LITERATURA OD KUCHNI:
Cynik we łzach

Bogusław Deptuła

Ta książka od momentu swego powstania była przedsięwzięciem nader ryzykownym – a wracanie do niej w kontekście jedzenia zdaje się wręcz nietaktowne

Jeszcze 3 minuty czytania

Swoje „Windows on the World” Frédéric Beigbeder zaczął pisać rok po nowojorskiej tragedii WTC z 11 września 2001 roku. Z pewnością postrzegano go wtedy jako cynicznego gracza na ludzkich emocjach. Pamiętam wizytę w Nowym Jorku już po katastrofie. Beigbedera już przeczytałem. W Stanach ukazał się wtedy komiks Arta Spiegelmana „In The Shadow of No Towers” (2004). Byłem ciekaw amerykańskich reakcji na książkę Beigbedera, ale zarazem właściwie wiedziałem, jakie będą. Były złe. To nie jest książka w amerykańskim stylu. Tak nie pisze się o amerykańskich tragediach, nadzieja musi przeżyć, choćby wszyscy wokół zginęli. Ale gdy pisze cynik i do tego francuski racjonalista, nadzieja może mieć kłopoty z przetrwaniem. Nawet jeśli cynik pisze cały we łzach.

rys. Malwina Konopacka„Nie wiem, doprawdy, po co napisałem tę książkę. Może dlatego, że nie widziałem absolutnie sensu w pisaniu o czymkolwiek innym”. To, co dalej pisze Beigbeder, też jest ważne, ale ten cytat jest dla mnie dowodem autentyczności i siły motywów, które cynicznego francuskiego pisarza, prezentera kulturalnego, a nawet i aktora zmusiły do jej napisania. Zrobił to po swojemu, czyli przede wszystkim pisząc o sobie. Trudno mu odmówić sensowności tej strategii. Nie dlatego, że nie umie on stworzyć powieściowej narracji, zapominając o egoistycznym samym sobie. Przeciwnie – 11 września dotknął go tak mocno i tak osobiście, że nie mógł się od siebie oderwać. W „Windows on the World” dużo jest pisania w pierwszej osobie, ale cały pomysł fabularny oparty jest na emocjonalnym wkładzie własnym autora w tragedię Nowego Jorku i może dlatego jest to książka tak bardzo przekonująca.

Akcja powieści rozgrywa się w sławnej restauracji „Windows on the World”, która mieściła się na szczycie północnej wieży WTC, tej z anteną. Tej, która została zaatakowana jako pierwsza. Ale runęła później. Przez godzinę i trzy kwadranse stała, płonęła, dymiła i była piekłem dla tych wszystkich, którzy byli w niej uwięzieni, a nie mieli szczęścia zginąć od razu. Tak właśnie najpewniej było z uwięzionymi gośćmi „Windows on the World”. Tu rozgrywa się straszliwy dramat ojca i jego dwóch synów, amerykańskich bohaterów książki. Dramat, który wbrew amerykańskim wzorcom nie zakończy się happy endem.

Młody Beigbeder praktykował w Nowym Jorku, ba, nawet kiedyś był w restauracji w WTC i mimo że wszystkiego nie spamiętał, umieszczenie tam akcji było zabiegiem trafionym. Ale żeby zbliżyć się do sytuacji, którą opisuje, przeprowadza podwójny identyfikujący eksperyment: po pierwsze odwiedza paryski odpowiednik WTC, czyli Tour Montparnasse, po drugie – jedzie do Nowego Jorku, by pisać, by się identyfikować. Na miejscu czyta, zbiera relacje, chłonie tragiczną atmosferę „martwego miasta”, jak pisze o Nowym Jorku, co musi się jednak wydać mocno zaskakujące wobec tej akurat metropolii.

Atak na WTC odbiera jako kompletnie absurdalny, niegodziwy, niezrozumiały, nie do pojęcia. Wraz z wieżami zawalił się świat, w którym żył i który, choć dziwny, był dla niego jakoś do pojęcia. Problem w tym, że ten świat zakończyli ludzie nie z jego świata. Oczywiście padają nazwiska zamachowców, autor nie szczędzi najgorszych wprost słów pod ich adresem, a znając biografie tych poniekąd zasymilowanych członków amerykańskiego społeczeństwa, jeszcze mniej ich rozumie.

