Niezbędniki ateisty

Grzegorz Wysocki

Wbrew szyderczym uwagom Szymona Hołowni, który uważa, że z ateistami można rozmawiać tylko o wierze, polscy ateiści wolą rozprawiać o Kościele, społeczeństwie i polityce. Choć rzadko odkrywają Amerykę, na pewno nie  przynudzają

Jeszcze 4 minuty czytania

Oprócz omawianych już na łamach dwutygodnik.com esejów Julii Kristevy oraz Rorty’ego i Vattima, na polskim rynku ukazały się w ostatnim czasie trzy książki lżejszego kalibru, w których autorzy wykonują coś w rodzaju ateistycznej pracy u podstaw. Przekonują, że można żyć bez Boga, że ateista nie jest ufoludkiem ani człowiekiem pozbawionym zasad i wartości, że państwo powinno być neutralne światopoglądowo, że znajomość etyki nie jest równoznaczna ze znajomością dekalogu i coniedzielną wizytą w kościele oraz że choć współczesny świat, niczym metafizyczny supermarket, oferuje nam wielu bogów do wyboru, nie musimy wierzyć w żadnego z nich. 


Wydawać by się mogło, że wszystko to jest zrozumiałe samo przez się, a jednak autorzy tomów (ze szczególnym uwzględnieniem rozmówców Piotra Szumlewicza) podają dziesiątki przykładów na to, że, niestety, nic z tych rzeczy. Każda z tych książek przeznaczona jest dla nieco innego czytelnika, każda została skonstruowana w inny sposób (wywiady Szumlewicza z 19 znanymi ateistami, podzielona na 10 przykazań-rozdziałów rozmowa z Markiem Edelmanem, popularnonaukowa opowiastka Patrika Lindenforsa), w każdej nacisk położono na inny aspekt sprawy, ale autorzy i bohaterowie wszystkich trzech pozycji są zgodni co do tego, że – jak głosi tytuł jednej z nich – „Boga przecież nie ma”.


Elementarz przyszłego ateisty

Ta zabawna i inteligentna „książka o niewierze w boga” wydana została w głośnej, a dla wielu osób kontrowersyjnej, wręcz niesmacznej serii „Bez tabu”, w której mogliśmy do tej pory przeczytać fenomenalne „małe książki” poświęcone miesiączce, śmierci, kupie czy demokracji oraz „wielkie księgi” siusiaków i cipek. „Boga przecież nie ma” podzielone jest na pięć głównych rozdziałów, z których najmłodsi dowiedzą się, co to znaczy nie wierzyć w boga, a następnie przeczytają o trzech największych religiach świata, powodach wiary w bogów oraz zapoznają się z kilkoma powodami, by w bogów jednak nie wierzyć. 


Patrik Lindenfors, „Boga przecież nie ma”.
Przeł. Elza Jaszczuk. Czarna Owca, Warszawa,
92 strony, w księgarniach od marca 2010
Domyślam się, że na polskim gruncie książeczka ta albo zostanie jednoznacznie zaklasyfikowana jako wulgarna i śmiertelnie niebezpieczna „promocja ateizmu” albo też zupełnie przemilczana. Choć autor w podziękowaniach wymienia m.in. Richarda Dawkinsa i Christophera Hitchensa (znanych nie tylko jako autorów „Boga urojonego” i „Bóg nie jest wielki”, ale też jako pitbulli Karola Darwina), książka Lindenforsa nie do końca jest kolejnym produktem częstokroć agresywnego i zacietrzewionego ateizmu wojującego, który powoli zaczyna być świecką odmianą religii (z papieżem Dawkinsem na czele). Owszem, autor nie ukrywa, po której stronie stoi i nie udaje, że sprawa ateizmu jest mu obojętna. Jednak zamiast walki, słownej napaści i publicystycznych bluzgów woli snuć swoją nieskomplikowaną „alternatywną” opowieść, napisaną tak prosto i klarownie, że aż trudno po lekturze nie krzyknąć: „Przecież to oczywiste!”. 


