Z opowieści polskich Żydów (2)

Anka Grupińska

Wacek Kornblum, Icchak Luden, Estera Migdalska i inni opowiadają o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie

Jeszcze 3 minuty czytania

Do XIX wieku szkolnictwo żydowskie związane było z religią. Chłopcy poznawali Torę – najpierw z prywatnymi nauczycielami, mełamedami, a potem w grupie, w chederach. Dziewczynki były uczone jak zostać dobrą matką i żoną; do szkół zaczęły chodzić dopiero w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Po 1918 roku żydowskie organizacje, te religijne i te świeckie, zaczęły w Polsce działać legalnie, budując swoje  instytucje – przede wszystkim oświatowe. Ojcowie o przekonaniach socjalistycznych posyłali córki i synów do świeckich szkół Centralnej Żydowskiej Organizacji Szkolnej, w skrócie zwanej Ciszo. Językiem wykładowym był tam jidysz. Trudno jest dziś ustalić, gdzie na przedwojennej mapie Warszawy znajdowały się bundowskie szkoły. Było ich kilka i przenoszono je wielokrotnie. Wiemy na pewno, że istniały przy ulicy Miłej 51, na Nowolipki 68, przy Krochmalnej 36 i przy Karmelickiej 29. Z pewnością były to szkoły szczególne. Bo tak pamiętają je ich uczniowie, żydowscy Warszawianie.

Z opowieści
polskich Żydów

Publikacją wspomnień Michała Friedmana rozpoczęliśmy cykl opowieści polskich Żydów, oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów – portretem osoby, instytucji, zdarzenia, zjawiska. Dziś opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie.

Wacek Kornblum opuścił miasto dwa razy: w czasie wojny ukrywał się na Białostocczyźnie, a w 1957 roku wyjechał do Izraela; dziś znowu mieszka w Warszawie. Marek Nowogrodzki przez Wilno i Japonię dotarł do Nowego Jorku w 1941 roku. Icchak Luden jest bundowcem w Izraelu od początku istnienia państwa. Szulim Rozenberg żyje w Paryżu od 1948 roku, bo opuścił Polskę po rozwiązaniu Bundu. Estera Migdalska mieszkała z rodzicami na Dzielnej; została w Polsce.

Wacek Kornblum

Izio Kornblum z tatą w Alejach Jerozolimskich
w sobotę 25 marca 1932. Z tyłu dedykacja w jidysz:
„Shabes, dem 25 merts, far tshyotshye Emilye,
Manie, Izio Kornblum”, czyli: dla cioci Emilii i Mani.
Mając 6 lat, poszedłem do szkoły na Krochmalnej 36 ze względu na sympatie bundowskie w domu. Chodziłem tam od freblówki do szóstej klasy. (Siódmej nie zrobiłem, bo poszedłem do gimnazjum Laor przy Nalewki 2a).
Nie pamiętam dobrze szkoły na Krochmalnej. Zdaje się, że to było w oficynie, bo na podwórko się wchodziło. Dużą salę pamiętam, gdzie wyświetlali przezrocza, klasę pamiętam: podwójne drzwi, z prawej strony była tablica, ławki po lewej stronie. W ławce była dziura na kałamarz, pisało się mandelówką, albo krzyżówką – to są stalówki. (Mandelówka była podłużna, zakończona takim jakby spłaszczonym kółeczkiem, pisała zupełnie inaczej niż krzyżówka, która miała przecięcie w formie krzyża.)

Zależało mi, żeby siedzieć z Polą Bóżnicką. To była moja ukochana. Przyłapali mnie, jak z gazety wycięłem imię Izio (tak mnie nazywali) i imię Pola, bodajże z nekrologów, i to nalepiłem w zeszycie – wszyscy się śmieli. To musiało być chyba w pierwszej albo w drugiej klasie.

Pamiętam, że szkoła prowadziła korespondencję ze szkołą we Wiedniu, chyba też bundowską. Pisaliśmy listy do różnych dzieci po żydowsku. Pamiętam, że przychodził taki pan, który się chyba nazywał Melech Rawicz, poeta piszący po żydowsku i podróżnik też, i on wyświetlał przezrocza z Afryki. Zawsze lubiłem geografię i przyrodę.

