Myślałem, że będzie lżej

Rozmowa z Jackiem Bławutem

Opowiadanie o starości jest naturalną konsekwencją mojej drogi jako dokumentalisty. Niektórzy od tych tematów uciekają. Ja nie odczuwam lęku, ale ciekawość

Jeszcze 3 minuty czytania

WOJTEK KAŁUŻYŃSKI: Skąd u Pana, wytrawnego dokumentalisty, potrzeba zrobienia fabuły? Skąd decyzja o debiucie fabularnym?
JACEK BŁAWUT: Tak naprawdę jedenaście lat temu zapadła ta decyzja. Wtedy wpadłem na pomysł tego filmu i wtedy napisałem scenariusz. Byłem młody i chciałem w końcu ten debiut w fabule odfajkować (śmiech). A tak na poważnie, to jest tak, że kiedy robię dokumenty, ciągle się zmagam z poważną odpowiedzialnością. Trzeba dbać o to, żeby chronić bohatera. Pamiętać o historii, którą się opowiada, o człowieku, z którym się przebywa. Dokument ma swoje ograniczenia. Myślałem, że w filmie fabularnym można trochę poluzować…

I poluzował Pan? Przecież nie do końca pozbył się Pan w „Jeszcze nie wieczór” swojej natury dokumentalisty. Rozumiem, że nie chciał się Pan jej pozbywać...
No, wręcz przeciwnie…

Właśnie. Odnoszę wrażenie, że to, co się w tym filmie udało najlepiej, osiągnął Pan, stosując podobne środki, jakie zastosowałw „Nienormalnych”. To było świadome?
Oczywiście. Chciałem, żeby pretekst fabularny posłużył do opowiedzenia o czymś, co mnie najbardziej zawsze interesuje, czyli o człowieku po prostu. Ciągle mam w sobie ciekawość świata, ludzi. I od nich biorę, od nich się dowiaduję, jak patrzą na siebie samych, na życie. To jest spojrzenie, od którego nie potrafię się uwolnić. W ten sposób szukam prawdy, sensu.

33


Jak
narodził się pomysł na film „Jeszcze nie wieczór”?

Taką pierwszą inspiracją był film telewizyjny o domach starości, który zrobiłem dla telewizji niemieckiej w 1996 roku. Filmowałem też w domu aktora w Weimarze. Tam poznałem niemiecko-austriacką aktorkę. Miała 99 lat. I poznałem faceta, który poszedł tam za nią. A był od niej młodszy o ponad 30 lat. Nie był aktorem, tylko pracował w teatrze i przez całe życie kochał się w tej wielkiej aktorce. Kiedy dożył wieku emerytalnego, zamieszkał w tym domu i w ten sposób zaczęło się spełniać jego marzenie o wielkiej miłości. Problem polegał na tym, że jego ukochana odchodziła, a on zaczął kombinować, co zrobić, żeby ją zatrzymać. I ta autentyczna historia to był punkt wyjścia scenariusza.

Jacek Bławut (z prywatnego archiwum reżysera)

Napisałem go w pierwotnej wersji dla niemieckich aktorów i dla Leona Niemczyka, który także znał niemiecki. Telewizja Polska jednak namówiła mnie, żeby nie marnować takiego tematu, bo przecież u nas w Skolimowie też istnieje dom dla emerytowanych aktorów. Pojechałem tam, zobaczyłem i od razu poczułem, że to jest to. Zrezygnowałem w końcu z ciekawej niemieckiej oferty, chociaż oni to chcieli robić natychmiast. A potem przez jedenaście lat, co roku obiecywano mi pieniądze na realizację, przymierzałem się na nowo do obsady, bo kolejni aktorzy tymczasem umierali i ciągle nic z tego nie wychodziło. A kiedy zapytałem, dlaczego to tak długo trwa, mówili mi, że oni też nie wiedzą. No, ale w końcu się udało.

