuchnącym, ktoś urządza sobie teatr z makabrycznie wyreżyserowanych śmierci. A tę zagadkę musi rozwiązać ktoś, kto sam jest chodzącym trupem.

Dlaczego?
Bo w tym samym miejscu jednocześnie rodzi się nowoczesność i buszują dosyć anachroniczne upiory polskiej duszy. Oczywiście, Francuzi też mieli swoje upiory, może trochę mniej anachroniczne od polskich. Ale uświadom sobie: Andrzej Towiański jeździł koleją, dwa lata przed akcją „Jula” otwarto pierwszą fabrykę nawozów sztucznych, rok później powstała międzymiastowa linia telegraficzna i zegar elektryczny. W 1845 roku, kiedy rozgrywa się „Jul”, wymyślono tokarkę rewolwerową, rok potem maszynę do szycia, a do tego przeprowadzono pierwszą operację pod narkozą…

Skąd w ogóle pomysł na „Jula”?

Z nudów. Leżałem na plaży, odpoczywając po trudach doktoratu, i pochłaniałem kryminał za kryminałem. A diabeł, który się często wyłania z upałów, kusił: zróbże z tymi swoimi wymądrzeniami coś przekornego. I żeby to było dla człowieka, a nie dla lologa. A jedną z bardziej przekornych i antylologicznych rzeczy jest moim zdaniem napisanie czegoś „gatunkowego”. Z poszanowaniem reguł i granic. Bo w Polsce, zanim się pojmie dobrze rzemieślnicze zasady jakiegokolwiek gatunku, to już się je przekracza.

Dlaczego?

Są dwie odpowiedzi. Stare, ale ciągle aktualne: złota wolność i polska anarchia. Powiedziałbym – gęba i zad tak zwanej narodowej dumy.
A ja postanowiłem napisać gatunkowy kryminał literacki w wersji retro. Z klasycznym seryjnym mordercą, bez udziwnień. I miałem pomysł – cztery zdania wszystkiego – gdzie i kiedy ma się to wszystko dziać, kto zabija, kto ginie, kto i jak ściga mordercę. Te cztery zdania sprzedałem pewnemu wydawnictwu za 10 tysięcy złotych zaliczki. Bo sobie wykombinowałem, że tyle potrzebuję, żeby się utrzymać przez trzy miesiące na bezpłatnym urlopie. I przez ten czas napiszę „Jula”. I jeszcze miało starczyć na wizję lokalną w Paryżu. Nie starczyło, kasa się rozeszła, więc pisałem, jak to się mówi, po godzinach. I wtedy okazało się, że z tym gatunkowym kryminałem to wcale nie jest tak łatwo.

fot. Lidia SokalCzemu?
Polonus sum et nihil Polonum a me alienum esse puto…
Innymi słowy: nie wytrzymałem. Pal sześć reguły, skoro okazało się, że oprócz zestawiania klocków kryminalnej intrygi interesują mnie coraz bardziej cienie, jakie te klocki rzucają. Weźmy takiego Podhoreckiego – mojego detektywa z przymusu. Ma swój realny, historyczny prototyp. To Wincenty Migurski, powstaniec listopadowy, uczestnik partyzantki Zaliwskiego, w końcu zesłaniec, który z żoną i trumną wypełnioną truchłami własnych dzieci, ukryty pod podłogą powozu, usiłuje wrócić do kraju. Ale ucieczka się nie udaje, żona umiera, w ogóle same nieszczęścia. Idealny polski bohater. To na jego biografii oparł się między innymi Lew Tołstoj w opowiadaniu „Za co?”. Heroiczną wersję tej historii znajdziesz oczywiście również w Wikipedii. Tylko – jak ustalił Aleksander Kraushar – Migurski, zanim poszedł na Sybir, wsypał całą sieć karbonarską w Galicji, a procesy oskarżonych na podstawie jego zeznań trwały parę lat.

No więc jak? Bohater czy zdrajca?

Właśnie. Odpowiedź nie jest jednoznaczna. I o to chodzi. W więzieniu facet usiłował parę razy się zabić. Najpierw arszenikiem zmieszanym z pieprzem, potem nożem.

