Trzecie oko łamistrajka

Eliza Szybowicz

Powściągliwość Wilhelma Dichtera tym razem się nie sprawdza. Powieść „Lekcja angielskiego” pozostawia gigantyczny niedosyt

Jeszcze 2 minuty czytania

Wilhelm Dichter postanowił opowiedzieć o dalszych losach autobiograficznego bohatera, którego dzieciństwo i młodość, przypadające na polsko-żydowską upiorną dekadę, poznaliśmy w „Koniu Pana Boga” i „Szkole bezbożników”. Żydowski chłopiec, który w czasie wojny ukrywał się nieustannie zagrożony śmiercią, a po wojnie z dnia na dzień zyskał przywileje jako pasierb wysokiego urzędnika nowej władzy, zarazem ciągle doświadczając antysemickiej agresji, na początku „Lekcji angielskiego” jest już dojrzałym mężczyzną, wraz z żoną i synami zmuszonym do emigracji przez moczarowską nagonkę. W retrospekcjach pokrótce prześledzimy koleje jego życia od końca epoki stalinowskiej do Marca, a na bieżąco – historię przybycia do Ameryki, poznawania nowego kraju, urządzania się, zawierania nowych znajomości, kolejnych zajęć i przypadków rodzinnych.

Wilhelm Dichter, „Lekcja angielskiego”.
Znak, Kraków, 240 stron, w księgarniach od czerwca 2010
Wszystko w znajomej poetyce opornie składającego się w powieść zbioru niewielkich scen, potocznych dialogów, sytuacji naszkicowanych z grubsza, bez emocji, ale przeplatanych dziwnie detalicznymi opisami. Dzięki minimalistycznemu stylowi oraz kreacji dziecięcego, nieświadomego narratora, rejestrującego oderwane elementy wrogiego świata, Dichterowi w dwóch pierwszych książkach udało się znakomicie zarysować rzeczywistość społeczną okupacji i powojnia. Chłopiec z Borysławia – którego punkt widzenia ograniczony był najpierw tylko przez zwykłą niedorosłość, a potem również przez regres broniącej się w ten sposób świadomości – okazał się świetnym medium. Jego przenikliwymi oczami, jakby z pominięciem przyćmionej świadomości, widzieliśmy epizody wojny domowej, pogromów, ruchawek, wszczynających się w okresach anarchii pomiędzy rozpadem jednej władzy państwowej (kolejno: polskiej, sowieckiej i niemieckiej) a nastaniem innej, a także osobliwy obraz okupacji niemal bez okupantów, kiedy ukrywający się Żydzi i ich gospodarze właściwie bardziej niż Niemców boją się sąsiadów, którzy mogą ich wydać. Z taką samą ostrością i oszczędnością autor przedstawiał targi i układy między ukrywającymi i ukrywanymi, a potem na przykład stalinowską szkołę.

Mały Wilhelm był w tym wszystkim samotny, milczący, wycofany, jakby nieobecny, zredukowany do wrażeń i instynktów. Jego więź z matką została wystawiona na szwank, w wyniku czego przekształciła się w szczególną mieszaninę partnerstwa na wyrost, kurczowego przywiązania, troski i oschłości, czy wręcz niechęci. Żydowscy rówieśnicy chłopca w większości zginęli. Nieżydowskich, opowiadających dowcipy o Żydach śmierdzących gazem, się obawiał. Po śmierci dziadka i ojca zostało mu poczucie winy. Ze zmarłymi członkami rodziny miał znacznie intymniejszy kontakt niż z żywymi. Jeśli można tu mówić o inicjacji, to negatywnej, w skrajną izolację społeczną, w niszczący więzi lęk o życie, w stan, który trzeba potem żmudnie odwracać. Rysowanie, czytanie, pisanie, zakochanie Wilhelma jako środki obronne i zaradcze wypadały słabo – tyleż ratowały dziecięcą psychikę, co konserwowały w nieco innej formie jej stan, zwłaszcza że otoczenie nadal było raczej nieprzyjazne.

Sięgając po „Lekcję angielskiego”, chcemy oczywiście dowiedzieć się, jak to dziecko dorosło. Czy – jak tyle innych dzieci w literaturze Holocaustu – zostało na zawsze naznaczone traumą? Otóż nie, nie można powiedzieć, że życie bohatera zdominowały lata ukrywania się pod łóżkiem, na strychu i w studni, ani nawet o wiele dłużej doświadczany antysemityzm. To rzecz jasna tematy wielu rozmów, wspomnień, koszmarów sennych. Wilhelm Dichter wyłania się jednak ze swojej literackiej autobiografii jako człowiek szczęśliwy, cieszący się rodziną, z pasją angażujący w pracę. Jest nie tylko ocaleńcem. Nawet kiedy odnotowuje swoje reliktowe doznanie: „strach, że mnie złapią, który czułem, wyprowadzając wzory, pisząc artykuły, a także po pracy, gdy zmęczony leżałem z książką na tapczanie”, czyni to niejako mimochodem, bagatelizująco.

A przecież jest w nim coś, co da się rozpoznać jako zespół cech małego Wilhelma. Drobne dysfunkcje – nieumiejętność zawiązania krawata i sznurowadeł, skłonność do fantazjowania, na przemian zanikająca i powracająca pamięć o samobójstwie ojca, małomówność i zdystansowanie, które nawet oddana żona wypomina mu czasem z krzykiem i łzami („Milczek! Sam siebie pyta i sam sobie odpowiada. Nie potrzebuje nikogo”). Lenistwo i znużenie, wynikające z odmowy podporządkowania się obowiązującym regułom, oraz odpowiadająca tym samym regułom ambicja i przebłyski geniuszu.

