Czyściec Stambułu
fot. TwOsE

Czyściec Stambułu

Witold Szabłowski

Wstają, gdy miasto jeszcze się bawi. Wkładają granatowe spodnie, buty traperki i T‑shirty z emblematem miasta, które ich zatrudnia. Biorą zestawy do ratowania życia, podstawowe leki, ciepłe ubrania

Jeszcze 4 minuty czytania

Biorą też zapas dużych plastikowych worków. Terenowa honda zawozi ich na plaże. Przeczesują je metr po metrze. Najpierw te najbardziej uczęszczane. Potem te mniej. Te nieuczęszczane – jeśli starczy czasu. Szukają resztek łodzi, butów, swetrów, plecaków, czapek, wywróconych do góry dnem pontonów, zamokłych koców, dokumentów, paszportów, dziecięcych bucików. Wszystkiego, co mogłoby wyrzucić morze. Ale przede wszystkim szukają ciał.

– Pięć lat temu na plaży, zaraz koło luksusowych hoteli, morze wyrzuciło dwóch Afrykańczyków. Znaleźli ich turyści – mówi Kazım, mężczyzna w granatowych spodniach i butach traperkach. – Turyści nie lubią znajdować trupów. Anglicy, Niemcy czy Polacy przyjeżdżają tu wypocząć i dużo płacą.
Musimy posprzątać, zanim oni wstaną.

Promocja

Siedzimy w małej kawiarni w bazarowej części Stambułu. Pół kilometra od nas jest słynny Topkapı – pałac sułtanów. Dzień w dzień tysiące turystów patrzą, gdzie ten szczęściarz sułtan jadał, gdzie sypiał, a gdzie był harem pełen pięknych kobiet.

Ale te sprawy nie dotyczą Mahmuda, Irakijczyka z siwiejącą brodą i palcami żółtymi od papierosów. Pali co pięć minut, jak w zegarku. Papierosa dopala, aż filtr zacznie go parzyć w palce.

Pięć lat temu pracował jako tłumacz dla Amerykanów, aż ich wrogowie wydali na niego wyrok śmierci. Amerykanie pomóc nie chcieli albo nie mogli.

– Jest program pomocy byłym tłumaczom, ale chyba tylko Allach wie, dlaczego mnie nie objął – mówi. – Dwóch moich kolegów zginęło. Nie było na co czekać. Wziąłem żonę, pięcioletnią córeczkę, i uciekliśmy.

Oruç Ulusoy, prawnik z Izmiru, który pomaga imigrantom, ostrzega mnie: – Niech pan nie wierzy w ich historie. Nie mówią prawdy. Prawda jest dla nich zbyt niebezpieczna.

Ale Mahmudowi wiarygodności dodaje świetny brytyjski akcent. Mówi, że kuzyn z Niemiec wysłał mu tysiąc euro. Rodzina w Iraku uzbierała drugie tyle. Wystarczyło, żeby dojechać tirem do Stambułu.

– Żonę i dziecko wysłałem do Grecji – mówi. – Pierwszą łódź zawróciła straż przybrzeżna. Druga nabierała wody; ledwo dali radę wrócić do brzegu.

Jeśli wierzyć Mahmudowi, udało się za trzecim razem.

– Dobrze, że się udało, bo kaçakçı, czyli przemytnik, bierze kasę za trzy próby. Taka promocja jak w supermarkecie. Ale jeśli nie dopłyniesz za trzecim razem, zbierasz od początku – mówi Mahmud.

Żona jest już w Monachium. Mahmud utknął w Stambule. Zna tu wszystkich: od drobnych cwaniaczków, przez alfonsów, po przemytników. Dzięki niemu mogę się dowiedzieć bardzo dużo.

Mahmud musi uzbierać dwa tysiące euro. Uczy angielskiego. Pomaga sprzedawać kradzione paszporty. Nagania przemytnikom klientów. Kokosów nie zarabia, ale jak dobrze pójdzie, za rok będzie w Niemczech. Pieniądze – to dziś dla Mahmuda najważniejsze. Więc kiedy mówię: „Chcę, żebyś mi pomógł
znaleźć Yusufa”, Mahmud nie pyta, kim jest Yusuf ani dlaczego go szukam. Pyta tylko: „Ile mi zapłacisz?”.

