Być jak Michael Cera
„Scott Pilgrim vs. The Word”

Być jak Michael Cera

Kaja Klimek

Michael Cera. Styl i fryzura casual. Na zdjęciach czasem się uśmiecha, ale ogólnie to jakiś taki zagubiony, chuderlawy, trochę posmutniały. Można by presuponować, że nieśmiały chłopaczyna. Nie daj się zwieść, oto bowiem masz przed oczyma bohatera naszych czasów

Jeszcze 3 minuty czytania

Wpisz w Google dwa słowa: Michael Cera. Naciśnij enter, choć może nie, lepiej, od razu przesuń kursor w lewy górny róg i kliknij „Grafikę”. I spójrz no tylko na niego. Z twarzy podobny zupełnie do nikogo. Na oko siedemnaście lat (rocznik 1988, ale cóż, wąs słabo mu się sypie, co wieku nie dodaje). Styl i fryzura zupełnie casual, więc i tu nie nadrabia. Na zdjęciach czasem się uśmiecha, nawet dosyć radośnie, ale ogólnie to jakiś taki zagubiony, chuderlawy, trochę posmutniały. Można by presuponować, że nieśmiały chłopaczyna. Nie daj się zwieść, oto bowiem masz przed oczyma bohatera naszych czasów.

Michael Cera nie jest cool, w wywiadach mówi, że nawet go to cieszy. Kariera aktorska zaskoczyła go gdzieś na przedmieściach Toronto i ów wyraz przestraszonego zdziwienia pozostał już na jego gładkolicej twarzy. Ma to swoje plusy, gdyż Cera gra postacie, które życie raczej tumani i przestrasza, niż cieszy, a atrakcje, które im funduje, nie należą do najprzyjemniejszych, szczególnie, gdy ma się lat siedemnaście i plecak negatywnych emocji. Jako Paulie Bleeker w „Juno” musiał radzić sobie z ciążą-wpadką, jako Evan w „Supersamcu” miał wypełnić wielką misję: 1) zdobyć alkohol nie mając dowodu, 2) w trakcie imprezy na zakończenie liceum wreszcie stracić dziewictwo. Był (i będzie – w wersji filmowej planowanej na 2011 rok) jeszcze Georgem z serialu „Arrested Development”, borykającym się (na wesoło, ale jednak) z sytuacją „ojciec generuje presję i dziwne napięcie, a ty kochasz się we własnej kuzynce – karma”. Żyć nie umierać. Obrazu dopełnia Nick Twisp, z teenage movie „Youth in Revolt”, do którego w zeszłym roku zatrudniono Cerę.

Nick Twisp niespecjalnie różni się od poprzednich postaci – jest w wieku licealnym i jak zwykle ma zacięcie geekowskie (najbliższy polski odpowiednik to zajawkowe). Tym razem na potęgę słucha Franka Sinatry, dużo czyta, po cichu marzy, żeby zostać pisarzem i uwielbia Felliniego. Zmorą także i tej postaci jest nieuchronnie zbliżający się koniec liceum, a wraz z nim – wizja nieprzekraczalnego deadline'u dla utraty dziewictwa. Ot, problemy nastolatków. Siedzimy, nic się nie dzieje, a główne atrakcje w życiu Nicka to wyjazd z matką (typ Pameli Anderson po czterdziestce piątce) oraz jej gachem-krętaczem na przymusowe wakacje do malowniczego Ukiah. Ruszając w drogę, Nick stwierdza: „Nie mam życia, więc nie mam nic do stracenia”, lecz życie, jak to życie ma w zwyczaju, właśnie w tym momencie, gdy jego nicość i nijakość zostają stwierdzone, postanawia bohatera zaskoczyć. Oto nagle w środku chrześcijańskiego kempingu gdzieś na odludziu zaczyna się dziać, i to jeszcze jak. Pojawia się Ona – piękna Sheenie, miłująca wszystko, co francuskie, z naciskiem na Jeana Paula Belmondo i Serge'a Gainsbourga. Jest tą, tą i tylko tą. Idealną. Jedyną. Wakacyjną miłością 100%.

