„Enter” Poniedziałka i Smolar

Michał Fopp

Homoseksualizm to u nas „grzech”, który społeczeństwo wybacza wielkim autorytetom moralnym, ale o którym się nie mówi. „Enter” Jacka Poniedziałka i Anny Smolar sprowadza samo zjawisko do parteru

Jeszcze 1 minuta czytania

Tworzenie pozytywnego wizerunku geja w Polsce jest sprawą dość kłopotliwą. W naszej kulturze to przywilej nielicznych, zasłużonych na niwie kultury i zawsze kojarzy się z kompozytorem albo pisarzem rodem z dwudziestolecia. Homoseksualizm to u nas „grzech”, który społeczeństwo wybacza wielkim autorytetom moralnym (na przykład reżyserom filmowym), ale o którym się nie mówi, albo udaje że dany pan był tygrysem trawożernym, czyli homoseksualistą nie praktykującym.

„Enter” Jacka Poniedziałka i Anny Smolar sprowadza samo zjawisko do parteru. Inspiracją dla spektaklu był anonimowy blog pisany na dwa głosy przez nastolatka (Mały) i trzydziestolatka (Duży), a opisujący ich powikłany związek. Jest on punktem wyjścia dla aktorskich improwizacji i pracy dramaturga (Mikołaj Makowski, który jest także pomysłodawcą i inicjatorem projektu). Efektem jest przedstawienie, które raczej odważnie rosło, niż było przygotowywane i tekst dramatyczny, którego właściwego autorstwa nie ma sensu dociekać. Część aktorów gra zresztą tekst własnego autorstwa, jak Hanna Maciąg fenomenalna w roli Rudej.

„Enter”, reż. J. Poniedziałek, A. Smolar.
Nowy Teatr w Warszawie,
premiera 22 czerwca 2010
Cały spektakl jest przeniknięty nieco oniryczną, nierealną atmosferą. Przestrzeń jest ruchliwa i abstrakcyjna. Konwencje przenikają się tak samo płynnie, jak fantazje aktorów i samych bohaterów. Tak więc w „Enterze” przejścia od komicznej scenki rodzajowej do poetyckiego monologu poprzez piosenkę nie należą do rzadkości, a muzyka zespołu Sen Zu, który zresztą pojawia się na scenie, sprawia, że jest wręcz koncertowo. Jednak nie jest to w żadnej mierze musical. Przede wszystkim nie ma tu nic z obowiązkowego dla gatunku uproszczenia; słucha się tej sztuki dobrze, ale jest w niej o wiele więcej, niż kilka świetnych piosenek. Przede wszystkim jest to opowieść o kreacyjnej, ambiwalentnej roli fantazji w pożądaniu.  

Można tu wyróżnić fantazję regulatywną. Jest to fantazja Wielkiego i głównie w związku z nią spektakl ogląda się jak nową „Śmierć w Wenecji”. Bardzo pouczająca jest tutaj monologowa sekwencja zaczynająca się od rojeń zazdrośnika, a przechodząca do samoświadomej autostylizacji, do budowania siebie jako fantazji, także fantazji przedmiotu pożądania. To niemal monolog-wyzwanie, manifest gejowskiej fantazji i uroku subwersyjnej subiektywności. To popisowa scena Marcina Żaka. I pokaz władzy: w końcu to jego wyobraźnia, jego wizja relacji z Małym, organizuje ten spektakl. Monologu słuchamy coraz bardzie świadomie jako skargę Humberta Humberta, którego zbrodnią jest... różnica wieku. W tym samym momencie zazdrość okazuje się być rodzajem narcyzmu – niezgody na utratę pozycji przedmiotu pożądania. Jesteśmy tutaj bardzo blisko rewirów systematycznie eksplorowanych przez Michała Witkowskiego.

Fantazmatyczny charakter przedstawienia podkreśla gra przestrzenią: drugi plan bardzo często stanowi ekran, na który bohaterowie pierwszego planu rzutują swoje leki, podejrzenia, pragnienia. Dzięki temu szczególnie zyskuje postać Małego (fantastyczny Kzysztof Kwiatkowski), która zostaje opętana przez wszystkie lęki i fantazje swojego partnera. To jedyna postać w spektaklu pozostająca wciąż nieuchwytna – rodzaj czarnej dziury, która absorbuje wszystko, co się na nią rzutuje, ale sama pozostaje zagadką. Jak Tadzio Manna.

Jedynym momentem, kiedy ta konsekwentna wizja się chwieje, kiedy coś przychodzi z zewnątrz tej pedalskiej fantazji, są monologi i piosenka Rudej, poetycko spiętrzone aż do nieprzytomności, i w całym gejowskim kontekście niemal niezrozumiałe. Jej język, bliski bełkotu, jest wykluczony z męskiej fantazji, staje się jakimś odległym zewem kobiecej miłości (innej, niż stereotypowa miłość matczyna). To inwazja zupełnie innego kodu i najbardziej wzruszające z wyznań miłosnych w całej sztuce.