BŁĄD:
Filmowe wpadki

Maciej Stasiowski

Szczytem bezczelności są „Gwiezdne Wojny”. Statki kosmiczne strzelają laserami a naokoło głowy wybuchy w Dolby Surround. System Pro Logic okazuje się No Logic, jako że w przestrzeni kosmicznej nie ma dźwięku, bo nie istnieje ośrodek, w którym poruszałyby się fale

Jeszcze 3 minuty czytania

„Jezus nie nosił Reeboków!” – krzyczy widz na sali kinowej. Wokół cisza. Czyżby tylko on zauważył błąd? Czuje się wyróżniony, ale jednocześnie odseparowany od reszty publiczności. Film traci dla niego wiarygodność. Do tej pory akceptował starotestamentowych Żydów, mówiących z południowym akcentem i Marię Magdalenę, czołową feministkę Palestyny. Lecz w tym momencie przyjemność pękła jak bańka mydlana. Co innego może zrobić widz, który utracił poczucie ciągłości filmu, jeśli nie skierować swoje kroki do najbliższego komputera i opisać wszystko w Internecie? Sieć jest nieograniczona i spragniona hollywoodzkich gaf.

Błędy się zdarzają. Nie tak rażące jak powyższy przykład. Mimo to bywają i... nie sposób ich uniknąć. Filmy głównego nurtu, z powodu techniki ich realizacji, są najbardziej na nie podatne. Kręcone w dużym pośpiechu, ograniczane przez terminarze aktorów, ilość dni zdjęciowych oraz budżet – wszystko to sprawia, że nie sposób opanować całego chaosu. A to kamerzysta odbijał się w lustrze, a to mikrofon wszedł w kadr, czy też główna aktorka sięgnęła po kubek z Coca-Colą zamiast Pepsi. Spokojnie, nie wszystko stracone. Większości wpadek nigdy nie zauważymy. Zaistnienie społeczności „łowców obsunięć” umożliwiły dopiero lata osiemdziesiąte – magnetowidy, wypożyczalnie kaset wideo, oraz funkcja „przewiń” i „pauzuj” w pilocie. Wcześniej twórca filmowy był jak iluzjonista, którego zwinność była w stanie oszukać nieuzbrojone oko. Dziś nie tylko jesteśmy uzbrojeni, ale i wyczuleni. Może nawet przeczuleni z powodu kilowatogodzin produkcji z Hollywood, jakimi każdy z nas został napromieniowany w dzieciństwie. Dzięki rozpowszechnieniu się nowych formatów kodowania: avi, rmvb, mkv, jesteśmy w stanie oglądać film jak montażyści: kadr po kadrze.

rys. surdabsOdejdźmy zatem od typowej formy obcowania z dziełem. Przyglądnijmy się mu pod „szkłem powiększającym”, wbrew zaleceniom producenta. Będzie to szalony galop z kciukiem na przycisku stop-klatki i pilotem rajdowym przy uchu. „Pauzuj! Patrz w lewy górny róg ekranu. Peleryna zmienia właściciela. Stop. Teraz skup się na kelnerce; nie trafiła łokciem w wyłącznik. O tu! Dorotka nie nosi czerwonych trzewików! Żegnaj Kansas...”.

Przyczyna lapsusów

Niestety, jedynie osobowości mogą pozwolić sobie na kręcenie filmu w sposób chronologiczny. Realizacja uzależniona jest od dostępności wnętrz, plenerów, ludzi – niesekwencyjnie. Nieraz zdarza się, że kontynuacja sceny w rzeczywistości nakręcona została kilka miesięcy później. W „Głowie do wycierania” Davida Lyncha, w rzeczywistości przekroczenie progu domostwa teściów zajęło Henry’emu półtora roku.

Aby dane ujęcie zgadzało się z kolejnym, a najazd nie przechodził znienacka w plan ogólny, potrzebny jest nadzorca. Osoba czuwająca nad realizacją planu zdjęć na dany dzień niemalże uczy się scenariusza na pamięć. Poza przypominaniem aktorom kwestii i nakreślaniem reżyserowi sceny, dba ona o ciągłość. Sprawdza, czy kamera nie przekracza umieszczonych na podłodze obrysów wokół filmowanej scenografii, zaznaczających co będzie widoczne w kadrze.