Lindenfors napisał swoją książkę przede wszystkim dla młodego odbiorcy, stąd zapewne tak wielką wagę przywiązuje do sugestywnych porównań i metafor, zabawnych i ironicznych, choć niekoniecznie trafnych, analogii czy – przynajmniej pozornie – logicznego toku wywodu. Trolle i krasnoludki mieszkające w kalkulatorze są wymyślone? Przestałeś już wierzyć w świętego Mikołaja? Tak więc w istnienie jednych rzeczy wierzymy, a innych nie. Wniosek: „Nie wierz, jeśli nie masz dobrego powodu, by wierzyć! Dotyczy to również wiary w bogów”. Siłą rzeczy opowieść Lindenforsa jest uproszczona i dostosowana do możliwości percepcyjnych dojrzewającego nastolatka, ale też zdaję sobie sprawę, że co bardziej wrażliwych rodziców, którzy chcieliby nauczyć swoje dziecko nie tylko tolerancji dla ateizmu, ale także różnych rodzajów wierzeń, mogą razić niektóre zastosowane tutaj skróty myślowe i przedstawianie religii i bogów w krzywym zwierciadle. Wydaje się więc, że „Boga przecież nie ma” jest przede wszystkim pozycją dla rodziców, którzy nie wiedzą, w jaki sposób opowiedzieć dziecku o swoim ateizmie, a także – i mówię to bez jakiejkolwiek ironii – dla mniej wyrobionego intelektualnie, nie radzącego sobie z traktami filozoficznymi dorosłego odbiorcy, który chciałby przemyśleć swoją wiarę w Boga i przeczytać krótką, niezobowiązującą rozprawkę o innych religiach oraz ateizmie. 


Lindenfors powtarza w swojej książce sporo oczywistości (sami możemy zdecydować o tym, czy chcemy wierzyć w jakiegoś boga; ateizm nie jest odmianą wiary; nie sposób udowodnić ani istnienia, ani nieistnienia któregokolwiek z bogów itd.), ale należy pamiętać o tym, że dla docelowego odbiorcy tomu mogą to być twierdzenia zgoła rewolucyjne – pierwszy kontakt z samą możliwością niewiary, swoisty elementarz przyszłego ateisty. Sam autor podkreśla, że nie są to jego własne refleksje, lecz napisane komunikatywnym językiem streszczenie i podsumowanie przemyśleń powstałych na przestrzeni dziejów. Szczególnie interesująca jest zwięzła charakterystyka najważniejszych powodów wiary w bogów (bóg jako: pierwsze wytłumaczenie, niewidzialny przyjaciel, wybawca, artysta, konstruktor, objawienie, zabezpieczenie, prawo, sens życia, inspiracja itd.), przedstawiona wraz z kontrargumentami oraz optymistyczne, choć dość patetyczne podsumowanie tomu, gdzie Lindenfors podkreśla, że niewiara nie oznacza swobody zachowań, relatywizmu czy nihilizmu. „Chodzi raczej o wolność od konieczności wiary w wymyślone nadludzkie istoty. Wolność od wymyślonej przez innych wiecznej kary. Wolność myślenia. Wolność od opinii, że je się «złe» jedzenie albo kocha się «złego» człowieka. Niewiara to pojmowanie, że my, ludzie, mamy tylko siebie. I to naprawdę wystarczy”. 


Autorytet bez duszy

Przepytywanemu przez Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetkę Markowi Edelmanowi to również w zupełności wystarczało i nawet nie zamierzał nam opowiadać o ewentualnych zaletach wiary w Boga, nie udawał, że darzy jakąś szczególną sympatią czy zrozumieniem osoby religijne. Wręcz przeciwnie – Edelman, swoim zwyczajem, mówił głosem zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu. Był złośliwy wobec bezrefleksyjnych wiernych, co najmniej niegrzeczny wobec kleru oraz wielokrotnie poirytowany i zniecierpliwiony pytaniami stawianymi mu przez dziennikarzy. I właściwie trudno się dziwić. 