Marek Nowogrodzki

Rodzice Marka Nowogrodzkiego: Sonia i Emanuel
Nowogródzki. Na odwrocie data: 1 maja 1936 roku.
I informacja w języku jidysz, że zdjęcie zostało zrobione
w drodze na akademię 1-majową w Teatrze Nowości
w Warszawie. Zdjęcie zachowało się, bo zostało wysłane
do siostry matki, Aniuty, do Nowego Jorku.
W szkole ludowej był bardzo bliski stosunek między nauczycielami a uczniami. Można było mówić z nauczycielem, jak się miało jakiś problem. Nikt się nie krępował. Prawie wszyscy nauczyciele byli bundowcami. Myśmy nie chodzili do szkoły w sobotę, chodziliśmy w niedzielę.

Za szkołę płaciło się, ile się mogło. Niektóre dzieci nie płaciły. Ja płaciłem. Pamiętam, raz poszedłem na wycieczkę i zgubiłem czesne. Byłem zupełnie zrozpaczony, to musiała być pokaźna suma… 10, 15 złotych.

Ja byłem w dwóch szkołach ludowych właściwie. Zacząłem na Karmelickiej 29, bo tam pracowała moja matka i to było blisko naszego domu, ale tam się uczyło tylko do piątego oddziału. Kierowniczką tej szkoły była Lea Halpern. Jak skończyłem piątą klasę, przeszedłem na Krochmalną 36, a tam kierowniczką była Oruszkies-Zusman. Myśmy mieli ciekawą klasę i bardzo dobrych nauczycieli. U nas żydowskiego i żydowskiej literatury uczyli Tejchman i poeta żydowski Lejb Olicki. Żona Tejchmana uczyła nas niemieckiego. Polskiego i literatury polskiej nauczał nas bardzo elegancki człowiek, Schildkraut. Zdaje się, była gramatyka też, ale głównie literatura polska, bo myśmy mówili dobrze po polsku. Plastyki uczył mnie malarz Hersz Altman. (On namalował mnie kiedyś i podarował mi ten rysunek.) Śpiew – Jakub Tropiański z Wilna. Świetny człowiek, bo on był taki przyjemny. Grał ciągle na koncertynie i śpiewał z nami chórem. (Ja byłem w chórze.) On się ożenił z nauczycielką gimnastyki, panią Tempel. Mieli dziecko i zginęli w getcie w Wilnie.

Icchak Luden

Zebranie Arbeter – Ring Bund.
Przemawia Icchak Luden. Tel Awiw, 1985.
Zdjęcie pochodzi z albumu organizacji
bundowców w Tel Awiwie.
Mieszkaliśmy jakiś czas na Twardej i tam były trzy podwórza. Jak dzieci bawiły się na podwórzu, to matka widziała, jak się bawią i jak się zachowują – te dzieci z chederu, dzieci z powszechnej szkoły i dzieci z żydowskiej szkoły. Zupełnie inne zachowanie. I ona zakochała się w tych dzieciach z żydowskiej szkoły. I dlatego zostałem posłany do szkoły przy Karmelickiej 29, na rogu Dzielnej. To była szkoła zrzeszona w CISzO, miała siedem klas.

Jak wyglądała szkoła, to ja pamiętam, ale nie pamiętam, na którym piętrze domu na rogu Karmelickiej i Dzielnej się znajdowała. Był to dom przejściowy, rogowy. Bardzo ciasny lokal – na pauzach zmienialiśmy się klasami. Tam było pięć dużych pokojów. W klasie było jakieś dwadzieścia, trzydzieści osób, nie więcej.

Szkoła była absolutnie niereligijna, świecka. I tak nas wychowywali. Jak była Chanuka, to mówiliśmy o Machabeuszach. Z Tanach, z Pięcioksięgu, uczyliśmy się o newi’im, o prorokach, o historii. Czytaliśmy Biblię w przekładzie Jehoasza i uczyliśmy się w duchu historycznym, a nie religijnym – historii żydowskiej, o powstaniu państwa, o świętach, o exodusie z Egiptu.