Zapłacić mu nie mogę. Rozkłada więc ręce, gasi wypalonego
aż po filtr papierosa i idzie w swoją stronę.

Most

Są dwa Stambuły.

Pierwszy należy do turystów, pięciogwiazdkowych hoteli i imprezowiczów. Orhan Pamuk szuka w nim źródeł swojej nostalgii, a obwieszeni aparatami Japończycy fotografują każdy jego milimetr. Rocznie przyjeżdża tu ponad dziesięć milionów ludzi z aparatami. Do całej Turcji – ponad trzydzieści. Prawie dziesięć procent tureckiego budżetu pochodzi z ich kieszeni.

Witold Szabłowski

Urodził się w 1980 roku w Ostrowi Mazowieckiej. Studiował politologię w Warszawie i Stambule. Jako stażysta telewizji CNN Türk przejechał całą Turcję. W Polsce pracę dziennikarza zaczynał w TVN 24. W 2006 roku dołączył do zespołu „Gazety Wyborczej”. Za reportaże ze zbioru „Zabójca z miasta moreli” otrzymał kilka nagród dziennikarskich, w tym Melchiora 2007 i wyróżnienie Amnesty International.
To fragment jego książki „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”.

Ale nie tylko turyści uwielbiają Turcję. W ostatnich latach była rajem dla biznesmenów, których przyciągnął ponad siedmioprocentowy wzrost gospodarczy. I dla polityków, którzy dostrzegają jej próby godzenia Europy i Azji.

O tym Stambule i o takiej Turcji wąsaty premier Erdoğan mawia, że jest mostem między Wschodem a Zachodem.

Ale prawdziwy most to dzisiaj drugi Stambuł. Żeby go zobaczyć, trzeba zejść z turystycznego deptaka w boczne ulice i wyostrzyć wzrok.

Wtedy można dostrzec Afrykańczyków, którzy resztką sił ciągną wózki wyładowane metalem. Chińczyków, którzy gdzieś w piwnicy kroją ogórki do kebabów. Hindusów, którzy sprzedają podróbki perfum i którym wory pod oczami przykleiły się do twarzy na stałe. Znoszą to psie życie, bo marzą o Europie. Wierzą, że nasze bogactwo – a z ich perspektywy Polska też
jest superbogatym krajem – jest lekarstwem na ich problemy.

Ci ludzie utknęli na moście, o którym mówi turecki premier. Ilu ich tu mieszka – nikt nawet nie próbuje liczyć. Naukowcy spekulują, że każdego roku przez czyściec Stambułu przechodzi od pół do nawet dwóch milionów imigrantów.

„Pracowaliśmy w fabryce po szesnaście godzin – tego uciekiniera z Chin cytowała stambulska prasa. – Właściciel dał nam nocleg w budzie za zakładem. Na osiemnaście osób mieliśmy cztery łóżka i jedno krzesło. Po trzech miesiącach wygonił nas i nie zapłacił. Ale najgorsze nie jest to, że nie zapłacił, tylko to, że od tej pory mieszkamy na wysypisku śmieci”.

Yusuf

Yusufa poznałem siedem lat temu w stambulskim hoteliku klasy C. Miał tyle lat co ja, długie włosy zaczesane w kitę i brodę, z którą wyglądał jak arabska wersja Ryśka Riedla. Miał też jedno marzenie: dotrzeć do Europy.

Przyjechał z Libii (wiza turystyczna do Syrii; stamtąd – z przemytnikami). Dziwiło mnie to, bo z Libii do Włoch też pływają przemytnicy. Taniej by mu wyszło.

– Boję się wody – powiedział ze wstydem Yusuf.

Było się czego wstydzić. Powinien wsiąść na pierwszą łódkę, tłumaczył, i albo umrzeć, albo dopłynąć. Zamiast tego tracił czas i pieniądze swojego ojca.

Za rodzinę dałby sobie odciąć dłoń.

