Architektura interwału
fot. Marco Polletin

Architektura interwału

Paweł Krzaczkowski

Architektura jest labiryntem, w którym zagubienie przybrało dwojaką formę. Wewnętrzną, jako że nie wiemy, która z dróg może nas zaprowadzić na zewnątrz. Zewnętrzną, jako że nie mamy pewności, czy doświadczamy architektury

Jeszcze 3 minuty czytania

Mamy zatem pewien problem ze wskazaniem czegoś specyficznie architektonicznego. Ktoś oczywiście może się wyłamać, wyciągnąć palec, wskazać na to i owo, i zawołać: „oto  architektura”, „oto dzieło architektoniczne”. Jednak pośpiech tego typu nie wydaje się wskazany. Tak samo nie wydaje się niczym koniecznym, by w konkluzji powtórzyć gesty niecierpliwego albo niecierpliwej. Chodzi raczej o chwilę refleksji, która nie zna jeszcze efektu i puenty. Ani swojego rozumienia architektury, ani nawet wiary w możliwość jej zrozumienia. Chodzi też o takie zawołanie: „oto architektura”, które wytrzyma napór krytyki, i takie pojęcie, które wybroni się przed nieuchronnym kwestionowaniem.

Czym zatem jest architektura i jaki żywot wiedzie? Z pewnością nie należy brać jej za coś a priori obecnego, za jakąkolwiek z góry daną jedność. Może przecież mieścić w sobie mnogości sensów, które w żaden sposób nie dają się z sobą pogodzić. Wszystko właściwie wskazuje na to, że tak właśnie jest. Jeżeli przyjmiemy to jako pewnik, będzie to oznaczać, iż wybraliśmy labirynt jako formę dla architektury. Nie jest to jakikolwiek labirynt, lecz labirynt w sensie Bataille’a, różniący się od klasycznego niewiedzą zagubionego i zagubionej odnośnie swojego bycia wewnątrz lub na zewnątrz labiryntu.

Architektura jest zatem labiryntem, w którym zagubienie przybrało dwojaką formę. Wewnętrzną, jako że nie wiemy, która z dróg może nas zaprowadzić na zewnątrz. Te drogi to rzecz jasna różne rozumienia architektury. Zewnętrzną, jako że nie mamy pewności, czy doświadczamy architektury, czy zatem jesteśmy wewnątrz, czy na zewnątrz labiryntu, i bardziej generalnie – czy istnieje jakieś architektoniczne i jakieś niearchitektoniczne, a może tylko architektoniczne, albo tylko niearchitektoniczne. Świadomość objawia tu swoją bezradność. Wyrasta ona z przypadkowego charakteru doświadczenia nie-zapośredniczonego przez idealne. Labirynt to w końcu czyste doświadczanie, nie-zapośredniczone przez porządek rozumu, albo też taki rozum, który jest prostą konsekwencją doświadczenia. Postrzega się to i owo, ale nie znajduje niczego koniecznego w tym postrzeżeniu. Niczego, co pozwoliłoby odróżnić architektoniczne od nie-architektonicznego. Sytuacja labiryntu ma jeszcze to do siebie, iż zaangażowany w nią podmiot nie jest w stanie unaocznić sobie doświadczanej przestrzeni; jej komplikacja opiera się takim staraniom. Wyobrazić sobie labirynt to przecież znaleźć wyjście z labiryntu. To znaleźć rozwiązanie dla jego zagadki. Tymczasem labirynt to także labirynt doświadczenia. Nie wynika stąd żaden racjonalny kształt, ani kierunek, nic ponad samo doświadczenie.