System nauczania i system wychowawczy były najbardziej nowoczesne. (W Szwajcarii na międzynarodowym zjeździe pedagogicznym nauczyciele z CISzO byli podawani jako wzór.) U nas był taki system, że sami sobie wystawialiśmy oceny. To żądało od nas być sprawiedliwym z sobą. To niełatwa rzecz, ale to był kierunek wychowawczy żydowskiej szkoły socjalistycznej.

Nie wszystkich kolegów pamiętam. W mojej klasie była córka Zygielbojma, Rywka. Ładnie czytała, ładna dziewczyna była. U nas tylko ładne dziewczyny były! Była też Myfka – Szulamit Kacyzne, córka znanego pisarza. Ale więcej było chłopców.

Zdjęcie ruin szkoły CISzO na Karmelickiej 29,
które Icchak Luden zrobił po powrocie do Polski
po wojnie. Warszawa, 1946.
Pamiętam niektórych nauczycieli z mojej szkoły. Mieliśmy lehrerin, nauczycielkę, Chanę Mandelson – była szczupła, taka młoda, lubiliśmy ją bardzo. Była Kandorowicz, żona Szlomo Gilińskiego, uczyła polskiego. (Ona umarła w San Francisco czy w Los Angeles.) Z nauczycieli – Rotenberg – historia i literatura żydowska. Była lehrerin Halperin Lea z Wilna. Jeszcze był jeden Brojden, on mieszkał w małym pokoiku w szkole. On był przez pewien czas zarządcą szkoły, dyrektorem. A jak on uczył polskiego! On nosił okulary, a w okularach on widział, co się dzieje w klasie, jak się odwrócił do tablicy i pisał, a ktoś mu wyciągnął język, on mówi – Schowaj język! Wszystko widzę! – Takie epizody to się pamięta.

Nie było dużo takich szkół. Gmina żydowska chciała, żeby to było pod jej  kontrolą. Bund nie był w gminie, dopiero w ostatnich latach brał udział w wyborach i otrzymał większość. To było rok czy dwa przed wybuchem wojny. Gmina była przedtem zupełnie pod władzą Agudy – bardzo ortodoksyjnych. A nasze szkoły były tylko w jidysz. I to nie odpowiadało gminie.

Szkoły były też prześladowane przez polskie władze za to, że nie przyjęły ogólnego programu nauczania. Rząd nie wspomagał szkół, na odwrót – nasza szkoła miała być eksmitowana! Nie pamiętam, w którym roku, ale ja byłem wtedy uczniem. Ostatecznie były wtedy rokowania i została na miejscu. To była szkoła prywatna i oni nie mieli pieniędzy dopłacić czynszu. Nie wystarczyło subsydiów ze związków. Nauczyciele pracowali na bardzo niskiej opłacie, ale byli bardzo oddani.

Szulim Rozenberg

Szulim Rozenberg stoi po lewej. Zdjęcie zrobione na weselu
syna brata matki, Jankiela. Obok Szulima Rajza,
Ryfka i Rubin, jej mąż. Siedzi mama Szulima,
Dwojra i tata, Szmul. Druga połowa lat 30.
Numeracja naszej ulicy Karmelickiej zaczęła się od pierwszego numeru; z jednej strony szła tylko do 11, a z drugiej do 18. Tam była taka martwa ściana, bez okien, bez sklepu, bez niczego. I tam się zbierali skifiści. Siostra mojego kolegi Lerucha zapytała, czy też chcę być skifistą (Skifit – młodzieżowa przybudówka Bundu, przyp. red.). Miałem wtedy jakieś 10 lat. Jak poszedłem do Skifu, zapoznałem się z kolegami, którzy chodzili już do szkoły. Chodziłem do nich do domu, kiedy oni odrabiali lekcje, siedziałem i odrabiałem to samo, co oni robią. I kiedyś w lokalu Skifu na Karmelickiej 29, to ja się pytałem, czy ja bym nie mógł pójść do wieczorowej szkoły, bo ja miałem już 10 lat, to trzeba było być w czwartej klasie. Nauczycielka, Halperin, która pracowała w Skifie, powiedziała – dobrze, przyjdź wieczorem.