Nad owo „jezioro marzeń” oczywiście nadciągają czarne chmury, lecz z odsieczą, niby nowy Tyler Durden, tyle że odmłodzony i z wąsem, przybywa François Dillinger – wykreowane na szybko alter ego Nicka – wołając „Czas na rewoltę!”. Tylko on może pomóc Nickowi zdobyć ukochaną, do której serca droga jest cokolwiek wyboista, lecz przecież takich trzech jak nas dwóch, to nie ma ani jednego. François (imię przejmuje od wymarzonego francuskiego narzeczonego Sheenie) jest wszystkim tym, czym Nick nie jest – jest mężczyzną, a nie chłopcem (wąs ma całkiem gęsty i pokaźny), jest stylowy (białe spodnie, mokasyny, sygnet, nieodłączne okulary przeciwsłoneczne i papieros), a nie przeciętny (styl, a raczej brak stylu Nicka to brązowe przykrótkie spodnie i pasiaste koszulki).

loser

„Loser” to:
- nazwa amerykańskiego zespołu
- słynna piosenka Becka
- mniej słynna piosenka zespołu 3 Doors Down
- zupełnie nieznana piosenka zespołu Ayreon
- nazwa filmu Amy Heckerling z 2000 roku
- nazwa książki Jerry’ego Spineli

Gdy na ekranie pojawia się on, z twarzy Cery znika nawet na chwilę sarni przestrach, jego miejsce zajmuje dandysowska nonszalancja i pewność. François jest zmaterializowaną fajnością, kwintesencją zajebistości, każdy chciałby być nim, ale nie może, bo przecież François jest tylko jeden. To on posiada tajemną recepturę, jak nic nie wartą i skazaną na powolny rozpad substancję LOSER (frajer, leszcz – w przybliżeniu) przekuć w kamień filozofów, złoto dla zuchwałych, którego wzór chemiczny to COOL.

Ale co to w ogóle znaczy być cool? Oto matka wszystkich zagadek. Kto jest cool, a kto nie jest? Jakie są wyznaczniki owej fajności i popularności, którą niesie ze sobą ten epitet? Gdzie przebiega granica między zerem-loserem a bohaterem? Czyją decyzją fajność zostaje nadana? Te pytania przywołują na myśl rozterki Xandera, jednego z sidekicków (dzielnych pomocników, jak Robin przy Batmanie) Buffy, serialowej Pogromczyni Wampirów. Żaden z początkowej trójki głównych bohaterów serialu nie grzeszy popularnością. Buffy jest nowa w szkole i jeszcze nikogo nie zna, a do tego od pierwszego dnia zaczyna trzymać się ze szkolnym kujonem – Willow, czym w oczach potencjalnych znajomych zaprzepaszcza swoje szanse na popularność. Willow – klasyczny nerd, maniaczka komputerowa i najlepsza uczennica w szkole do tej pory miała tylko jednego towarzysza, przyjaciela z dzieciństwa – Xandera, aspirującego przynajmniej do roli szkolnego błazna, lecz z umiarkowanym sukcesem. I podczas gdy członkowie gangu Buffy, jej slayerettes, ja nazywa ich Willow, zyskują przeróżne atrybuty, które czynią ich mniej lub bardziej fajnymi, on nadal czuje się jak leszcz i jako taki jest postrzegany. Zwyczajność to zaiste ciężar w Sunnydale, gdzie hulają magiczne i piekielne moce, a istoty nie z tego świata przechadzają się ulicami. Xander stawia sobie owo odwieczne pytanie: „Jak wywindować lewel własnej fajności?”. Nim sięgnie po inne środki, rozważa pójście dwoma drogami, które zwyczajowo kojarzone są z uznaniem w oczach innych, drogami, które mogą zagwarantować mu awans do licealnej pierwszej ligi i złote runo popularności. Te drogi to sport i muzyka.

nerd

Cechy charakterystyczne nerda:
- nieproporcjonalna budowa ciała, mięśnie w zaniku
- duże, rzucające się w oczy okulary
- nieśmiałość, lękliwość
- brak znajomych i przyjaciół, brak życia towarzyskiego
- monomaniactwo, czyli specyficzny rodzaj paranoi