„Marek Edelman: Bóg śpi. Ostatnie
rozmowy prowadzą Witold Bereś
i Krzysztof Burnetko”
. Świat Książki,
Warszawa, 256 stron, w księgarniach
od 7 kwietnia 2010
Bereś i Burnetko postawili sobie za cel skonfrontowanie niewierzącego Edelmana z dziesięcioma przykazaniami. Opisując krótko swój autorski zamysł, wyliczają dość naiwnie: „Czy przykazania Dekalogu mogą dotyczyć również tych, którzy Boga odrzucają? Czy i w jakim zakresie organizują one życie moralne ludzi innych wyznań bądź w ogóle niewierzących?”. Aż korci, by odpowiedzieć dziennikarzom, że przecież powszechnie wiadomo o całkowitym sprzeciwie ateistów wobec „głupstw” w rodzaju: „Nie zabijaj”, „Nie kradnij”, „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu” itd. Gdzie tam, niewierzący kradną na potęgę, kłamią, oszukują i mają wszelkie predyspozycje do rozpoczęcia kariery seryjnego mordercy. Zresztą, zdecydowana większość z nich już dawno odsiaduje swoje wyroki, a przed rokiem 1989 to oni przede wszystkim współpracowali z bezpieką. Jak pisał w „Gazecie Wyborczej” Tadeusz Sobolewski: „Marek Edelman jest w tej książce jakby osaczony przez rozmówców egzaminujących go z Dekalogu, przepytujących o najtrudniejsze etycznie wybory jego życia – w getcie, w Powstaniu Warszawskim, w pracy lekarza, w stosunku do powojennej Polski, do komunizmu, do współczesnych wojen. […] W Polsce pytanie o Boga jest w gruncie rzeczy pytaniem o przyzwoitość”. 


Edelman przytomnie nie daje się wmanewrować w rozmowę o związkach niewierzącego z Dekalogiem („To wy chodzicie do kościoła, ja nie chodzę, więc dajcie mi spokój z przykazaniami”; w innym miejscu: „Co wy tak z tymi przykazaniami? Pewnie służyliście do mszy”) i samą opowieścią o swoim życiu dowodzi, że nie wiara w Boga czy uczestnictwo w rytuałach religijnych są wyznacznikiem naszej przyzwoitości, dobroci, moralności. To, co Edelman mówi o powstaniu w getcie, antysemityzmie, życiu w PRL-u czy swojej praktyce lekarskiej, będzie zajmujące dla każdego czytelnika, ale trudno mi sobie wyobrazić, by osoba wierząca w Boga usatysfakcjonowana była lekturą tych (licznych!) fragmentów poświęconych religiom, przykazaniom, dogmatom czy Kościołowi. Edelman mówi wprost, że Dekalog wprowadzono siłą („A kto się nie podporządkował, to go wyrżnęli”), że wszyscy w getcie „nienawidzili tego Boga, który tu pozwala zabijać ludzi”, że nie Bóg był wtedy istotny, lecz przetrwanie („Dużo ci pomogą zdrowaśki, lepiej o suchara się postaraj”), że „nikt nie siedzi na górze i nie pokazuje, że ty masz umrzeć”. Do tego nie zamierza mówić o „Bogu”, „duszy” czy „świętości”, gdyż – poucza złośliwie dziennikarzy – zupełnie nie rozumie tych pojęć: „Zapytajcie jakoś prościej”.

Książkę uzupełniają wspomnienia napisane przez przyjaciół i znajomych Edelmana (Szewach Weiss, Joanna Tokarska-Bakir, ks. Andrzej Luter czy Wisława Szymborska). Charakterystyczna dla całego tomu jest historia opowiedziana przez Magdalenę Środę, która przypomina o tym, jak Edelman pokrzykiwał na pogrzebie Leszka Kołakowskiego: „Co robią tu te klechy?! Wszędzie te klechy”. Profesor Barbara Skarga nie założyła tamtego dnia aparatu słuchowego, więc dopytywała: „Co mówisz, Marku? Co mówisz, bo nie słyszę?!”. Edelman krzyczał więc jeszcze głośniej: „Mówię o klechach, co oni tu robią?!”. Mocna, bezkompromisowa rozmowa z głównym bohaterem „Zdążyć przed panem Bogiem” Hanny Krall. Bohaterem, który – jak sam przyznaje – nie ma duszy, a mimo tego nie daje sobie wmówić, że jest człowiekiem bezdusznym. Ot, jeden z wielu paradoksów charakterystycznych dla bogatego życiorysu Marka Edelmana. 


