Powieść krytyków (7)

Igor Stokfiszewski

Nie zastanawiał się długo. Wygrzebał setkę z kieszeni i niedbale rzucił na stół. Wstał. Zakręciło się. Usiadł. Wstał powoli, opierając lewą rękę o poręcz krzesła

Jeszcze 2 minuty czytania

Powieść krytyków (1): Juliusz Kurkiewicz
Powieść krytyków (2): Dariusz Nowacki
Powieść krytyków (3): Justyna Sobolewska
Powieść krytyków (4): Agnieszka Wolny-Hamkało
Powieść krytyków (5): Grzegorz Jankowicz
Powieść krytyków (6): Patrycja Pustkowiak

746


Nie zastanawiał się długo. Wygrzebał setkę z kieszeni i niedbale rzucił na stół. Wstał. Zakręciło się. Usiadł. Wstał powoli, opierając lewą rękę o poręcz krzesła. Ukradkiem spostrzegł kelnera, przyglądającego się nieporadności. Wyprostował się. Jak gdyby uśmiechnął i skupił wzrok na wyjściowych drzwiach. Już tylko krok, dwa, dzieliły go od pościgu za inkasentką, który – był pewien – zakończy się w ramionach. Wyszedł. Krucza przyjęła go niechętnie. Prażącym powietrzem i lepkością asfaltu. Spojrzał w kierunku, w którym. Jest. Nabrał powietrza i włączył się. Do ruchu.

Powieść krytyków

Czy krytyk to niespełniony pisarz? A może każdy pisarz jest – w istocie – niespełnionym krytykiem? Dlaczego pisarzowi nie wypada krytykować literatury, a krytykowi jej pisać? I co by się stało, gdyby podobne, niepisane zakazy na chwilę uchylić? W końcu pisarzom zdarza się oceniać twórczość kolegów. Dajmy więc krytykowi literacki głos! Publikujemy kolejny odcinek powieści pisanej przez krytyków literackich.

„Szłam, szłam i bardzo się spieszyłam”. Miałam garść truskawek i krótki, przerywany sen. Nic się nie liczyło. Liczył się cel i głos, glosa do minionych nocy. Chuj. Albo teraz, albo nigdy. Nabrałam powietrza i przyspieszyłam kroku. Postaci wymijane na krzywych płytkach chodnika jak na szachownicy. Konik. Dwa w przód, trzy w bok. Trzy w przód. Oni są plamą potu na plecach miasta. Oni są elektoratem szatana. Różdżką, która zmienia nic w nic. Oni mają dwie głowy na ramionach z bzu. Kręcą się na karuzeli kursu. Czerwone. Zatrzymałam się i jakby mój własny krok wyprzedził mnie na chwilę. Wrócił. Cisza. Po lewej drzewa w alei i sznur samochodów gotowych do rajdu na rozgrzanych silnikach. Po prawej pusta ulica, która zaraz nabierze turkotu do płuc. Zaczęło się. Klucz aut przelatywał przede mną, gdy chowałam truskawki za plecami. Do krawężnika dobijały plamy potu na plecach miasta. Kobieta z wózkiem, starszy mężczyzna z ziemią pod paznokciami, elegancik cuchnący whiskey, który przyglądał mi się jak instalacji. Odwróciłam wzrok. Cisza. Plamy rozlały się na ulicę. Na przeciwległy brzeg chodnika, skąd nadciągały plamy. Tym razem z dwojgiem oczu. Ruszyłam naprzeciw krucjacie, z zaciśniętymi powiekami przebiłam się przez szpaler mgły. Pod rusztowania. Chłopiec na rowerze ledwie mieścił się między brudną ścianą kamienicy a batalionem belek ustawionych do musztry. Trzęsły się jego ramiona ściskające trapez kierownicy. Wiotkie mięśnie falowały nienaturalnie, jakby odrywając się od kości. Szkielet na rowerze jedzie – pomyślałam i usunęłam się. Pomiędzy wartę z belek o zapachu smoły. Minął mnie bez szelestu. Powiodłam wzrokiem za jego zmierzaniem do celu. Elegancik wciąż tam stał. Obojętne. Albo teraz, albo nigdy. Nabrałam powietrza i ruszyłam dalej. Postaci wymijane na krzywych płytkach chodnika jak na szachownicy. Konik. Trzy w przód, dwa w bok. Dwa w przód. Oni są plamą potu na plecach miasta. Oni są przypadkiem, z nieistniejącej deklinacji. Różyczką, jej dziecinnym majestatem. Oni mają dwoje ramion, zrośniętych głową pełną siarki. Opierają się o balustradę wzrostu. Czerwone. Aleje Jerozolimskie jebane. Później będzie prościej. Tymczasem cierpliwość przylepiająca się jak mech. Do uszu, oczu, skóry szarpanej przez zgrzyt drzwi autobusów, ich oddech z pneumatycznej materii, przez ciągi aut, pospieszne chrypnięcia biegów, krzyki mężczyzn ustawiających na baczność zaniepokojone koty, przez dzwonki tramwajów, kolubryn stukających o szyny. I znów ten smród whiskey, mieszający się z grubą warstwą ciekłej cielęciny. Oderwałam mech, wbijając paznokcie w oczy, uszy, truskawki kołysały się na łokciu zgiętym jak ekierka. „Moment decyzji jest szaleństwem”. Biegłam. Po lewej, w oddali, wyspy samochodów. Biegłam. Po prawej, w oddali, archipelagi aut. Biegłam. Tramwaj gwizdał jak sędzia w histerii. Biegłam. Van, włączający się do ruchu od strony Brackiej, stanął nagle jakby miał się rozpaść. Umknęłam jego pretensjom. Biegłam. Jeszcze trzy susy i stop. Chmura lekkich płynów, mydeł, syczących butelek z powietrzem. Niespieszne spojrzenie ekspedientki. Okna perfumerii. Zamknęłam oczy. Stukot deskorolek o płyty chodnika, jego rezonujące od zadaszenia  handlowego domu echo. Podziemny parking. Nieczynny. Krąg dziewczyn kupujących papierosy w kiosku. Sztuczne drzewka w donicach przykutych łańcuchami do barier. I ten tłum. „Szłam, szłam” powoli kraulem. Odpychałam się ramionami od ciał współobywateli, plam potu na plecach miasta. Dotykałam palcami ich włosów, łopatek, krtani, sutków, kropel na ich pulsujących skroniach. Kapały do truskawek i moich ust. Dotykałam chropowatych ścian kamienic, łańcuchów przewieszonych między słupkami z flag, rusztowań, blaszanych płotów rozgrzanych do nieskończoności. Byłam czymś na kształt ośmiornicy ciągnącej w sobie tylko znanym kierunku. Oblepiałam stoły wystawione na chodnikach, zostawiałam śluz na słupach z obwieszczeniami. W jednopokojowych hinduskich fast-foodach, na ścianie akwarium narodowego banku, na kocich łbach śmiesznych miejskich miedz, na rontach kubków żebrzących Romek. Jeszcze tylko skrzyżowanie, podwórko. Jeszcze tylko siedem, osiem wdechów. Smród whiskey i papy z rudych apartamentowców, ochrona obiektu, do którego nikt nie chciałby wejść. I cisza kręcących się wiatraków. Chłodna przestrzeń jak amortyzator. I ona, siedząca przy barze ze wzrokiem wlepionym w witrynę. Albo teraz, albo nigdy. Podeszłam, wysypałam garść truskawek na blat i otoczyłam ją ramionami jak pledem.