Po co?
rys. Łukasz MieszkowskiŻeby spełnić przysięgę złożoną karbonariuszom. Nie udało mu się zabić, ale może dzięki temu poczuł, że ta przysięga już go nie obowiązuje. Została za to inna. Oficerska, jeszcze sprzed powstania. Na wierność prawowitemu władcy Królestwa Polskiego, który był – co za pech – również carem. Donosząc więc na rodaków, Migurski właściwie zachował się lojalnie wobec władcy. I wobec własnego honoru. Ot, paradoks.
Wybrałem sobie celowo takiego bohatera i jeszcze zakręciłem jego biografią, żeby pokazać, jak bardzo nasze oceny są uwikłane w mitologiczne i ideologiczne wzorce. W jaki sposób sam Migurski vel Podhorecki stawał się ich ofiarą. I jaksię z nich uwalniał. Bo kiedy na ulicach Paryża pojawia się morderca, to okazuje się on na swój sposób bliźniaczym bratem upiora, który w Podhoreckim zrodził się z jego nieszczęść, wymagań wobec samego siebie, ideologicznych przekonań, literatury. Kiedy więc mój bohater stara się rozwikłać zagadkę potwornych morderstw, rozwiązuje równocześnie tajemnice własnej, poskręcanej boleśnie duszy. A kiedy stanie w końcu twarzą w twarz z mordercą, w jakiś sposób konfrontuje się sam ze sobą. Bez zasłon z mitów, złudzeń czy ideologii.

No więc napisałeś w końcu kryminał, czy jakąś powieść terapeutyczną?

Sam już nie wiem.

A może chciałeś przyjść na odsiecz Słowackiemu? Wiadomo, niesprawiedliwość, jakiej doświadczył od Mickiewicza, nawet po tylu latach budzi oburzenie. Dlatego w Twojej powieści Mickiewicz jest staruchem, którego czas już się skończył, zaś Słowacki
nieuchwytnym, niepokojącym duchem.
Żadnej prywatnej zemsty nie planowałem. Rywalizacja Mickiewicz-Słowacki niewiele mnie zajmuje. We mnie Słowacki dawno już wygrał. Bezapelacyjnie. Zresztą dwa szczyty, dwa Bogi, to wyeksploatowany temat, traktuję go wyłącznie instrumentalnie, żeby na czas jakiś odwrócić uwagę czytelnika od istotniejszych kwestii.
W ogóle bardzo się bałem za blisko podchodzić do wieszczów. Chociaż ramą „Jula” są autentyczne, ciut skondensowane zdarzenia z ich biografii, to w powieści występują oni raczej jako cienie przesuwające się po horyzoncie, niż jako pełnoprawne postaci. Wyjątkiem jest Zygmunt Krasiński. Gdy się zna tę scenę z lipca 1845 roku, kiedy autor „Nie-boskiej” przemyka ulicami Paryża, przebrany i ukryty za okularami, a spotkawszy Słowackiego, ucieka przed nim i krzyczy „ja pana nie znam” – nie sposób nie wprowadzić go do powieści z jego ciałem, duchem, intelektem i obsesjami.

rys. Łukasz MieszkowskiWieszczowie wieszczami, a mnie się coś zdaje, że po prostu chciałeś się załapać na falę popularności kryminałów cała Polska czyta dziś Marka Krajewskiego i Stiega Larssona.
Się załapać? Los Larssona – milionera post mortem – nie jest szczególną zachętą, choć jego książki, a raczej ich krajobraz ideologiczny, całkiem mi odpowiada. Można by rzec, że to reakcja zsekularyzowanego świata na deficyt klarownych podziałów: tu dobro, tam zło i tym podobne. Okazuje się, że nie trzeba być konserwatystą, żeby wyznaczać dziś wyraźne moralne granice. I ich bronić. Oczywiście, postaci stojące u Larssona po stronie dobra są mocno ambiwalentne, ale Archanioł Michał też potrafił przypieprzyć diabłu, a z jednego grzesznika w raju… Wiadomo.
Przede wszystkim jednak rozczula mnie larssonowska wiara w to, że demokracja może dokonać samooczyszczenia. Ze wsparciem herosów oczywiście, choć herosi to dość szczególni: totalnie uczciwy i przezroczysty dziennikarz śledczy, kobieta-redaktor naczelny opiniotwórczego pisma, wytatuowana hakerka z biografią składającą się wyłącznie z cieni. U nas przynajmniej te dwa pierwsze typy nie występują. Szkoda.

A Marek Krajewski?

Zawodowy literat, którego kochająca żona wita zrazami po jego kolejnym pobycie w malowniczo położonym domu pracy twórczej. Nie powiem, zazdroszczę.

Skąd wiesz, że zrazami?

Z prywatnego esemesa, który przypadkiem przyplątał się na moją komórkę. Ale nie zrazów Krajewskiemu zazdroszczę, bo akurat mięs nie jadam, tylko możliwości pełnego skupienia się na pisaniu. Ja „Jula” wyszarpałem samemu sobie. Mogłem pić, lulki palić, ludzi poznawać, przyjaźnie pielęgnować, a zamiast tego znęcałem się nad klawiaturą. Przepraszam wszystkich przyjaciół, których mogłem mieć, że was zdradziłem dla jakiegoś kryminału.
Z drugiej strony nie zazdroszczę Krajewskiemu cięgów, które zebrał ostatnio w „Krytyce Politycznej”. Po części zasłużonych, choć mam wrażenie, że autorzy oskarżeń o seksistowsko-machistowski wydźwięk tych wszystkich Breslauów nie odrobili do końca lekcji teorii literatury. Jak na mój gust, podmiot literacki za bardzo im się miesza z autorem. I zbyt naiwnie – chyba pod wpływem Larssona właśnie – domagają się od kryminału dydaktyki.
Ja z kolei cenię w kryminałach nie to, że opisują świat, jaki powinien być – jak to jest u Larssona i Donny Leon chociażby – ale raczej, że zastępują często klasyczną powieść realistyczną. Tak jest z moimi ulubieńcami: Henningiem Mankellem i Andrea Camillerim. Ale i tak najbardziej kocham „Imię róży”, „Psa Baskerville’ów” i  „Żegnaj, laleczko”. Po prostu.