– Ale musiałem wyjechać – podkreślał wpatrzony w dzielący Europę i Azję Bosfor. – Żeby mieć żonę, musisz ją utrzymać. Ja w Libii byłem nauczycielem. Nie mogłem utrzymać nawet sam siebie.

Jednak Yusuf nie umiał zbyt długo być poważny. Zaraz zmieniał temat. Wypytywał o polskie dziewczyny, filmy, zarobki. Cokolwiek odpowiedziałem, oczy zapalały mu się jak lampy statków na Bosforze. Potem liczył, ile musiałby pracować w swoim kraju, żeby mieć polską pensję, i gwizdał z uznaniem.

Strasznie dobrym kolegą był ten mój Yusuf. Jak skończyły mu się pieniądze, właściciel hotelu zaproponował mu pracę na nocną zmianę. Przy każdej wizycie w Stambule wpadałem tam na kawę.

– Stambuł to niesamowite miasto – mówił. – Znajdziesz tu takich, co podzielą się z tobą skórką od chleba, i takich, co ci wytną nerkę i zostawią w kanale.

Szukał tych pierwszych. Mam nadzieję, że znalazł, bo rok temu przysłał mi e‑mail: „Uczę się pływać :‑)”.

Zapytałem: „Jedziesz dalej?” Znów: „:‑)”.

Potem już się nie odezwał. Z hoteliku klasy C, w którym pracował prawie siedem lat, któregoś dnia po prostu wyszedł.

Mahmud

Dwa dni po rozmowie z Mahmudem budzi mnie recepcjonista. W holu czeka Abdullah, drobny cwaniaczek, który kilka dni wcześniej próbował mi sprzedać grudkę haszyszu. Ma wiadomość od Mahmuda: „Spotkajmy się w południe; ta sama kawiarnia, co ostatnio”.

Przychodzę kwadrans przed czasem.
– Jaki nakład ma twoja gazeta? – pyta Mahmud.
– Pół miliona.
Mahmud szybko coś sobie liczy.
– Pomogę ci – mówi wreszcie. – Ale ty też będziesz musiał zrobić coś dla mnie. Co? Dowiesz się w swoim czasie. A teraz idziemy zwiedzić miasto.

Dopijamy więc kawę i ruszamy. Zaczynamy od Eminönü – przystani promowej, z której za półtorej liry (czyli trzy złote) można popłynąć na drugą stronę Bosforu, do Azji. Stoi tu meczet Yeni Cami. Za nim zaczyna się targ. Przed nim – plac.
– Złodzieje z tego placu specjalizują się w paszportach – mówi Mahmud.

Potem tłumaczy, że rynek paszportów jest kapryśny jak turecka giełda. Polski jeszcze pięć lat temu wart był tyle co tadżycki, czyli nic. Ale weszliśmy do Unii, potem do Schengen. I dziś za książeczkę z orzełkiem imigranci muszą zapłacić
tysiąc, a nawet półtora tysiąca dolarów.

Najdroższe są paszporty niemieckie i włoskie – ponad dwa tysiące. Całkiem nieźle sprzedają się też irańskie. Są łatwo dostępne – bo Iran jest sąsiadem Turcji – a dają wjazd do Bośni. Z Bośni do Włoch można kamieniem dorzucić. A we Włoszech każdy Libijczyk ma krewnych albo znajomych.

– O, teraz popatrz! – Mahmud pokazuje mi siwego mężczyznę, na oko Amerykanina, wokół którego nagle robi się gęsto od ludzi. – Kurdowie robią kocioł. – mówi Mahmud. – Są mistrzami. Potrafią ci wyciągnąć paszport nawet z majtek. – I choć tym razem Amerykaninowi chyba się upiekło, Mahmud i tak z podziwem kiwa głową.

Dwa dni później dwóch Kurdów próbuje oskubać także mnie – tym razem z gotówki. Z fotografem i tłumaczką łapiemy jednego z nich i dostarczamy policji. Siedzę pół dnia w komisariacie, by złożyć zeznania. W tym czasie kradzież paszportu zgłasza tu osiem osób. Kolejne szesnaście zjawia się w biurze policji turystycznej. Jednego dnia tylko wokół placu Eminönü zginęły paszporty holenderskie, australijskie, niemieckie i jeden norweski.