W niekończącej się grze o popularność najwyższe karty, najsilniejsze pokemony, jakbyśmy to ujęli w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych, to właśnie sport i muzyka. I to się nie zmienia od lat. Tak jest w niemal starożytnej dziś „Zemście frajerów” z 1984 roku (dziś tytuł „Revenge of the Nerds” przetłumaczono by zapewne po prostu jako „Zemstę nerdów”), pochodzącej z czasów, kiedy bycie nerdem albo geekiem było hańbą. Tak jest również w zupełnie świeżym, bijącym wszelkie rekordy popularności serialu „Glee”, który symbol loser (palce koniecznie prawej ręki ułożone w literę L i wierzchem przystawione do czoła, co świadczy, że osoba której się go pokazuje jest loserem) przekształca w  logo i emblemat. W „Zemście frajerów” z liceum przenosimy się do college'u. Główni bohaterowie, jadąc tam zapewniają się nawzajem, że w Adams College nie będzie tak, jak w liceum, że czasy, kiedy byli towarzyskim planktonem się skończyły wraz z balem absolwentów. Nic bardziej mylnego, w college'u witają ich okrzyki „Nerds! Nerds! Nerds!” i twarde lądowanie na podłodze w sali gimnastycznej, gdyż członkowie – a jakże! – drużyny futbolowej w pijackim amoku spalili własne dormitorium, a przed Ważnym Meczem muszą się wyspać. Nerdom na dzień dobry odebrane zostają i łóżka, i godność. Rozpoczyna się gra: o dormitorium, dominację i dziewczyny. Walka partyzancka trwa przez większość filmu, a ostatecznie gracze spotykają się w finale turnieju szkolnego, gdzie i sport, i muzyka są dyscyplinami, w których przychodzi im się zmagać. W pięknej scenie finałowej po wygranym przez nerdów – dzięki sprytowi, wiedzy oraz umiejętności głośnego bekania jednego z chłopaków – turnieju, okazuje się, że tak naprawdę to wszyscy jesteśmy trochę nerdami. I że nawet w 1984 roku, przed epoką Billa Gatesa, który pokazał światu, co nerd potrafi, i przewartościował znaczenie tego słowa tak, że dziś nikt nie tłumaczyłby tytułu „Revenge of the Nerds” jako „Zemsta frajerów”. Bycie nerdem ostatecznie okazuje się bardziej cool niż bycie szkolnym predatorem, zakutym w zbroję futbolowym rycerzem.

W serialu „Glee” karty rozdane są podobnie. Grupa niechcianych, nielubianych, ale za to potrafiących śpiewać dzieciaków (vide: geeki zamiast nerdów) zgłasza się do szkolnego klubu śpiewu, by robić to, co naprawdę kochają. Jest ich zbyt mało, żeby klub ruszył, więc rezolutny nauczyciel z pieśnią „Don't stop believing” ejtisowego pop-rockowego zespołu Journey na ustach udaje się na łowy i ściąga do zespołu... chłopaków ze szkolnej drużyny futbolu i czirliderki – osoby najbardziej popularne, najwyżej stojące w szkolnej hierarchii. Jednak muzyka w wydaniu New Directions, bo taką nazwę nosi zespół, nie ma nic wspólnego z fajnością i przyhajpowaniem, lecz oznacza moralny upadek dla szkolnych gwiazd. Teraz to oni niemal jak taoistyczni mędrcy, tracą wszystko, by móc wszystko odzyskać i w wędrówce, do której przygrywa im zespół Journey, zrozumieć, co jest w życiu ważne. Brzmi trywialnie, a serial momentami naprawdę bardzo niebezpiecznie balansuje na krawędzi banału i przypału. Jednak wątek „kto/co jest cool, a kto/co nie”, oraz zmiany, które zachodzą w kalejdoskopie szkolnej popularności, ukazuje niezwykle trafnie. Wprost urocza jest scena, gdy Finn-futbolista i Quinn-czirliderka, para idealna zgłasza się do szkolnego pedagoga z pytaniem, co zrobić, by znowu być cool. Przecież nie do zniesienia jest fakt, że teraz to na nich uwzięli się licealni prześladowcy (wcześniej oni sami nimi byli) i dzień w dzień wylewają im na głowy litry lodowatych, wysokobrudzących napojów. W odpowiedzi pedagog – Emma, której współczynnik cool nie jest zbyt wysoki, ale za to serce ma szczerozłote – doradza im... noszenie okularów przeciwsłonecznych, tak jak robią to raperzy i gwiazdy. Najwyraźniej odrobiła lekcję i tak samo jak François Dillinger z „Youth in Rewolt” wie, że nic tak dobrze nie działa na image jak dobrze dobrane, stylowe, hipsterskie okulary. W „Glee” muzyka nie jest cool. Nie dziwi to do końca, bo i repertuar, i interpretacje, które słyszymy w wykonaniu uczniów oraz innych postaci działających w trybie „piosenka jest dobra na wszystko” może chwilami przyprawić o ból zębów. Ze złotej trójki najfajniejszych rzeczy na świecie – „miłość, przyjaźń, muzyka” – całe szczęście całkiem dobrze radzą sobie dwie pozostałe.

