Jeszcze 1 minuta czytania

Beata Stasińska

NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
My, Aborygeni

Beata Stasińska

Beata Stasińska

Nie ma większego przekleństwa niż biały człowiek u władzy, wiecznie niezaspokojony w swym apetycie arywisty, arogancki w swej nieomylności i bezkarności. Będzie on bronił swych racji, odwołując się do cywilizacyjnej i religijnej wyższości, będzie w jej imię mordował i niszczył, podbijał i gnębił. Będzie gwałcił czarnoskóre kobiety, zabierał spłodzone w gwałcie dzieci do ochronek, by uczynić z nich nawróconych na chrześcijańską wiarę niewolników. Uzna, że dzikie kobiety nie przywiązują się ze swej natury do potomstwa, więc człowiek reprezentujący rasę wyższą jest w prawie „wycywilizować” rasę pośledniejszą na wszelkie dostępne mu sposoby. Takiej prawdy o białym człowieku nauczyli się Aborygeni australijscy i dużo czasu musi jeszcze minąć, by zechcieli ją zapomnieć, by zechcieli białemu człowiekowi wybaczyć. Takich argumentów w swej cywilizacyjnej misji używał jeszcze do niedawna biały zwycięzca i nie jest pewne czy definitywnie wziął z nimi rozbrat.

Australijscy nomadzi, którzy by przetrwać na pustyni, musieli się jej cierpliwie i z pokorą nauczyć, nazwać napotkane znaki, utrwalić je w pieśni, ocaleli dzięki „ścieżkom śpiewu”. Ścieżki te odpowiadały rzeczywistym śladom na ziemi. Śpiew, rysunek na piasku czy taniec – póki trwa, póki jest powtarzany – sprawia, że świat istnieje. „Śpiewamy świat, w ten sposób szybciej powstaje”, mówią Aborygeni i kończą swe pieśni słowami „I nic z tego nie wyszło”, by wkrótce ponowić akt stworzenia przez pieśń. Ziemia jest dziełem przodków, wyznaczających w snach drogi żywym. Aborygeni wierzą, że ziemia niewyśpiewana jest martwa, że sami ocaleli dzięki pieśniom stworzenia, które rozpisane są w krzyżówce linii na surowej pustyni. Dziś gdy groźba ludobójstwa rdzennych mieszkańców Australii została powstrzymana, gdy okazało się, że ta skazana na zagładę społeczność zwolna się odradza, warto przyjrzeć się tej jakże często niedocenianej przez białego człowieka u władzy sile, jaka tkwi w kulturze.

O dramacie australijskich Aborygenów po raz kolejny, również w polskim tłumaczeniu, opowiadają dwaj dociekliwi podróżnicy; Anglik Bruce Chatwin i Szwed Sven Lindquist. „Pieśni stworzenia” Chatwina zostały opublikowane w 1987 roku, „Terra nullius” Lindquista – w roku 2005. Obydwaj autorzy w takiej samej mierze dokonują sądu nad europejskimi kolonizatorami Australii, co dają wyraz swojemu podziwowi dla siły przetrwania i oporu tubylczej ludności. Szczególne miejsce zajmuje w obu niespodziewany opis eksplozji twórczości Aborygenów pod koniec XX wieku.

I Chatwina, i Lindquista nurtuje pytanie o początki człowieka. Losy australopiteka są nader pouczające. Do łask wraca dziś hipoteza Piotra Kropotkina o współdziałaniu jako niezbędnym czynniku przetrwania gatunku. Człowiek, którego początki są na pustyni, potrzebował dużego mózgu, by „wędrować przez dzicz”. Musiał nauczyć się łączyć siły przeciwko drapieżnikom i gwałtownym zmianom klimatu. Z tej zdolności przetrwania Aborygeni uczynili sztukę. Zdaniem Claude’a Levi-Straussa stworzyli doskonały system pokrewieństwa podparty zasadą wzajemności. W połączeniu z mitologią pieśni stworzenia pozwolił on przetrwać ich cywilizacji.

Fascynujący w obu książkach jest opis aborygeńskiego wybijania się na niepodległość w sytuacji skrajnego upośledzenia politycznego i społecznego, w stanie apatii i wielopokoleniowej alkoholizacji, upokorzenia i poczucia zbiorowej i zdawałoby się nieodwołalnej katastrofy. Pierwsze zakupy muzealne akwarel Alberta Namtrijry w 1935 roku, zaszczutego po latach mimo artystycznego sukcesu przez lokalne władze, nie spowodowały przełomu. Wszystko zaczęło się w 1961 roku od szybko stłumionego buntu robotników z plemienia Gurjudji , którzy „nie chcieli dłużej żyć jak psy”, skończyło na odrodzeniu kulturalnym. Dziesięć lat później lawinę poruszył przypadek. W obozie internowania dla tubylców w Papunyi pojawił się biały człowiek, który „zawsze trzymał stronę przegranych”. Goeffrey Bardon, czytając poezję Lorki, inspirował tubylców do malowania murali. Wciągu kilku miesięcy aborygeńscy artyści sprzedali 600 obrazów. W rok później, mimo sprzeciwu lokalnych władz, powstała Aboriginal Arts Board. Ruszyła fala kolejnych zakupów, której zwieńczeniem była wędrująca po amerykańskich miastach wystawa „Dreamings”. W latach 80. w ponad dwudziestu osadach tworzyło już ponad tysiąc artystów.

Co tak naprawdę sprawiło, że rdzenni mieszkańcy Australii przestali godzić się na los pariasów i obywateli drugiej kategorii? Dlaczego wybrali tę drogę wolności? Nie stali się terrorystami, nie niszczyli warsztatów pracy, nie uciekali na inny kontynent. Przypomnieli sobie o tym, co przez wieki decydowało o ich zdolności do przetrwania. W powszechnym odbiorze ich obrazy stały się synonimem sztuki Australii. Biały człowiek musiał wywiesić białą flagę: uznał światowy sukces aborygeńskiej wspólnoty, co więcej – podbudował dzięki niemu swoją australijską tożsamość. Powolny proces pojednania ofiar i białych kolonizatorów mógł się zacząć.

Czy i jaka z tej historii płynie nauka dla nas? Gorzki ma smak ironia losu, która czyni aktualnymi w Polsce cele Rady Julalikari, reprezentującej szesnaście aborygeńskich grup językowych, a spisanych w latach 90. XX wieku. Oto cztery postulaty samoobrony tubylców: walka z nałogiem; edukacja i praca; ziemia i mieszkania; kultura i tradycja. Przypomina się prowokacja Sławomira Mrożka z czasów stanu wojennego, który w liście do prezydenta Stanów Zjednoczonych pisał: Polacy to też Murzyni, tylko że biali. Aborygeński opór i szukanie ratunku w sztuce rozbudzają wyobraźnię: a gdyby tak być naiwnym jak Aborygen i z kultury uczynić wiarę wspólnoty? W języku aranda – tnakama – „nazywać po imieniu” znaczy to samo, co „ufać” i „wierzyć”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.