rys. Łukasz MieszkowskiCzyli sam potajemnie zaczytujesz się kryminałami, dla wytchnienia od poważnych badań nad poważną literaturą?
Od kiedy zacząłem pisać „Jula” – już nie. Dopiero, kiedy z nim skończyłem, sięgnąłem z ciekawości po Larssona. Przeczytałem też z niesłychaną frajdą „Kontekst” Leonardo Sciascii. Polecam. Fantastyczna parodia gatunku. Ale chyba stałem się samowystarczalny. Właśnie kompletuję w głowie ciąg dalszy „Jula”. Ta zabawa wypełnia całą część mnie, którą jestem w stanie poświęcić na kryminalistykę.

Powiedz, jak to jest, że Mickiewicza, a Słowackiego jeszcze bardziej, już prawie nikt przy zdrowych zmysłach nie czyta, a jednocześnie my, Polacy, jesteśmy tak bardzo dumni – z nich?  Wciąż posługujemy się jakimś pseudoromantycznym językiem, nawet zaryzykowałabym czekamy na tragedie takie jak katastrofa prezydenckiego samolotu, by móc znów zjednoczyć się w zbiorowym łkaniu? Czy odrzucamy Mickiewicza i Słowackiego jak lustro, które pokazuje nam nas samych pseudoromantycznego upiora wymachującego biało-czerwoną flagą?
Ja przede wszystkim uważam – serio, absolutnie serio – że to jest kompletny idiotyzm ich nie czytać, nie wystawiać, nie przeżywać. Nie tylko dlatego, że – zwłaszcza Słowacki – to naprawdę europejska literatura. Bo nawet jeśli uznamy, że nasi tak zwani wieszcze błądzili, zapadali się we własne manie, urazy, neurozy i melancholie, że parę lat terapii i można by ich dopiero wypuścić między ludzi, to i tak w naszym spłaszczonym świecie są wzorami jakiejś niesłychanej przygody egzystencjalnej. Ale żeby zbliżyć się do tej przygody, zaczerpnąć z niej coś dla siebie, musimy najpierw zrozumieć, skąd w nas biorą się te różne dziwaczne gesty, pompatyczne słowa, natręctwa z pogranicza rytuałów.
Dlaczego mówimy „polegli” zamiast „zmarli”, „męczennicy” zamiast „ofiary wypadku”. Sam wypadek staje się „ofiarą”, a samolot zmienia się w krzyż. To wszystko może się nam wydawać czynnościami omyłkowymi, a tymczasem wystarczy poczytać Słowackiego, by zrozumieć, skąd się biorą i jak działają te prywatne i zbiorowe obsesje. Bo ja się zgadzam z Marią Janion, która pisała, że za fundament polskości wciąż uchodzi zbiór romantycznych stereotypów, „I chociaż czasem używa się ich trochę bez sensu, to widocznie z nadzieją, że odbiorcy usłyszą znajomą melodię i pójdą za nią”, bo „ten ton uwodzi”. Ja chciałem pokazać jak najbardziej mroczną stronę tego uwodzenia.
Bo romantycy wciąż są obecni. Ale nie w szkołach i teatrach, tylko – to znów Janion – w „potopie zepsutej mowy postromantycznej, która zalewa Polskę”. W karykaturach mesjanizmu, w skostniałych wzorcach Polaka-katolika, w groteskowych rytuałach pamięci historycznej. Dlatego trzeba tu solidnych egzorcyzmów.
Nie to, żebym wierzył, że „Jul” może spełnić taką rolę. Chociaż…

Widzisz jednak na przykładzie ostatnich wydarzeń, że cierpienia potrzebujemy jak powietrza. Nigdy nie czujemy się tak dobrze, jak wtedy, gdy spektakularnie cierpimy i gorliwie sprawdzamy, czy zagraniczne telewizje o naszym cierpieniu mówią. Nie boisz się ukazania się książki w takim właśnie czasie? A może masz nadzieję, że otrząsnęliśmy się już z żałoby narodowej, teraz trochę wstydzimy się tej egzaltacji i z chęcią się Julem pobiczujemy?

Mogę mieć tylko nadzieję, że bicz to będzie nasz ostatni.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.