– Złodziej często ma zamówienie na konkretny paszport – opowiada jeden z oficerów. – Bywa, że chodzi za turystą dzień albo i dłużej. Mówią o was: dawcy paszportów.

Pytam Mahmuda, co można zrobić z polskim wydanym na moje nazwisko.

– Najczęściej są fałszowane, łatwiej podmienić jedną stronę niż cały paszport. Ale czasem ktoś je kupuje bez zmian. Ludzie w podróży tak bardzo chcą się stąd wydostać, że wierzą we wszystko. Nawet w to, że możesz być czarny i wjechać do Europy ze zdjęciem białego w paszporcie na nazwisko
Szabłowski.

Rozbitek

We wrześniu 2003 roku morze wyrzuciło na turecki brzeg ciała dwudziestu czterech imigrantów, najprawdopodobniej z Pakistanu. Turcy byli wstrząśnięci. To była największa tragedia na ich morzu od wielu lat.

Tymczasem był to tylko zwiastun tego, co miało nadejść. Już trzy miesiące później sześćdziesięciu ludzi utonęło w drodze na Rodos. Byli wśród nich Irakijczycy, Afgańczycy i Jordańczycy. A także kobieta z dziesięcioletnią córeczką.

Po tej katastrofie niektóre kurorty zaczęły zatrudniać ludzi, którzy w granatowych spodniach szukają ciał, by nie znaleźli ich turyści.

Prom płynący dzień później na Rodos uratował jednego tylko człowieka: dwudziestoletniego uchodźcę z Iraku, który cudem uczepił się kawałka drewna.

Przez miesiąc wywiady z nim zrobiły wszystkie tureckie media. Był na pierwszych stronach gazet. Organizacje pozarządowe prześcigały się, żeby załatwić mu azyl, mieszkanie, pracę. Nawet ludzie w drodze, którzy sami nie mają wiele, zbierali pieniądze, by mu pomóc.

– Znam tego chłopca jeszcze z Iraku. Allach dał mu drugie życie – mówi Mahmud. – Jakby matka urodziła go jeszcze raz. I wiesz, co on z tym życiem zrobił?

I Mahmud prowadzi mnie uliczkami Taksimu, stambulskiej dzielnicy imprez i czerwonych latarni. W uliczce, przy której umawiają się na schadzki transwestyci, siedzi łysiejący mężczyzna z kępkami rudych włosów na brodzie. Patrzy na drogę, uśmiecha się, coś do siebie mamrocze. Na brodzie zakrzepła
mu strużka śliny.

– Znowuś się naćpał! Znowu żeś się, kurwa, naćpał! – krzyczy Mahmud i szarpie chłopcem. Potem patrzy na mnie, patrzy na chłopaka. – Nie wytrzymał – mówi. – Nie wytrzymał – powtarza i dopiero po chwili puszcza sweter chłopca, któremu Allach dał drugie życie.

Surferzy

Kiedy imigranci przejdą przez czyściec Stambułu, ruszają nad morze. Schowani w tirach i na pakach samochodów docierają do Basmane – dzielnicy Izmiru.

Ich szlak znów przecina się ze szlakiem turystów: Izmir to tureckie Los Angeles, piękny port, stary zamek, świetne jedzenie. Turyści też zmierzają do Basmane – tu są najtańsze hotele. Nasz nazywa się Şükran. Już w progu mijamy trzech Afrykańczyków. Skubią pestki ze słonecznika i oglądają kanał
z pogodą z taką intensywnością, jakby mogła się poprawić od samego patrzenia.

Bazar w Basmane to chyba jedyny bazar na świecie, który rozkręca się w okolicach północy. Sprzedają tu banany, pomarańcze, arbuzy, świeży chleb, kiełbasę, jaja na twardo, czekoladę i napoje energetyzujące. Kilka sklepów oferuje nawet linki, scyzoryki i kapoki. Wszystko, co może się przydać w czasie
przeprawy.