Pomysł, żeby opowiedzieć właśnie o starości, był zatem konsekwencją Pańskich spotkań z emerytowanymi aktorami w Weimarze i Skolimowie?
Właściwie tak. Ale opowiadanie o starości jest też naturalną konsekwencją mojej drogi jako dokumentalisty. Wszyscy się dziwili, że ciągle na bohaterów swoich filmów wybieram albo osoby kalekie, albo upośledzone, albo jakiegoś alkoholika. Niektórzy od tych tematów uciekają, niektórzy reagują lękiem. To samo ze starością. Ja nie odczuwam lęku, ale ciekawość.

34

Tę samą, która kazała Panu zrobić „Nienormalnych”, „Born Dead”, „Szczura w koronie”, „Wojownika”?
Tę samą. Ciekawość, która zawsze kończy się tym, że wychodzę ze spotkań ze swymi bohaterami chyba odrobinę dojrzalszy.

A o co jest Pan bogatszy po „Jeszcze nie wieczór”?
Zrozumiałem, że samo słowo „starość” jest nie na miejscu. Ono właściwie  nic nie znaczy. Tak samo jak nic nie znaczy mówienie „młodość” czy „dzieciństwo”. Słowa, etykiety nie są ważne. Młodzi, starzy, noworodki nawet, i tak wszyscy zmierzamy do jednego celu i do jednego końca. Zrozumiałem, że młody człowiek może być stary – i takie przykłady znam – ale też stary człowiek może być młody. To zupełnie oczywiste, banalne wręcz, takie faustowskie. Dopóki człowiek do czegoś zmierza, dąży, to, nie tyle nawet będzie zbawiony, jak tam jest powiedziane, ile po prostu będzie wiecznie młody, będzie cieszył się życiem. Pan mi zaraz powie: „No, dobrze, ale przyjdą laska, balkonik, kolega Alzheimer, kolega Parkinson”. Ale lepiej mieć takich przyjaciół, niż być samotnym, nie? (śmiech). A samotność jest chyba najgorsza z tego wszystkiego. Roman Kłosowski mówi w filmie: „Bójcie się starości, bo nigdy nie przychodzi sama”. Traci się wzrok, słuch, przestaje się chodzić. Ale wspaniałe jest to, że człowiek sobie z tym wszystkim daje radę. I tu się zaczyna to, co mnie najbardziej interesuje – świadomość, że człowiek jest wyjątkowy. Mniej jest ciekawy człowiek, który mając 90 lat, biega jak jakiś sprinter po parku, ciekawsze jest, gdy jak Witold Gruca musi w balkoniku poprowadzić kawałek próby. Dla mnie Gruca jest większym tancerzem dzisiaj niż kiedyś, gdy skakał na wysokość Kasprowego.

zdjęcie z planu filmu
„Byłem generałem Wehrmachtu”,
(z prywatnego archiwum reżysera)
Pan przecież pokazuje różne oblicza starości. Jest zniedołężniały Gruca, jest dotknięta demencją Irena Kwiatkowska, ale jest i 94-letnia – piękna, wdzięczna, kobieca – Danuta Szaflarska.

No, pani Szaflarska to jakiś pakcik z diabełkiem ma. To jest jakaś    podejrzana sprawa dla mnie.

A Nina Andrycz?
Ooo, to mądra kobieta. Ona kiedyś powiedziała, że kochana kobieta nigdy się nie starzeje.

Dobrze powiedziane. A czy Pana film, nie zawężając jego interpretacji, miał być także protestem przeciw upychaniu starości w kąt, usuwaniu jej z życia publicznego, poza nawias zinfantylizowanej do szczętu kultury?
Oczywiście. Ja o tym ciągle mówię. Przecież Zofia Wilczyńska albo Nina Andrycz mogłyby ciągle nie tylko grać, mogłyby być telewizyjnymi gwiazdami. A tam sami młodzi. Zrobiliśmy z tej młodości fetysz. A ona jest tak nieciekawa, niefilmowa, pospolita, bez zmarszczek. Oni niczym nie promieniują, ci młodzi. Bo czym mają promieniować, jak niczego nie doświadczyli. Dopiero twarz, która coś przeżyła, wyraża coś naprawdę ciekawego i prawdziwego, staje się fotogeniczna. Aktorzy dopiero starzejąc się, stają się interesujący. Przez swoje życiowe doświadczenia zyskują aktorsko. Stają się głębsi. Zresztą to aktorstwo, które ja pokazuję, niedługo będziemy oglądać tylko w jakichś archiwach teatralnych. Teraz już się tak nie gra.