W wyjątkowym akcie autoanalizy bohater wyznaje, że ma „trzecie oko”, którym obserwuje sam siebie, żeby wyeliminować ewentualne „odpychające odruchy”, czyli „żydowskie cechy”. „To «trzecie oko» należy do tych, których bałem się w czasie wojny. Za wstydem stoi strach i chęć przebłagania obcych”. Chętnie przestałby być Żydem, marzenie o pozbyciu się rzekomo wyróżniających go „żydowskich cech” towarzyszy mu od dzieciństwa. Ameryka (inaczej niż Izrael, do którego się dyskretnie dystansuje) wydaje mu się miejscem idealnym, by zacząć od nowa. Amerykanie lada chwila wylądują na Księżycu, mają inną perspektywę. No i to wolny kraj, można tu mówić, co się chce. Jeśli tylko omijać polonijne pikniki, gdzie śpiewa się antysemickie kuplety, bez przeszkód można uchodzić za takiego samego.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że Dichter bardzo ułatwia Ameryce asymilację. Jego uwewnętrzniony antysemityzm i uprzedzająca samokontrola najsilniejsze są chyba w przypadku „hucpy”. Obraną przezeń strategię pisarską uznać można za przeciwieństwo strategii Henryka Grynberga. Autor „Lekcji angielskiego” sprawia mianowicie wrażenie, jakby nie miał własnych opinii, czy też skrzętnie je ukrywał. Trudno go sobie wyobrazić jako publicystę. Prezentuje się jako człowiek prywatny, którego jedyne zaangażowanie polityczne stanowiła młodzieńcza fascynacja komunizmem. Już burzliwy październikowy wiec opuścił przed czasem, żeby pojechać do urzędu stanu cywilnego. Potem trzymał język za zębami i robił karierę akademicką, którą nazywa pracą organiczną. W 1968 roku podpisał list protestacyjny i wystąpił z partii, więc nie przedłużono mu kontraktu na politechnice. Pisze o tym hasłowo, z kronikarskiego obowiązku, jakby niewiele go obchodziło.

Również amerykańska polityka niezbyt go interesuje. Zajmuje się rodziną i pracą. Tyle że przynajmniej niektóre sprawy związane z jego rodziną i pracą są bardzo polityczne. Początkowo Dichter w nowym kraju odczuwa strach przed bezrobociem i nędzą. Przypomina mu się absurdalny los bohatera „Ameryki” Kafki. Kiedy znajduje pracę jako inżynier w jednym z zakładów Colta, ma skonstruować pocisk, który zatrzymuje się w powietrzu, żeby można było strzelać nim do terrorystów w samolocie i w razie chybienia nie przebić ściany. Żonie trzeba zrobić cesarskie cięcie. Dichterów na to nie stać. Dopiero co założone ubezpieczenie nie pokryje kosztów. Na szczęście firma zgadza się ubezpieczyć nowego pracownika wstecz. A tu następny wydatek – potrzebne nowe okulary. Te już trzeba wziąć na kredyt. Podobnie jak dom. I drugi dom, kiedy się z dnia na dzień traci pracę i otrzymuje nową ofertę, wymagającą przeprowadzki. Wyposażenie domu można uzupełnić, przeglądając śmietniki w bogatszych dzielnicach.

To wszystko nie przeszkadza mu widzieć Ameryki otwierającej się „jak wachlarz szylkretowy, którego pióra, wilgotne od przelotnych deszczy i połyskujące słońcem, nikły w oceanach”. Lęk przed nędzą, przejaw ekscentryzmu przybysza z innego świata, szybko mija, a jego pozycja staje się coraz pewniejsza.

Wchodząc po raz pierwszy do nowego zakładu pracy, Dichter zostaje okrzyknięty łamistrajkiem przez antykapitalistyczną i antywojenną demonstrację, wspierającą strajkujących pracowników Colta. Jest mu to doskonale obojętne. Jego uwagę skupia jedynie fakt, że ci dziwni ludzie śpiewają po angielsku „Międzynarodówkę”. Aresztuje ich policja. Jak to się ma do podnoszonej w innym miejscu amerykańskiej wolności? Nie wiadomo. Zresztą manifestacje przeciwko wojnie w Wietnamie Dichter widzi na każdym kroku, a w telewizji ogląda starcia policji ze studentami na kampusach. Przelotnie nawet się martwi, też „prywatnie” – bo synowie dorastają, ale relacjonuje te wydarzenia jako miejscowe osobliwości, malowniczy margines swojego nowego życia, choć przecież jako konstruktor broni korzysta z politycznej koniunktury (ktoś mu to nawet mówi: Big money during Vietnam).

Może mając „trzecie oko”, trudniej dostrzec takie zależności i kruche podstawy, na których opierają się amerykańskie obietnice. A może to zbyt daleko idący wniosek. Dichter tego nie łączy. Tak czy owak literacko owa powściągliwość się nie sprawdza. „Lekcja angielskiego” pozostawia gigantyczny niedosyt. Naiwność i zagubienie dorosłego Wilhelma, choć kreowane analogicznie do punktu widzenia małego Wilhelma, dają efekt odwrócony. Przez tamtą dziecięcą nieświadomość prześwitywała złożona, niepowtarzalna wiedza. Dziecko było dzieckiem, ale było też nadzwyczaj dojrzałym narratorem. Nowa rola – dorosłego prostaczka i marzyciela pogrążonego w równaniach matematycznych – niewiele komunikuje. Dorosły nie jest dorosłym, ale nie ma też dojrzałości tamtego dziecka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.