Mamy oto budynek. Tak przynajmniej załóżmy. Chcielibyśmy odnaleźć w nim obiekt architektoniczny. Tak przynajmniej zakładamy. Jeżeli architektura oznaczać ma tutaj element idealny, wyobrażoną niegdyś formę, która została sprowadzona na papier i rozrysowana, powstaje pytanie, czy zatem samo idealne potrzebuje jeszcze realnego dla swojej egzystencji. Nie jest to bynajmniej obojętne pytanie. Przynajmniej dzieje architektury, szczególnie tej współczesnej, zaświadczają o atrakcyjności idei architektury abstrakcyjnej, która swój żywot rozgrywa na scenie projektu – ostatecznej i niepodważalnej formie egzystencji. Tutaj architektura zadowala się w pełni swoją wyobrażeniową formą, zamyka się w kręgu pomysłu. Realizacja w sensie procesu kreacyjnego to już element obcy, nawet niepożądany, zakłócający jedność idealnego. Realizacja wiąże się przecież z wymogami społecznymi, z zaspokajaniem publicznych oczekiwań odnośnie przestrzeni, ładu przestrzennego. Jednym słowem, wiąże się z rezygnacją z idealnego na rzecz realnego. Dlatego zamiast poddawać się  eksterioryzacji, architektura wybiera niejednokrotnie milczenie. Nie chcąc podporządkować się społecznej heteronomii, wybiera piramidę milczenia i zachowuje złudzenie bycia sobą, złudzenie tożsamości. Pojawia się zatem druga z alternatyw – piramida, która uosabia porządek aprioryczny, porządek rozumu. Byłaby to twierdza autonomii, albo przynajmniej gwarantująca poczucie autonomii. To, co rozrysowane, wyobrażone i sprowadzone na papier, albo przetworzone cyfrowo, daje jeszcze wrażenie jedności i trwałości w takiej formie i rozpiętości, jakiej chaotyczny i zmienny labirynt doświadczenia nie jest w stanie, z racji swoich wewnętrznych uwarunkowań, zapewnić.

Bernard Tschumi

Ur. 1944 roku w Lozannie, Szwajcaria. Architekt, teoretyk architektury, wykładowca. Jedna z najważniejszych postaci – obok Petera Eisenmana i Daniela Liebeskinda – nurtu dekonstruktywistycznego w architekturze. Autor m.in. zwycięskiego projektu na Parc de la Villette w Paryżu, przy którym współpracował m.in. z Derridą. Jego książka „Architecture and Disjunction” (1994) – jedna z istotniejszych pozycji teoretycznych związanych z nurtem dekonstruktywistycznym w architekturze – stanowi zbiór artykułów powstałych w latach 1975-1990.

Przejście od jedności idealnego do jedności realnego okazuje się co najmniej trudne, jeśli nie niemożliwe. Pierwsza i zasadnicza przyczyna tego faktu wiąże się z wyjątkowo silnym uwikłaniem realnej strony architektury w mechanizmy ekonomiczne. Realizacja danego projektu wiąże się zazwyczaj z rezygnacją z własnych przekonań estetycznych, z wykalkulowanej integralności koncepcji, z indywidualnego rytu. Kapitał domaga się określonych zmian, adaptacji, przeróbek. W rezultacie wyjściowy koncept zostaje zatarty i rozmyty, a pierwotna forma, pragnąca niegdyś swojej przestrzennej ekspozycji, może się zrealizować jedynie za cenę własnej anihilacji – i pod warunkiem, iż samą siebie złoży w ofierze. Bycie sprzedaje się zatem w formie zniknięcia, w formie rażącej sprzeczności. Druga przyczyna różnicowania sfery idealnej i realnej wiążę się z konkretnymi wymaganiami przestrzeni, w której miałby dany obiekt powstać. Zawsze jest to przestrzeń jakoś już zagospodarowana i naznaczona historią. Oznacza to, iż budowanie przybiera formę palimpsestu, co z jednej strony, i wypełniania, co z drugiej. Innymi słowy, pojawia się społecznie, ale i materialnie uwarunkowana konieczność adaptacji względem synchronicznego i diachronicznego.

Przestrzeń historii i przestrzeń trwania, będącego kontekstem architektonicznym, jak też określonym ukształtowaniem terenu, odciska się na idealnym negacją jego wewnętrznej integralności. Wrzucony w obce środowisko na zasadzie metonimii lub mimikry, zostaje przekształcony i przeformowany w swoje przeciwieństwo. Świadomość postawiona wobec tych okoliczności niejednokrotnie rezygnuje. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy dysponuje jakimś silnym programem, poglądowym podłożem. Szczególnie ciekawym przypadkiem wydaje się w związku z tym tzw. architektura rewolucyjna. Okazuje się bowiem, że jej rzeczywistość w zasadzie nie przekroczyła progu kartki papieru. Możemy tutaj powołać się na przypadek rewolucji październikowej lub międzynarodówki sytuacjonistycznej. W obu przypadkach maksymalistyczny program społeczny wpisany w przestrzeń architektoniczną okazał się dla danego układu społecznego nierealizowalny. W rezultacie doznanego zawodu architektura szuka spełnienia zastępczego i niepowodzenie w realnym sublimuje złudzeniem realności wyobrażeniowego.