Gęsto tu od ludzi. Targują się, śmieją, upychają coś do małych plecaczków (przemytnikom, jak liniom lotniczym, słono się płaci za nadbagaż. W cenie jest tylko mały plecak).

Za rogiem kafejka internetowa i tanie telefony. Burkina Faso – jedno euro za minutę. Afganistan – osiemdziesiąt eurocentów. Syria – sześćdziesiąt. Co chwila jakaś ledwo widzialna postać przemyka, by opowiedzieć rodzinie, że już jest w Izmirze. Że jeszcze tylko krótki rejs łodzią i będzie w wymarzonej Europie.

Pięćdziesiąt kilometrów od Basmane leży Çeşme – ostatni port przed granicą Unii. W sezonie to raj dla windsurferów. Kiedy wiatr wieje od Grecji, rzucają deski na wodę i ścinają nimi czubki fal. Wiatr z Grecji schodzi z gór, potrafi się nieźle rozpędzić. Kiedy wieje, ludzie w drodze czekają. Łódź musi mieć dobry silnik, żeby płynąć pod wiatr. Łódź z dobrym silnikiem kosztuje więcej. Ludzie w drodze mają więc czas, żeby zadzwonić do rodziny, kupić czekoladę, pogadać z kolegami, poskubać słonecznik.

Aż przychodzi upragniony wiatr z lądu. Wtedy windsurferzy idą do baru, na dyskotekę albo jadą zwiedzić starożytny Efez.

Na plaże wokół miasta zjeżdżają się samochody. Łodzie przemytników ruszają z tych samych plaż, na których w ciągu dnia szaleli surferzy. Imigranci, z którymi rozmawiałem w Izmirze, wspominają, że często w tle słychać dyskotekę.

Malcolm z Erytrei: – Nie mogłem uwierzyć, że oni się tam bawią. Myślałem: ja zaraz mogę zginąć, a u nich dyskoteka! Ale potem zrozumiałem, że to dobrze. Silnik warczał bardzo głośno. Gdyby nie dyskoteka, każdy mógłby nas usłyszeć.

Meczet

W Basmane nie chcę rzucać się w oczy. Siadam na ulicy i udaję, że śpię i że wszystko, co się dzieje wokół, w ogóle mnie nie dotyczy. Może mnie wezmą za ćpuna, może za jednego z ludzi w drodze. „Oby mnie tylko nie wzięli za dziennikarza” – myślę, kamuflując się najlepiej, jak umiem.

Niepotrzebnie. Biznes jest prowadzony całkiem otwarcie. Dziś akurat wiatr wieje w dobrym kierunku, więc co chwila otwierają się drzwi któregoś z małych, tanich hotelików i ciemne postacie wsiadają do taksówek, vanów, a nawet do samochodu z napisem „meble”. Co chwila przejeżdża wóz policyjny, ale policjanci nawet nie zwalniają.

Hotele noszą tu nazwy: „Europa”, „Piękna Podróż”, „Przyjaciel”, „Marzenie”. W każdym progu wisi nazarlık – niebieski amulet z czarnym okiem, który ma chronić podróżnych przed złym losem.

Na rogu właściciele hoteli urządzili mały meczet. Można tam zajść o każdej porze, żeby przed podróżą przypomnieć się Allachowi.

Za meczetem kolejny punkt z telefonami. Zagaduję dwóch chłopaków z Nigerii, Omara i Nnamdi. Na oko mają po dwadzieścia lat.

– Jedziemy za dwie godziny, jak wrócą pierwsze samochody. Zadzwoniłem, żeby powiedzieć matce – cieszy się Omar.

– Czy się boimy? Bracie, Bóg jest wielki i wszystko będzie tak, jak postanowi – Nnamdi poklepuje mnie po ramieniu i biegną obaj na bazar zrobić ostatnie zakupy.

Staję na chwilę przy sklepie ze świeżym pieczywem.
– Ty też płyniesz? – pyta sprzedawca.
– Nie, dziś nie – odpowiadam.
– Jakbyś chciał kupić bilet, możesz przyjść do mnie – mówi
i puszcza oko.

(...)