Niech nas zobaczą, niech w nas uwierzą!

Cytowana Magdalena Środa napisała także wstęp do innego odważnego i nie mniej bezkompromisowego tomu rozmów – a mianowicie „Niezbędnika ateisty” Piotra Szumlewicza. Nie do końca mogę się zgodzić, że te 19 wywiadów to ateistyczne coming outy, gdyż większość rozmówców (np. Jerzy Urban, Zygmunt Bauman, Kinga Dunin czy Roman Kurkiewicz) nie kryło się wcześniej ze swoją niewiarą i od dawna mówili/pisali na ten temat otwarcie. Ale i tak jest to pierwsza tak obszerna i różnorodna reprezentacja znanych polskich „bezbożników” (wśród rozmówców feministki, dziennikarze, filozofowie, psycholożka, aktorka, prawnik, a nawet sam Grzegorz Napieralski), dzięki której można by się nawet pokusić o sporządzenie czegoś w rodzaju grupowego portretu polskiego ateisty. Oczywiście, gdyby tylko istniała taka potrzeba. Ma rację Szumlewicz, gdy pisze we wstępnym eseju, że „ateizm nie jest żadnym całościowym systemem zaleceń, zasad, wymagań moralnych czy prawd o świecie” i „może wiązać się z różnymi przekonaniami na temat polityki, nauki, literatury, gospodarki, a nawet religii”. 


„Niezbędnik ateisty. Rozmowy
Piotra Szumlewicza”
. Czarna Owca,
Warszawa, 320 stron, w księgarniach
od maja 2010
Niektórzy bohaterowie książki (np. Mariusz Agnosiewicz, założyciel Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów) z entuzjazmem odnoszą się do tzw. ateistycznej kultury, pewnych wspólnych obyczajów i rytuałów (np. świeckie śluby i pogrzeby, świeckie odpowiedniki chrzcin), prób organizowania się i stowarzyszania, ale wydaje się, że mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju przewrotnej i paradoksalnej odmiany religii, chęci stworzenia „wspólnoty niewiary”. Sceptyczna wobec takich pomysłów Agnieszka Graff podkreśla: „Mam do tych rytuałów ambiwalentny stosunek, bo przez lata wypracowałam umiejętność wytwarzania swoich własnych rytuałów prywatnych”. Dalej Graff twierdzi, że „humaniści, racjonaliści, bezbożnicy zachowują się trochę tak, jakby byli grupami religijnymi w tym sensie, że nawracają innych na humanizm, bezbożność, ateizm. […] Innymi słowy: chodź do nas, przyłącz się do naszej parafii, będzie nam dobrze, będziemy się jednoczyć w naszej niewierze w Boga”. 


Praktycznie wszyscy bohaterowie książki zgadzają się jednak z tym, że Polska jest państwem neutralnym światopoglądowo tylko na papierze oraz że ateiści są grupą jeśli nie dyskryminowaną, to z pewnością zupełnie ignorowaną. Ateiści nie istnieją, istnieją tylko „wierzący inaczej”, wątpiący, poszukujący, wierzący-niepraktykujący. Książka Szumlewicza jest więc czymś w rodzaju akcji „Niech nas zobaczą!” (czy też: wysłuchają) i analogia do sytuacji rodzimych homoseksualistów nie jest tutaj przypadkowa (patrz: rozmowa z Robertem Biedroniem). Agnieszka Graff cytuje przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych badania dotyczące niechęci do różnych grup religijnych, w tym ateizmu (tj. „negatywnej przynależności religijnej”): „Ateisty w roli zięcia nie chciałoby 48 procent Amerykanów, a następna grupa to muzułmanie – tu protestowałoby 34 procent potencjalnych teściów. […] Jednak ateista w rodzinie to już totalna groza”. Jednym z głównych zamierzeń „Niezbędnika ateisty” jest próba przekonania Polaków, że niewierzący naprawdę istnieją („wiara w ateistów” póki co nie jest w Polsce powszechna) oraz że nie są nihilistami, potworami i wielokrotnymi przestępcami, lecz pełnoprawnymi obywatelami, których od większości Polaków różni tyle, że Bóg nie jest im do szczęścia niezbędny. 