Gdyby Michael Cera potrafił śpiewać (może potrafi, nie wiem, nie słyszałam) zapewne zagrałby w „Glee”. Odnalazłby się tu doskonale, zadomowiłby się w towarzystwie tych loserów z urodzenia i loserów z wyboru, którzy połączeni wspólną pasją przemierzają 22 odcinki pierwszej serii (druga i trzecia już powstają) z bardziej lub mniej radosną pieśnią na ustach. Ale Michael Cera patrzy w inną stronę. No bo przecież ileż można grać role loserów, geekównerdów, którzy muszą naprawdę ostro się napocić, żeby podnieść lewel własnej fajności i zdobyć dziewczynę – bo to zazwyczaj idzie w parze. W następnym wcieleniu Michael Cera nie będzie już musiał kombinować, planować czy uderzać w rewoltę jak Nick Twisp, by to zrobić. Tym razem po prostu będzie musiał skopać parę tyłków, żeby dziewczyna była jego. Gdy brakuje siły argumentów, należy sięgnąć po argument siły. Rola Spidermana, nerda, któremu się powiodło, jest już obsadzona przez Tobey Maguire'a, ale trop doskonały. Świat komiksu. Michaelu Cera, idź tą drogą.

Siła pięści i super-bohaterskie moce to jedno, ale Scott Pilgrim, postać z komiksu Bryana Lee O'Malleya, która trafi w tym roku na ekrany obdarzona twarzą Michaela Cery, ma też inne atuty. Na Facebooku w ostatnim czasie pojawiła się grupa, która w jednym zdaniu ujmuje prostą a niezwykle skuteczną receptę na fajność: „Muzycy mają większe wzięcie”. Scott Pilgrim o tym wie, a Michael Cera dowie się już naprawdę niedługo (13 sierpnia światowa premiera). W swoim najnowszym wcieleniu stanie w szranki ze światem i złymi byłymi chłopakami ukochanej Ramony. Świat ultrasów komiksu z mieszanką ekscytacji i przestrachu, tak jak w każdej filmowej realizacji komiksu, oczekuje premiery „Scott Pilgrim vs. The Word”. To mocny awans dla Michaela Cery, choć stężenie czynnika geek pozostaje wysokie. Scott Pilgrim to hipster (i tak by się nie przyznał, bo pierwsze przykazanie brzmi: kto mówi, że jest hipsterem, ten nim nie jest), jako tako radzący sobie z dziewczętami, gitarzysta aspirującego niezależnego (indie, czytaj: fajnego), undergroundowego zespołu, na dodatek pochodzącego z Kanady. Poziom fajności tej postaci, nawet przy ogromie wpadek, gaf i błędów, które nieustannie popełnia, jest naprawdę wysoki. Scott jest cool. Michael nie jest coolcool być nie chce. Może i tym razem to właśnie nie bycie cool okaże się najbardziej cool? Michaelu Cera, cały świat na ciebie patrzy, nie zawiedź.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.