ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Zagadka zza miedzy

Tomasz Fiałkowski

Dziś będzie o zagadce, która od dawna mnie dręczy. I nie jest to zagadka kryminalna. Dotyczy trochę historii, trochę literatury. Może jeszcze charakteru narodowego

Jeszcze 2 minuty czytania

Dziś będzie o zagadce, która od dawna mnie dręczy. I nie jest to zagadka kryminalna. Dotyczy trochę historii, trochę literatury. Może jeszcze charakteru narodowego.

O polskiej „powieści milicyjnej”, specyficznym gatunku zanalizowanym kiedyś przez Stanisława Barańczaka, była tu już mowa. Na fali nostalgii za Peerelem bywa dziś ciepło wspominana, trudno jednak ukryć, że stanowi twór wyjątkowo pokraczny. Celem głównym jest w niej idealizacja „nadludzi w niebieskich mundurach” (określenie Barańczaka), perswazyjne zaś zabiegi, które temu celowi służą, tak bardzo wyczerpują siły autora, że brak ich zwykle dla skonstruowania sensownej intrygi. Stąd, jak u Jerzego Edigeya, kurioza w rodzaju powieści kryminalnej bez... trupa. Za to dzielni milicjanci martwi są od urodzenia – bo całkiem papierowi.

By uwolnić się z ideologicznego gorsetu, autorzy przenosili akcję w realia obce (casus Macieja Słomczyńskiego – Joe Alexa czy Tadeusza Kwiatkowskiego – Noëla Randona). Joanna Chmielewska prowadzenie śledztwa powierzyła zwariowanej narratorce; przedstawiciele organów ścigania znaleźli się na drugim planie, choć ostatecznie do nich należy triumf – tyleż za sprawą inteligencji, ile męskiego czaru. Mają w sobie jednak przynajmniej nieco życia – i tajemnicy.

Tymczasem za południową granicą zaczęły się w połowie lat 60. pojawiać powieści Václava Erbena (1930-2003), których bohaterem jest kapitan Michał Exner. Kapitan milicji ludowej oczywiście, kompletnie jednak niepodobny do naszych dzielnych chłopców z MO, przypominający raczej detektywów-dandysów z początku wieku. Ironiczny i zdystansowany, ubiera się z wyrafinowaną, nieco ekscentryczną elegancją, jeździ starym podrasowanym kabrioletem i urozmaica sobie nudne śledztwo bezwstydnie uwodząc dziewczęta. U poczciwych kolegów budzi respekt pomieszany ze zgorszeniem. W dodatku jego ulubione powiedzenie to „Bóg jeden wie. I święty Wacław”.

W latach 1964-2001 ukazało się czternaście powieści z Exnerem; na polski przełożono trzy, „Tajemnicę Złotego Księcia”, „Śmierć utalentowanego szewca” i „W zasięgu ręki”. Ideologii w nich za grosz, humoru za to sporo i cała galeria udanych portretów oraz wątki w naszej „powieści milicyjnej” zupełnie nieobecne. Najciekawsza jest bodaj ostatnia z wymienionych książek; po czesku wydana w 1971 roku, u nas dwadzieścia lat później.

Akcja toczy się w przedwojennej praskiej kamienicy, niegdyś luksusowej – winda, chodnik na schodach, ogromne mieszkania – dziś podupadłej. Kabinę windy obito tandetną sklejką, chodnik zniknął, w podzielonych na klitki mieszkaniach kłębią się lokatorzy. Mamy tu profesora historii z piękną córką (Exner oczywiście się z nią prześpi), śpiewaczkę operową ze starą matką i tłustym jamnikiem, partyjnego dyrektora – frezera po awansie społecznym, który toczy wojnę podjazdową ze znienawidzonym zięciem, adwokata, celnika, aktorów, parę młodych homoseksualistów. Ktoś wynajmuje pokój na godziny, ktoś inny wróży, a Józef Kozioł, pracownik dzielnicowego przedsiębiorstwa gospodarki komunalnej, prywatnie podejmuje się wszelkich napraw i remontów. W pierwszej scenie pojawiają się też dwie starsze damy, pani Fikejzowa i jej siostra; potem znikną, by odnaleźć się w postaci ciał zabetonowanych w piwnicy.

Barwna panorama ma swoje czarne tło; kamienica należała przed wojną do zamożnej rodziny żydowskiej, która została zamordowana podczas wojny. Starsze panie zginęły, ponieważ stanęły na drodze człowiekowi szukającemu od lat pożydowskiego majątku. Majątek ten to, jak się okaże, prócz zabytkowej Tory przede wszystkim obrazy – czeska awangarda, Klee, Kandinsky. Przy okazji dowiadujemy się, że Exner nieźle zna się na sztuce. Dowiadujemy się też czegoś jeszcze.

„Bubeniczkowa przyjrzała się uważnie twarzy Exnera, a nawet pochyliła się odrobinę, aby lepiej zobaczyć jego profil.
- Doktor Berdisch był Żydem.
- Wrócił?
- Nie. Wszyscy tam zostali... Pan chyba także jest... Przepraszam, nie chciałam...
Wzruszył niewyraźnie ramionami i poruszył głową... Mogło to oznaczać wszystko, jednakże najprawdopodobniej potwierdzenie”.

Jak to się stało, że w komunistycznej Czechosłowacji mogły powstać całkiem sensowne powieści kryminalne? Przecież ideologiczny nacisk, o terrorze politycznym nie wspominając, był tam nieporównanie silniejszy niż u nas, zwłaszcza w okresie „normalizacji” po stłumieniu Praskiej Wiosny. Erben ani przeciw inwazji sowieckiej, ani przeciw „normalizacji” nie protestował, a w 1977 roku wziął udział w nagonce na sygnatariuszy wolnościowej Karty ’77, podpisując tak zwanej „antykartę” – choć jego nazwisko figuruje dopiero na którejś z kolei tasiemcowej liście publikowanej przez „Rude Pravo”, wśród setek innych literatów, tłumaczy, redaktorów, aktorów i członków prowincjonalnych orkiestr. Obronił jednak swego Exnera – podczas gdy pisarz tak świetny, jak Ladislav Fuks, nie tylko ukorzył się w latach 70. przed władzą, ale w dodatku popełnił dwie socrealistyczne niemal powieści.

Oczywiście, świat kryminałów Erbena stanowi dziwną mieszaninę realizmu i baśni. Zapewne próżno by szukać w szeregach czechosłowackich służb kryminalnych odpowiednika kapitana-dandysa. Herkules Poirot czy Nero Wolfe też jednak nie są kreacjami zbyt prawdopodobnymi – i cóż z tego? My za to zamiast kapitana Exnera mieliśmy kapitana Szczęsnego...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.