Poza specjalistami trzymającymi pieczę nad efektami dźwiękowymi i wizualnymi, drugą w kolejności osobą od wirtualnego montażu jest rekwizytor. Nie tylko pilnuje by akcesoria nie zgubiły się w bałaganie, ale i rekonstruuje sceny. Sprawdza, czy dzień wcześniej aktor pił mleko i czy karton rzeczywiście powinien znajdować się w lodówce. Najlepiej żeby był pedantem. Wtedy mleko nie zmieni nagle ustawienia bądź producenta, a aktor zostanie upomniany, jeśli spróbuje obrócić szklankę w dłoni, uchwytem do kamery. Nieocenionymi pomocnikami okazują się Polaroidy; gdyby taśma została prześwietlona, pozostają jedynymi świadkami wszystkiego, co wydarzyło się na planie tamtego feralnego dnia.

O wpadki najłatwiej obwiniać nowicjuszy. Jest w tym sporo prawdy. Za przykład posłużyć może „Pojedynek” Stevena Spielberga czy „Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli, w którym jeden z serwisów internetowych naliczył niemal 400 błędów. Częściej jednak omyłki zdarzają się w realizowanych „na gorąco” sequelach. Ciężki oddech producenta na karku i głód Rynku motywują do działania, choć cierpi na tym precyzja. Faworytami na rok 2009 są trzy kombajny nastawione na zbieranie kieszonkowego gimnazjalistów: „Harry Potter i Książe Półkrwi”, druga część „Zmierzchu” oraz „Transformers: Zemsta upadłych”. W warunkach ścigania się z terminami, częściej niż błędy na planie, problem stanowią dziury w scenariuszu. Do kanonu przeszła już „Fantastyczna podróż” Harry’ego Kleinera. Kiedy zminiaturyzowana załoga Proteusa usunie już zakrzep z mózgu naukowca, musi jak najszybciej wydostać się z jego organizmu, zanim powróci do normalnych rozmiarów. Mimo, że bohaterom udaje się uciec, pozostawiają wrak pojazdu, którym pływali w układzie krwionośnym, w ciele Benesa. Czy i on nie powinien wrócić do naturalnych rozmiarów? Najwidoczniej w 1966 roku było jeszcze za wcześnie na „splatter horrory”.

Klasyfikacja błędów

Sercu nie brak tego, czego oko nie zauważy. Tę złotą myśl rozciągnąć można na kino głównego nurtu, odznaczające się coraz większą dynamiką (a równolegle coraz mniejszą klarownością). Z sokowirówkowego montażu nie sposób wyłowić butli z gazem w jednej ze scen w „Gladiatorze” Ridleya Scotta. Wątpię też czy ktokolwiek zauważyłby kamerzystę odbijającego się w tylnim lusterku w „Śmiertelnej gorączce” (2002) lub napis „założono w 1953” na jednym z budynków w „Pearl Harbour”. W trakcie typowego seansu cudem jest posklejanie fabuły czy przedarcie się przez wrzawę wycieczek szkolnych i fontanny prażonej kukurydzy. Gdyby nie wideo, kino pozostałoby najaktywniejszym obszarem kontrabandy lapsusów w historii.

Błędy dzieli się na kilka grup. Te, o których już była mowa, dotyczą ciągłości. Są najczęstsze i w zasadzie niedostrzegalne. To zabawne nieścisłości i nonsensy, demaskujące historyczne spektakle, jak „Maria Antonina”, która w szafie trzyma szkolne tenisówki, czy przepełniony kanonadą efektów specjalnych „Komando” z samonaprawiającym się żółtym Porsche. Wystrzał śmiechu i niewiele więcej. Prawdziwą gratką dla „starych wyjadaczy” są błędy logiczne i utarczki z historią czy fizyką. Wyczuleni specjaliści z danych dziedzin nie są w stanie przejść nad nimi do porządku dziennego. Na tej zasadzie wykładowcy fizyki jądrowej idą na „W stronę słońca” Danny’ego Boyle’a, a katastroficzny dramat odbierają jak komedię. Szczytem bezczelności są „Gwiezdne Wojny” George’a Lucasa. Statki kosmiczne strzelają laserami, a naokoło głowy wybuchy w Dolby Surround. System Pro Logic okazuje się jednak systemem No Logic, jako że w przestrzeni kosmicznej nie ma dźwięku, bo nie istnieje ośrodek, w którym fale mogłyby się poruszać. Ciekawe, że osiem lat wcześniej Stanley Kubrick nie wpadł w tę pułapkę przy realizacji „2001: Odysei kosmicznej”.

Ubaw sprawiają także sceny, w których zdemaskowany zostaje proces produkcji filmu. Ekipa filmowa pada ofiarą luster i chromowanych powierzchni. Zdarza się, że w kadr wejdzie mikrofon. W „Znakach” dźwiękowiec był tak nachalny, że mógłby to byż celowy akt mający na celu wymuszenie u M. Night Shyamalana roli.