Jacek Bławut

Operator i wybitny twórca filmów dokumentalnych. W 1982 roku ukończył Wydział Operatorski PWSFTviT w Łodzi; realizował zdjęcia m.in. do filmów Marka Koterskiego („Porno”, „Dzień Świra”). Wykładał w szkołach filmowych w Berlinie, Hanowerze, Toruniu oraz w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Andrzeja Wajdy w Warszawie. W latach 1992-1994 był współwydawcą magazynu „Film na Świecie”, a od 2003 roku jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. W pełni samodzielnie zadebiutował dokumentem „Superciężki” w 1984 roku. Od tamtej pory w swojej twórczości dokumentalnej portretuje przede wszystkim ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa, w różnym stopniu naznaczonych innością. Największe uznanie przyniósł mu dokument pełnometrażowy „Nienormalni” z 1990 roku. Film ten, wraz z kilkoma innymi najważniejszymi dziełami reżysera, pochodzącymi z lat 1980-2005, ukazał się ostatnio na DVD wydanym przez PWA w serii „Polska Szkoła Dokumentu”. Na dwupłytowym albumie znajdziemy m.in.: „Kostkę cukru”, „Cyrk Skalskiego”, „Kraj urodzenia” i „Szczura w koronie”. Debiut fabularny Bławuta, film „Jeszcze nie wieczór”, otrzymał Srebrne Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2008 roku.

Pan mówi, że coś od swoich aktorów dostał, a oni, czasem zapomniane wielkie gwiazdy, coś dzięki temu filmowi od Pana dostali?
Jakby Pan pojechał do Skolimowa, to by Pan zobaczył. Oni nabrali słońca, radości. Są ciągle wpatrzeni w jeden punkt, w telefon. Romcio Kłosowski mnie prosił: „Tylko nie mów nikomu, że ja nie widzę. Bo mnie nikt nie zatrudni”. On ciągle czeka. Na rolę. Ale są też w Skolimowie aktorzy, którzy w żadnym innym filmie niż mój by nie zagrali. To jest pewne. Ot, taki Fabian Kiebicz z Parkinsonem. Nikt by go nie wziął. Wie Pan, jaki on był szczęśliwy, że znowu zagrał i to u boku Danuty Szaflarskiej. On do mnie mówił: „kochany”, „kochanieńki”. Jaką on radość miał z każdego dnia. Przecież już tylko dla Fabianka warto było ten film zrobić.

Czyli marzenia bohaterów o zagraniu jeszcze jednej, być może ostatniej roli, udało się Panu spełnić?
No, choćby marzenie Wieńczysława Glińskiego. On do mnie mówi: „Słuchaj, Faust to nuda, ja przez całe życie marzyłem, żeby zagrać Hamleta”. No to mówię: „Ja Twoje marzenie spełniam”. Mów: „Być albo nie być”. I to przełamało niesamowicie tę scenę spektaklu w więzieniu. W założeniu był „Faust” – taki dość nudziarski tekst. I wtedy Wieńczysław zaczął to „Być albo nie być”. Nie kombinowałem, że tam się coś jeszcze wydarzy. Liczę na tego Reżysera, który wie lepiej ode mnie, co się powinno zdarzyć. W dokumencie zawsze współpracuję ztym Reżyseremnumer jeden. Spoglądam często w górę i mówię: „No, będzie prezencik? Może coś tu się uda, coś dostanę?”. I tak jakoś często dostaję. Tutaj się być może coś takiego wydarzyło, bo jak Wieńczysław zaczął to swoje „Być albo nie być”, to ci niby-więźniowie na galeriach odpowiedzieli: „Nie być!”. On się opiera na barierce, nogi wysiadają, ręce mu sinieją, już nie może ustać. No i ten inhalator. To nie był żaden rekwizyt, on z tym inhalatorem musiał stale być. To nie fikcja, to życie.