Od teraz prawdziwie realnym okazuje się idealne albo wyobrażeniowe. Cała reszta to tylko przypadkowe predykaty, które nie wnoszą do dzieła nic ponad jego destrukcję. Konstruowanie w sensie procesu kreacyjnego okazuje się niejawną destrukcją, której prawdziwy wymiar ukrywa się przed świadomością społeczną, ale nie przed świadomością zlekceważonego architekta lub architektki. To, co było maksymalistyczne, okazuje się w rezultacie minimalistyczne, a zapał rewolucyjny przekształca się w quasi-religijny kwietyzm. Architektura zostaje więc sprowadzona do wymiaru zdarzenia, jako wymiaru kantowskiej apriorycznej przestrzeni lub jej pierwszej eksterioryzacji w postaci szkicu architektonicznego, dającego się jeszcze zamknąć w kręgu świadomości jednostkowej i indywidualnej realizacji. Idea poczuwa się tutaj do realności ze względu na samą siebie. Ma poczucie samoposiadania. Wkroczenie w fazę procesualną nie tylko, że nie wzbogaca, ani nie urealnia idei, co pozbawia jej samoposiadania i realności. Wydaje się zapytywać: w którym momencie miałoby wydarzyć się empiryczne urzeczywistnienie idei, i czy w ogóle możliwe jest takie empiryczne urzeczywistnienie? Ponadto pojawia się problem spójności i całości realnego. Projekt, jako wyobrażone lub wyrysowane, pozwala się jeszcze ogarnąć, unaocznić, przedstawić jednostkowej świadomości. W wypadku obiektu empirycznego taka możliwość nie występuje.

Wielopłaszczyznowa, trójwymiarowa i wielkopowierzchniowa forma, wymyka się całościowemu oglądowi. W grę wchodzi tutaj, co najwyżej, wyobrażeniowe syntetyzowanie na podstawie częściowych i przypadkowych oglądów perspektywicznych. Odnosi się to zarówno do wewnątrz jak i zewnątrz obiektu. Wracamy zatem do sytuacji labiryntu. Przestrzenna świadomość musi teraz podróżować, przemieszczać się. Musi nadto uruchomić aparaturę pamięciową. Ale jakkolwiek długa nie byłaby ta wędrówka i jakkolwiek niezawodne byłoby jej pamiętanie, nie uniknie się pewnych nieciągłości i aleatoryczności wybranych kierunków. Zawsze zostanie coś pominięte. Przeto świadomość może postawić się tylko wobec fragmentu, a nie całości. Ta ostatnia budzi jeszcze szereg innych wątpliwości. Choćby wtedy, kiedy posłużymy się teleologiczną koncepcją dzieła architektonicznego, kiedy zaczniemy poszukiwać jej entelechii, pełnego urzeczywistnienia. Nie ulega przecież najmniejszej wątpliwości, iż projekt i jego przestrzenna ekspozycja, to dwa różne obiekty, o różnej intensywności przebywania. Różna jest tutaj skala, forma przestrzenna, materiał, odcień, faktura i niezliczona liczba innych elementów.

Powstaje w związku z tym pytanie o możliwość urzeczywistnienia na tle tych różnic. I jeszcze jedno pytanie: kiedy w procesie przestrzennej realizacji dochodzi do zdarzenia architektonicznego? Czy wtedy kiedy obiekt zaczyna pełnić przypisane mu funkcje? Ale w ten sposób cofamy się do funkcjonalistycznego ujęcia architektury, co przecież zostało poddane dosyć gruntownej krytyce, i nie jawi się więcej niczym koniecznym. Dlaczego architektura nie miałaby być dysfunkcjonalna, albo kapryśnie dobierać sobie swoje funkcje? I czy aby nie jest już funkcjonalna na etapie kopania fundamentów? A może dopiero wtedy, kiedy wyleje się fundamenty, albo wtedy, gdy na szczycie zawiśnie bukiet wiechy? Które z tych wydarzeń i tysięcy innych miałoby zasłużyć na miano architektonicznego? Może żadne. Powiemy wtedy, że architektura jest niemożliwa, że jej nie ma, lub że się nie przytrafia. A może przeciwnie – powiemy, że wszystko tutaj jest architekturą, a może nawet, że wszystko...



Powyższy tekst powstał w związku z lekturą książki Bernarda Tschumiego „Architecture and Disjunction”
(Cambridge, MIT Press, 1994).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.