Z drugiej strony, tego rodzaju niezwykle potrzebna i wciąż rzadko u nas wykonywana praca u podstaw, traci wiele ze swojej zamierzonej sugestywności i retorycznej skuteczności za sprawą zdecydowanych antyklerykalnych wystąpień, których w tomie nie brakuje. Jako autotematyczną (i krytyczną) uwagę wobec „Niezbędnika ateisty” traktuję fragment rozmowy z Kingą Dunin, w której znana socjolożka mówi: „Mam poczucie, że mieszamy dwie kwestie: miejsca religii w społeczeństwie i pozycji Kościoła w polskiej polityce. Na tym drugim obszarze Kościół uzyskał hegemonię, która jest bardzo szkodliwa dla funkcjonowania życia politycznego, ale ta sprawa nie ma wiele wspólnego z wiarą”. Szumlewicz w kolejnych rozmowach pyta o rozdział państwa i Kościoła, niebezpieczne związki polityków z hierarchami kościelnymi, obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej, utrwalanie wartości chrześcijańskich i hegemonii polskiego Kościoła przez nasze media, a nawet o przywileje Kościoła czy przypadki molestowania seksualnego przez księży. Wszystko to, oczywiście, kwestie warte rozważenia i zdecydowanych reakcji, ale pytanie brzmi, czy w takim wypadku tom nie powinien być zatytułowany „Niezbędnik antyklerykała” i czy te antykościelne wystąpienia z góry nie skazują na porażkę prób zainteresowania osób wierzących tą książką? Mam wrażenie, że mimo wstępnych deklaracji Środy i Szumlewicza, otrzymaliśmy przede wszystkim tom dla „samych swoich”; pozycję dla zdeklarowanych ateistów (i antyklerykałów), którzy chcieliby sobie poprawić samopoczucie (nie jesteśmy sami, jest nas wielu, jesteśmy tacy różni, mądrzy, wrażliwi itd.), a nie mają tutaj za bardzo czego szukać przykładowo katolicy, którzy chcieliby wejść w dialog z niewierzącymi, znaleźć jakąkolwiek możliwość porozumienia itd. 


Pomimo antyklerykalnych dygresji „Niezbędnik ateisty” jest frapującym, wciągającym od pierwszej do ostatniej strony niezwykle ważnym tomem rozmów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że czytać go będą nie tylko czytelnicy tak niesprawiedliwi i nieuczciwi jak Szymon Hołownia, który jest publicystą hiper-empatycznym, co objawia się ogromem jego cierpliwości, litości i współczucia wobec biednych, zagubionych ateistów (patrz: „Duchowe sieroty”; „Newsweek” nr 23/2010). Z nieoficjalnych źródeł dowiedziałem się też, jak wielu znanych a niewierzących aktorów, piosenkarzy, publicystów czy telewizyjnych showmenów odmówiło Szumlewiczowi rozmowy (ze strachu? z konformizmu? ze wstydu? dlatego, że taki coming out się nie opłaca? że i tak niczego to nie zmieni?) i zdaje się, że fakt ten jest jeszcze jednym przyczynkiem do rozmowy na temat polskiego ateizmu i jego poukrywanych w szafie „wyznawców”.  


*


Podobno Paul Ricoeur przyznał kiedyś, że śmiertelnie nudzą go ateiści: „Oni zawsze muszą mówić o Bogu”. Nie wiem, z jakimi ateistami miał do czynienia francuski filozof, ale ci znad Wisły – paradoksalnie – o samym Bogu mówią niewiele. Wbrew szyderczym uwagom Szymona Hołowni, który uważa, że nie da się rozmawiać z nimi o niczym innym, dużo bardziej wolą rozprawiać o polskim Kościele, społeczeństwie, rytuałach religijnych, historii, polityce, kulturze, filozofii czy feminizmie i choć rzadko odkrywają Amerykę, na pewno nie sposób zarzucić im, że śmiertelnie przynudzają. Nawet Ricoeur by się zdziwił.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.