Pisze więc o nich tak: „Któregoś dnia ktoś będzie musiał wyjaśnić, jak piętnastu młodych Saudyjczyków, wykształconych, otrzaskanych z Zachodem, noszących garnitury, z rodzinami żyjącymi w Niemczech i w Ameryce, piętnastu facetów, którzy pili wino, gapili się w telewizor, prowadzili samochody i symulatory lotów, żarli Pizza Hut, czasem chodzili na dziwki albo do sex-shopów – jak tacy mężczyźni mogli nożami poderżnąć gardła stewardesom (…), jak tacy faceci mogli przejąć stery czterech boeingów, żeby w imię Allaha rozpierdolić je o biurowce. Niech Allah będzie sobie wielki, ale są jakieś granice” (tłum. Bożena Zwolińska).

Nie rozumie i najpewniej nie zrozumie ich nigdy amerykański bohater powieści. Jeden z rozdziałów cały jest o śpiewaku Cat Stevensie, którego ów słuchał i podziwiał, a który, mimo czterdziestu milionów sprzedanych płyt oraz wielkiego sukcesu komercyjnego, przechodzi na islam i przyjmuje nazwisko Yusuf Islam. „Gdy Salman Rushdie zostaje skazany na śmierć przez ajatollaha Chomeiniego, Yusuf Islam oświadcza w brytyjskiej telewizji, że «karą za bluźnierstwo jest śmierć»”.

Frédéric Beigbeder „Windows on
the World”
, Oficyna Literacka Noir
Sur Blanc, 280 stron, Warszawa 2004
Beigbeder rozpoczyna powieść o godzinie 8:30, 11 września 2001 roku, kończy ją o 10:29 wraz z zawaleniem się pierwszej z wież WTC. Każdy rozdział to jedna minuta. Mają one najróżniejszy charakter: prowadzą powieściową narrację, są rozważaniami autotematycznymi, krótkimi esejami, cytatami, opisami innych przypadkowych współuczestników wydarzeń, sprawozdaniem kulturalnym z francusko-amerykańskich relacji, wewnętrznymi monologami synów amerykańskiego skurczybyka i zarazem narratora, który zostawił żonę z dwoma synami, bo się wzbogacił i chciał wyszaleć. Jest on nieco inną wersją samego Beigbedera, który też nie umiał być z matką swego dziecka, dziecka, które kocha.

Zabiera więc swoją córeczkę na szczyt Tour Montparnasse, do luksusowej restauracji „Ciel de Paris”, „Niebo Paryża”, by w porannych godzinach, odpowiadających tym z ataku z 11 września, zjeść z nią śniadanie. Dzięki temu ma lepiej zrozumieć bohatera swej powieści, połączyć się z nim za pomocą powieściowego mostu przerzucanego w czasie i przestrzeni, między dwiema wieżami na dwóch kontynentach. Gdy po raz pierwszy czytałem tę jakby nieskładną powieść, fragment o trzyipółletniej córce robił na mnie wielkie wrażenie, moja jest niewiele młodsza. Świetnie rozumiałem ten zabieg na obu płaszczyznach, współczucia i współrozumienia. Było mu to niezbędne, by wejść w zaczadziałą atmosferę WTC, by uwiarygodnić narrację. Ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Robi i teraz, a jest to wrażenie tak silne, że daję jej wiarę, a skoro wierzę, to racjonalnie nie analizuję wszystkiego i nie wątpię w każdy pomysł narratora, przeciwnie – kupuję je hurtem. To bardzo emocjonalne pisanie, ale też sugestywne. Oczywiście, nie ma tu mowy o zwartej i spokojnej narracji, nie te czasy; ale tym prawdziwiej to dla mnie wygląda.