Jacek Bławut
(z prywatnego archiwum reżysera)
No właśnie, życie. Czyli nawet w fabule czuł się Pan za swoich aktorów odpowiedzialny…

Czyli wracamy do pierwszego pytania. Myślałem, że będzie lżej, że ta odpowiedzialność będzie mniejsza. Gówno prawda! Taka sama jest. Kiedy robiłem „Nienormalnych”, chciałem, żeby widz reagował empatią, a tutaj chciałem zjednać sympatię dla starości. Nie chciałem im zrobić krzywdy, nie chciałem, żeby się czuli skrępowani, że im na przykład szczęka wypadła. Mnie to nie raziło. Ja im tę szczękę wkładałem z powrotem. Żaden problem. Ale wiem, że to może być problem dla ludzi, którzy patrzą z zewnątrz. I patrzyłem, jak moi współpracownicy z ekipy starają się wokół tych starych aktorów chodzić, jak im robią herbatę, jak czule ich dotykają. Patrzyłem, co się dzieje. Naraz wszyscy zaczęli dostrzegać coś, co jest szalenie ważne w naszym życiu.

A łatwo było Nowickiego kontrolować?
Jego się nie da kontrolować. Janek jest świadomy własnej ekspresji i szarży, którą wykonuje. Ja go przekonałem do takiego „dokumentalnego” grania       i on się w tym odnalazł. Zobaczył, że na tym planie wszyscy są cierpliwi.

Cierpliwe dokumentalne oko? Ja mam trochę wrażenie, że ten film jest dokumentalny z ducha.
Chciałbym, żeby to było wartością tego filmu. Z tym dokumentalizmem to nawet nie chodzi o to, że ja łączyłem gatunki, bo często to, co inni na ekranie odbierają jako dokumentalne, kręciliśmy dwa dni, w kilkunastu dublach. I odwrotnie. To raczej polega na uważnym słuchaniu. Z dokumentu wynosi się cierpliwość, musi się człowiek nauczyć coś z siebie dawać, bo jak nie będzie dawał, to nic nie dostanie. Tu chodzi o pewien sposób myślenia o rzeczywistości, kontaktowania się z człowiekiem.

I co dalej? Wraca Pan do dokumentu, czy może spróbuje Pan jeszcze sił w fabule?
Jakbym miał robić taki normalny, czysty film fabularny, to bym chyba oszalał. W dokumencie ciągle zmierzam ku nieznanemu i jeszcze mi się to nie znudziło. Owszem, miałem takie momenty, w których się bałem, że mogę się zacząć powtarzać, ale jakoś chyba udało mi się tego uniknąć. Od kilku lat dokumentuję temat, który roboczo nazwałem „Wirtualna wojna” albo „Homo virtualis”, bo wiadomo, że homo sapiens jest na wymarciu. Wchodzę tam w świat internetu, alternatywnego życia. Poza tym zadzwonił do mnie po latach jeden z bohaterów filmu „Nienormalni”, który grał nauczyciela muzyki. Planuje stworzyć orkiestrę symfoniczną składającą się z dzieci upośledzonych i z nią występować. Zamierzam zrobić z tego film fabularny, bo forma paradokumentalna chyba do tego nie wystarczy. Wspominałem o tym, że środki dokumentalne w pewnych punktach mnie jednak ograniczają, a mogę o tym samym opowiedzieć, używając fabularnego sztafażu. Znam oczywiście dokumentalistów, którzy nie mają problemu z przekraczaniem pewnych granic. Co mnie tak samo drażni, jak pewność siebie niektórych reżyserów od fabuły. Ja tak nie potrafię i będę robił tak, jak potrafię – czy wydaje mi się, że potrafię. Ot, i wszystko.

fragmenty filmów:
NIENORMALNI
produkcja: Jacek Bławut, Wytwórnia Filmów Oświatowych
film wydany przez Polskie Wydawnictwo Audiowizualne
w albumie DVD
POLSKA SZKOŁA DOKUMENTU - Jacek Bławut

CYRK SKALSKIEGO
produkcja: Wytwórnia Filmów Oświatowych
film wydany przez Polskie Wydawnictwo Audiowizualne
w albumie DVD
POLSKA SZKOŁA DOKUMENTU - Jacek Bławut