Inny przykład. Tom Cruise, wiadomo, był gwiazdą „Top Gun”. Zawodowi piloci chwytają się jednak za głowę widząc jak F-14 przyspiesza, gdy ten hamuje i vice versa. Dźwigni do katapultowania się próżno też szukać nad głową, gdy przeciążenia sięgają kilkunastu g, a organizm pilota walczy o to, by nie stracić przytomności. Tak dochodzimy do błędów rzeczowych, powstałych z nieznajomości przedstawianego zagadnienia. Jednak po co kompromitować się przed i za kamerą? Nie lepiej zatrudnić specjalistów, śladem ekipy odpowiedzialnej za serial „Doktor House”? Konsultacja medyczna już na etapie tworzenia fabuły odcinka sprawia, że serial cieszy się uznaniem tak laików, jak i lekarzy.

Zrzędliwi fani

Coraz to nowsze społeczności „maniaków wpadek” wykwitają w Internecie, z częstotliwością adaptacji książek o nastoletnich krwiopijcach. W sieci znaleźć można szereg obszernych serwisów, których „korespondenci” piszą całe eseje o błędach, a spostrzeżenia dokumentują z wprawnością profesjonalnych archiwistów: minuta filmu wystąpienia pomyłki, typ błędu oraz kopia (informacja o tym, czy pomyłkę dostrzeżono w kinie, na nośniku DVD czy VHS-ie). Istotna jest również wersja filmu, jako że twórcy często przemontowują swoje filmy (Ridley Scott) i odświeżają (George Lucas), usuwając po drodze usterki. Jedna z witryn poświęciła jedenaście stron na analizę „Titanica”. Sądząc po ilości dziur w fabule, nic dziwnego, że statek poszedł tak szybko na dno; taranował historię jak górę lodową. Wszystkie nadesłane wiadomości cyzelowane są przez wyjątkowo zajadłego administratora, karcącego nadawców za pisanie oczywistości i „idiotyczne” wypowiedzi. Walczy on, by zgłaszane wpadki były szeroko udokumentowane i – jeśli trzeba – poparte rzetelnymi źródłami.

Szturm „czepialskich” wywołał dość ciekawe zjawisko, stanowiące znak firmowy (oraz znak jakości) pewnych twórców. Christopher Nolan realizując „Memento” sam wykazał się czujnością i precyzją weterana list dyskusyjnych. To przykład filmu, w którym dopracowano najdrobniejsze szczegóły. Dopiero po drugim (i najczęściej jeszcze kilku kolejnych) seansie, wyławia się kluczowe dla fabuły informacje. Kto na przykład zadałby sobie trud odczytania tablicy rejestracyjnej samochodu, czy porównania numeru dowodu osobistego Leonarda z tym, co główny bohater mówi? Wtedy już za pierwszym razem dałoby się zauważyć, jak bardzo facet rozmija się z rzeczywistością. Wplatając podobne szczegóły do tkanki filmu, Nolan daje prztyczka w nos fanom, mówiąc „bądźcie czujni!”.

Spostrzegawczość trenuje się nie tylko na potknięciach filmowców. Szereg detali „przemycany” jest w filmach celowo. Nie mają one nic wspólnego z fabułą. To ciekawostki, jak wystąpienia Alfreda Hitchcocka we własnych filmach – odpowiednik sygnatury pod dziełem. Wbrew temu, co można sądzić, jego sylwetka nie zawsze rzuca się w oczy.

Prawda Cię wyzwoli, Jamesie Cameronie

Przeglądając stronę www.nitpickers.com czy www.moviemistakes.com, dochodzi się do wniosku, że kozłami ofiarnymi stają się zawsze „najwięksi” Hollywoodu. James Cameron, czy też spółka Spielberg-Lucas porywają się na ambitne projekty mimo, że nie zawsze udaje im się opanować rozpędzony pociąg pomysłów. Fani wybaczają im wpadki, bo czują pokrewieństwo dusz. To tacy sami zapaleńcy, dla których kino jest „większe od życia”. Wytykanie usterek, zasilane przez hity box-office’ów, ma się więc dobrze, a będzie się miało coraz lepiej ze względu na technologię High Definition. Obraz na ekranie nigdy nie był tak wyraźny; teraz już nic się nie ukryje.

Filmowy „nitpicking” to sport, jak oglądanie „Familiady” po chińsku: zapomina się o treści, a koncentruje na minach Strasburgera. Prawda bowiem tkwi w obrazie, a ściślej na obrzeżach kadru. Wystarczy się przyjrzeć i pociągnąć za szwy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.