Monika Rakusa, „Żona Adama”

Kinga Dunin

W powieści „Żona Adama” Moniki Rakusy okazuje się, że bez względu na to, czy kobieta stara się postawić na swoim, czy grzecznie wykonuje przypisaną jej rolę, jest ofiarą systemu

Jeszcze 1 minuta czytania

„Żonę Adama” Moniki Rakusy możemy czytać na dwa sposoby. Jako typową literaturę kobiecą, opowieść o miłości, rozczarowaniu i radzeniu sobie, albo jako książkę z wyraźną tezą feministyczną. Jej wielką zaletą jest to, że teza nie zdominowała narracji, a opowieść nie zagłuszyła tezy. Skojarzenia z biblijnymi Lilith i Ewą są też jak najbardziej na miejscu.

Monika Rakusa, „Żona Adama”.
W.A.B., Warszawa, 272 strony,
w księgarniach od maja 2010
Jako tzw. literatura kobieca „Żona Adama” sytuuje się w górnych rejonach stanów średnich. Wartko się czyta, daje dość pogłębione portrety psychologiczne bohaterek, zarysowuje tło społeczne. Naprawdę warto jednak przyjrzeć się tym fragmentom, które służą tezie.

Adam jest mężczyzną już trochę nowego chowu. Liberalny inteligent, który zna takie słowa jak seksizm czy homofobia, i jest głęboko przekonany, że jego one nie dotyczą. Krytyk literacki, czasem pismak, trochę guru, nieco sławny i wybitnie narcystyczny. Jest figurą oświeconego patriarchatu. Nie jest to już dostojny pater familias, domagający się posłuchu i z godnością pełniący swoją rolę. Adam to jedynie nieświadomy tego, co robi, manipulator, egocentryczny i korzystający z przysługującej mu męskiej przewagi. W jego związkach z kobietami nie ma – wbrew pozorom – równości, nie ma w nich także prawdziwej bliskości i przyjaźni. Z pierwszą żoną walczy, druga go nudzi, obydwie są przez niego niszczone.

Okazuje się, że bez względu na to, czy kobieta stara się postawić na swoim, czy grzecznie wykonuje przypisaną jej rolę, jest ofiarą systemu. Ale system to nie tylko Adam czy zewnętrzny mechanizm dominacji, to także to, co uwewnętrznione, co zostało w kobietach wcześniej zakodowane: potrzeba zależności, bycia w związku.

Obydwie bohaterki mają też problemy w relacjach z innymi kobietami, szczególnie z własnymi matkami. W jednym i drugim wypadku ojciec jest nieobecny lub porzuca córkę. Natomiast happy end polega na zbliżeniu się (i to nawet fizyczne) obu żon Adama. W tym miejscu trudno nie wspomnieć o „lesbijskim kontinuum” opisywanym przez amerykańską feministkę drugiej fali, Adrianne Rich, a więc całej gamie możliwych uczuć i relacji między kobietami, których krańcem jedynie jest miłość lesbijska. „Żona Adama” zresztą to kolejna książka w tym roku – po „Drobnych szaleństwach” Kai Malanowskiej – w której heteroseksualne bohaterki potrafią odnaleźć fizyczną bliskość z drugą kobietą.

Dopiero kiedy następuje zbliżenie między Ritą i Anną, Adam umiera ostatecznie. Musi umrzeć, bo jest niereformowalny, bo jest niezdolny do równej, partnerskiej relacji z kobietą, bo mimo nowoczesnej pozłotki jest reliktem. A my poznajemy różnorakie korzenie tej formacji: konserwatywnego kołtuna, jawnie pogardzającego kobietami i własną żoną, która się na to godzi, jednocześnie przywiązanego do tradycji, form, mieszczańskiego decorum. Tacy są rodzice Adama – Wielka Ma i Wielki Ta. Katolicka rodzina przypominającą Borejków, która wygląda jak z obrazka. W pewnym momencie okaże się jednak, że nie wszystko jest tu takie idealne. Albo też, że w dzisiejszych czasach model wiejsko-małomasteczkowego zwykłego człowieka, przywiązanego do swoich przesądów, interesownego i odpornego na wszelkie idealizmy, już się nie sprawdza.

Gdy w ten sposób wyciągnięta zostanie na powierzchnię teza powieści, może ona zostać odebrana jako własna karykatura. W lekturze jednak tak to nie działa. Jeśli nawet zdarzają się tu postaci i opisy nieco papierowe, to w większości wypadków na rzecz powieści przemawia jej realizm, przede wszystkim psychologiczny; różne drobiazgi i dodatki, których nie da się tak wprost podporządkować feministycznym ideom. Nie wszystko, co dzieje się w powieści, wynika wprost z socjologii, czyli istnienia patriarchatu albo społecznego usytuowania jednostek. Nie wszystko da się wytłumaczyć prostymi chwytami psychologii – zaburzonymi relacjami z matką, typem wychowania. Jeśli sięgniemy głębiej w historię, znajdziemy tu jeszcze jedną domieszkę: traumę wojny, Holocaustu – przecież obie bohaterki mają żydowskie korzenie. Te przenoszone z pokolenia na pokolenie doświadczenia sprawiają, że tym trudniej jest się nam zmienić. W każdym razie dodaje to jeszcze jeden wymiar powieści. Poza tym działają tu jeszcze: czas, starzenie się, przypadek, uniwersalne problemy z egzystencją. Oczywiście, tylko na tyle, na ile pozwala konwencja popularnej powieści. I chyba nie aż na tyle, żeby powiedzieć – świetna powieść, tylko niepotrzebnie feministyczna (a takich reakcji krytyki się spodziewam).

To wręcz rytuał: chwalenie książek z zapleczem feministycznym z zastrzeżeniem, że stanowi ono niepotrzebny dodatek, łyżkę dziegciu, która psuje wyśmienity smak lektury. Ja powiem – to dobra powieść, bo feministyczna. Dobra, bo nie tylko ma wzruszać czy zaciekawiać, ale też pokazuje pewną wizję świata, pisana jest z określonego punktu widzenia. I nie jest to bardziej ideologiczne niż pozornie neutralny ogląd zawarty w przeciętnej powieści afirmującej status quo.