„Saga Zmierzch: Zaćmienie”,
reż. David Slade

Jakub Socha

„Saga Zmierzch: Zaćmienie” to nie jest niewinny, beztroski film dla nastolatków, który niczego od widza nie chce, pozwala mu zatracić się w obrazie, zapomnieć o bożym świecie i zwyczajnie się rozmarzyć. Pod ładnymi obrazkami płynie nieprzerwanie rzeka ideologii

Jeszcze 1 minuta czytania


W zasadzie nie zmienia się nic. W trzeciej części „Sagi Zmierzch” wszystko stoi w miejscu: Bella Swan jest ciągle dziewicą, ciągle człowiekiem i ciągle bardzo kocha. Niby coś się dzieje, dziewczyna robi coś ze swoim życiem: nieustannie monologuje ze sobą, próbuje opanować trudną sztukę uwodzenia wzrokiem, stara się namówić swego ukochanego wampira Edwarda na seks, powtarza mu do znudzenia, żeby przemienił ją w Kainitkę, to wszystko jednak nie przynosi żadnych efektów, nie posuwa jej ani o krok. Edward niewątpliwie tonie w jej oczach, ale od seksu się miga, boi się, że w szale miłosnym mógłby rozszarpać swoją kochankę, nie chce też napić się jej krwi, bo czuje, że przemiana byłaby dla niej prawdziwym nieszczęściem. W zamian proponuje coś bardziej tradycyjnego – ślub.

Bella jednak, urobiona przez mroczne (ponowoczesne) wieki, próbuje być nowoczesną dziewczyną, w pogardzie ma ślubny kobierzec, ceremonie, zamiast nich woli przetestować życie w miłosnym trójkącie: puszcza oko do młodego, szalejącego za nią wilkołaka Jacoba, i pozwala mu się kochać. Tu jednak też nie dochodzi do żadnych sensacji, transgresji, zmian w przyrodzie. Krótki taniec godowy i po trójkącie zostaje tylko wspomnienie. Wcześniej jednak zdarza się to, co do tej pory zdarzało się już w poprzednich częściach tej wampirzej sagi: kilka ukradzionych pocałunków, kłów szczerzenie, mięśni napinanie, jakieś hop-sa-sa po lesie, jakieś gadki-szmatki z ojczulkiem, jakieś potyczki z niesubordynowanymi krwiopijcami. Zew krwi wcale niegroźny; miłość tylko trochę romantyczna.

A uczucie Belli okazuje swą całkiem pospolitą twarz, nie może się równać uczuciu przywoływanej w filmie heroicznej żony wilkołaka, która w imię miłości oddaje życie – przebiła się nożem, tylko po to, by odwrócić uwagę wampira, który próbował rozszarpać jej męża na strzępy. Naszej bohaterki nie stać na taki gest. W godzinie próby Bella, zamiast wbić sobie ostrze naprawdę głęboko, robi maleńkie nacięcie na ręce, na które mały plaster zupełnie wystarczy.

Film skręcony jest naprawdę cudacznie. Oglądasz i przecierasz oczy ze zdumienia. W jednym kadrze, jak z pocztówki z wakacji nad morzem, na pierwszym planie płonie ogień, a na drugim, przysłonięty częściowo przez płomień, stary wódz indiański opowiada legendy. A w pewnej retrospekcji, jak z „Doktor Queen”, niemłody, choć młodo wyglądający wampir wraca przeszłością do swej inicjacji, która miała miejsce podczas Wojny Secesyjnej. Specyficzne kadrowanie i dramaturgię uzupełniają te wszystkie długie spojrzenia, wzrokiem ciskane gromy, meteorologia. Chmury burzowe, nie tylko cumulusy, dużo mgieł, rosa, szadź, ulewne deszcze, nagłe śnieżyce, czasami nawet banalne promienie słońca.  Każde z tych zjawisk – takie cyfrowo wyraźne i takie nierealne. No i oczywiście – przyroda. Piękna, nieskażona, ciągle wielka. Jeziora, góry, lasy. Ich pradawna moc, aura, która z nich bije. Natura dzika, ale oswojona. Można by powiedzieć, że z natury dobra.

Ten majestatyczny kicz meteorologiczno-sentymentalny wbrew pozorom nie jest niegroźny. „Saga Zmierzch: Zaćmienie” to nie jest niewinny, beztroski film dla nastolatków, który niczego od widza nie chce, który pozwala mu zatracić się w obrazie, zapomnieć o bożym świecie i zwyczajnie się rozmarzyć. Pod ładnymi obrazkami płynie nieprzerwanie rzeka ideologii, która jest orężem postu, walczącego z karnawałem, kojarzącym się twórcom wyłącznie z permisywizmem i libertynizmem.

„Saga Zmierzch: Zaćmienie”, reż. David Slade.
USA 2010, w kinach od 30 czerwca 2010
Niepokój, który zarówno z wampirami, jak i młodością wiąże się nierozerwalnie, nie jest tu stanem permanentnym, ale przejściowym. Problemem do rozwiązania. Umożliwia to jeden fakt: przynależność zarówno świata, jak i człowieka, do sfery dobra. Coś tu się jednak nie zgadza, optymistyczny pogląd na naturę wszechrzeczy zupełnie nie pasuje do tej nieustannej połajanki o wstrzemięźliwości seksualnej, o tym, że popędy trzeba trzymać na wodzy, że zamiast pragnąć, trzeba uczyć się czekać. Po co zakładać człowiekowi chomąto na szyję, skoro z natury jest dobry? Dlaczego komuś, kto zmierza w stronę światła ma przeszkodzić w tej wędrówce większa wolność seksualna? Stephanie Mayer, autorka książki, na podstawie której nakręcono film, jest przykładną mormonką, ale to chyba nie wyjaśnia, o co w tym wszystkim chodzi, tak samo zresztą, jak nie wyjaśnia tego fakt, że pisarka jest oddaną fanką zespołu Muse. Saga „Zmierzch” to dość niespotykana hybryda, która konserwatyzm próbuje pożenić z optymizmem. Z tego, co wiem, u źródeł konserwatyzmu leży jednak przekonanie, że „człowiek to nie jest dobre zwierzę”, a co dopiero wampir.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.