W szkole na Karmelickiej było pięć różnych klas. Chodziliśmy codziennie wieczorem. Zaczynało się o wpół do siódmej. Kończyło się o wpół do dziesiątej, może czasami nawet o wpół do jedenastej. Za szkołę się płaciło, ale za tę wieczorówkę to nie było tak drogo. Jak miałem pieniądze, to przyniosłem, jak nie miałem, to nie przyniosłem. Uczyli ci sami nauczyciele co w dzień. Oni mieli dużo więcej pracy i oni byli szczęśliwi, dlatego że to nauczycielstwo było dość mało płatne. Niektórzy mieli rodzinę, niektórzy nie mieli rodziny, dlatego że nie zarabiali na tyle, żeby mieć rodzinę.

Dużo się w tych szkołach organizowało. Na przykład w 1937 roku była wystawa Szulema Alejchema. Było tak: dzieci mieli różne zamiłowania – niektórzy malowali, niektórzy pisali wiersze, czy opowiadania, czy jakieś szkice o Szulemie Alejchemie. Każde dziecko przygotowało coś. To była wystawa zorganizowana w związku zawodowym.

Różnica między naszą szkołą a innymi szkołami była taka, że myśmy byli więcej przywiązani do tej szkoły i nasi nauczyciele nas objęli taką miłością, że to nie było w żadnej szkole. My zostaliśmy w tym gronie przez całe życie.

Estera Migdalska

Estera Migdalska w akademiku Lewartowskiego
przy ulicy Jagiellońskiej, początek lat pięćdziesiątych.
Jak skończyłam 6 lat, to ojciec przyszedł któregoś dnia i powiedział – Jutro idziemy do szkoły! No i zaprowadził mnie na Krochmalną 36, nazywała się jidysze folksszule, co oznacza „żydowska szkoła ludowa”. Był dumny, że będę się uczyła jidysz.

Szkołę zapamiętałam jako jedną z najlepszych przygód w moim życiu. Wspaniała, ciepła, koleżeńska, pogodna – taka prospołeczna. To była szkoła koedukacyjna. Na pewno uczyliśmy się i pisać, i czytać, była arytmetyka. Nie uczyliśmy się religii, ale uczyliśmy się historii żydowskiej i tradycji. Pamiętam, że czytało się te wszystkie legendy na podstawie Biblii. Ja miałam nauczycielkę, panią Zonenszejn (lub Zonszajn). Przypuszczam, że miała jakieś trzydzieści parę lat. Wydaje mi się, że gdyby w tej chwili weszła, to bym ją poznała.

Szkoła była płatna, to nie była szkoła publiczna. Pamiętam tylko, że płacenie było zróżnicowane – w zależności od możliwości rodziny. Każde dziecko mogło tam chodzić! W naszej klasie na ogół było średnio zamożnie, parę osób pochodziło z takich bogatszych domów. Trochę było biedniejszych, tak jak ja.

Po trzeciej lekcji była duża pauza, każdy wyciągał śniadanie na serwetkę, czekał, nauczycielka przechodziła i patrzyła, co kto ma. Bywało, że niektóre dzieci nie miały nic i wtedy był podział. Później nauczycielka nam mówiła smacznego i wszyscy razem jedli. Bardzo się przestrzegało takiej równości. Czasami, może dwa razy w ciągu roku szkolnego, chodziliśmy do łaźni TOZ-u na Gęsią – to był taki basen. A nasze ubrania chyba szły do komory dezynfekcyjnej, bo pamiętam, że na nie czekaliśmy.

Pamiętam piosenki, które śpiewaliśmy, one były takie rewolucyjne. A jak była wojna w Hiszpanii i poszliśmy z klasą do Ogrodu Saskiego, to mieliśmy przyczepione czerwone kokardki do płaszczy. Że się ktoś nie bał, że nas przy okazji tam naleją, to nie wiem, ale poszliśmy i śpiewaliśmy o Madrycie, o Barcelonie – po żydowsku jest taka piosenka. In rojch iz Barcelonie / in fajer iz Madryt, co znaczy „w dymie jest Barcelona, w ogniu jest Madryt”.

Skończyłam tylko trzy klasy do wojny i na pewno ta szkoła bardzo dużo mi dała. Później ja przechodziłam przez różne domy dziecka, przez różne bursy. I wszyscy mnie znają jako osobę społeczną, uczynną, obowiązkową. Swoim dzieciom zawsze opowiadałam, że właśnie to wyniosłam z bundowskiej szkoły.

współpraca: Anna Szyba