Lądując w restauracji „Ciel de Paris” prowadzonej nieodmiennie przez Jean-François Oyona i jego ekipę, Beigbeder trafiał niechybnie do jednego z lepszych paryskich lokali gastronomicznych. Można zjeść tam smażone foie gras na pierniku z kremem borowikowym, barwenę à la  plancha, bouillabaisse, gołębia pieczonego w miodzie z krystalizowaną kapustą i niemające chyba polskich odpowiedników desery, no może z wyjątkiem sezonowych lodów. Karty nowojorskich „Windows on the World” w książce nie ma, więc ja też jej nie będę szukał. Może niech już pozostanie ona tajemnicą na zawsze, chyba tak będzie lepiej.

W książce Beigbedera padają jeszcze uwagi na temat tego, co francuskie, wygłoszone przez Amerykanina, którego chłopcy lubią: french fries i french toast, podczas gdy ich ojciec woli french kiss i french rubbers. I także uwagi na temat łososia, ale już raczej autorstwa samego autora: „Nowy Jork jest jak buduar, w którym bez przerwy częstują was kremem z łososia, albo łososiem w cieście francuskim, albo po prostu łososiem. Co im odbiło z tym łososiem? Nie jedzą nic innego. W Paryżu królują «sałatki ze świeżych sezonowych kiełków», a tutaj kostki z łososia, tatary z łososia”. Jest jeszcze irański kawior podawany na pokładzie concorda.

Jednak synowie amerykańskiego bohatera na początku książki objadają się pankejkami z syropem klonowym, dodatkowo kłócąc się o masło. Pankejki, czyli placki lub racuchy, mylnie u nas zazwyczaj nazywane naleśnikami, są rzeczywiście amerykańską specjalnością. Nic to ani wyszukanego, ani trudnego, ale za to bardzo charakterystycznego – wszak to jeden z najbardziej podstawowych składników obfitego amerykańskiego śniadania. Trzeba zarazem przyznać, że pankejki z dodatkami to świetne i proste rozwiązanie śniadaniowe, deserowe lub nawet kolacyjne. Trudno bowiem o prostsze kuchenne zadanie niż one.

Pankejki dla dwóch osób:

1 szklanka mąki
1 łyżka cukru
0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
0,5 łyżeczki sody oczyszczanej
szczypta soli
1 szklanka maślanki
1 jajko
2 łyżki rozpuszczonego masła i masło do smażenia

1. W misce wymieszaj suche składniki: mąkę, proszek do pieczenia, sodę, sól.
2. W innym naczyniu mokre: maślankę, jajko – te składniki nie powinny być zimne, dodaj więc ciepłe masło.
3. Wlej mokre do suchych. Wymieszaj. Odstaw na godzinę.
4. Smaż niewielkimi partiami na rozgrzanej patelni na maśle, na jasnobrązowy kolor.
5. Na koniec polej syropem klonowy i rozpuszczonym masłem.

Pankejki można podawać także z owocami, wystarczy dosypać przed smażeniem jagody albo inne owoce. Doskonałe są też posypane owocami świeżymi lub przetartymi. Podoba mi się zastępowanie masła tradycyjnie u nas stosowanym do placków olejem. Jednak chyba najwygodniejsze jest klarowane masło, bo trudniej je przypalić.

W moim odczuciu „Windows on The World” jest powieścią leczniczą, krzykiem z bólu, który ma ocalać przed szaleństwem powodowanym przez przyjęcie na siebie całej prawdy o tragedii. W pewnym momencie Frederic Beigbeder wyznaje: „Piszę powieść autobiograficzną nie po to, żeby się odsłonić, ale żeby zniknąć. Powieść to lustro weneckie, za którym się chowam, by widzieć, sam nie będąc widziany. Lustro, w którym sam się przeglądam, podaję w końcu innym.

Kiedy nie można odpowiedzieć na pytanie «dlaczego?», trzeba chociaż próbować odpowiedzieć na pytanie «jak?»”.

Ta książka napisana jest gniewem i niezgodą; może tak nie powstają arcydzieła, ale ta powieść nie zasługuje na obojętność.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.