„Nic się nie stało, prawda?”
czyli „Matka Teresa od kotów”

Jagna Lewandowska

Paweł Sala, z perspektywy cofającego się raka, oferuje nam cały wachlarz potraktowanych po macoszemu, banalnych, realistycznych rozwiązań, hołdując hasłom typu: „bohater mógłby być twoim sąsiadem”, „zło czai się nawet w zwyczajnej rodzinie”

Jeszcze 2 minuty czytania

17 września

Lech Majewski, nie kryjąc goryczy, stwierdził w jednym z wywiadów: „Gdy ktoś napisze scenariusz, którego główną postacią jest zboczeniec mordujący w wyrafinowany i szczególnie okrutny sposób swoje ofiary, to natychmiast znajdą się pieniądze na realizację. Ale mając scenariusz o Matce Teresie trzeba się napracować, żeby w ogóle ktoś to zechciał przeczytać”. Majewski nie docenił sprytu rodzimych twórców filmowych. Osnuty wokół brutalnej zbrodni scenariusz Pawła Sali opowiada o Teresie, która jest Matką ginącą z rąk własnych synów.

Kilka dni wcześniej

Ciekawym odniesieniem i zdecydowanie lepszym bratem bliźniakiem filmu Sali jest „Synu, synu, cóżeś ty uczynił?” (2009) Wernera Herzoga, wyprodukowany przez Davida Lyncha. Obie fabuły powstały na kanwie autentycznych przypadków matkobójstwa, obie oddalają się następnie od realnych zdarzeń, czmychając w świat filmowej fikcji. Sala, nie chcąc żerować na faktycznych uczestnikach dramatu, nie skusił się na spotkanie z nimi. Herzog uciekał czym prędzej na drugi koniec stanu Kalifornia, gdy zobaczył w przyczepie kempingowej niepoczytalnego matkobójcy – Marka Yavorsky'ego, ołtarz na cześć filmowego Aguirre.

„Matka Teresa od kotów”, reż. Paweł Sala.
Polska 2010, w kinach od 17 września 2010
Oba scenariusze pisane były z dystansu wielu lat od popełnionej zbrodni. Jeden powstawał „po bożemu” (Sala), ewoluował; skonstruowanie drugiego zajęło Herzogowi i Herbertowi Golderowi jedynie 4,5 dnia (posługiwali się adnotacjami z akt policyjnych). Zaskakująco podobny jest nawet kluczowy pomysł narracyjny: już na początku obu filmów dowiadujemy się, kto jest mordercą. Istotne staje się zatem pytanie o przyczyny popełnionej zbrodni, motywacje przestępców.

Rozziew pomiędzy produkcjami zaczyna się w tym właśnie momencie. Zaskoczeni, wytrąceni z gatunkowych przyzwyczajeń, nie potrafimy przewidzieć przyszłych i odgadnąć przeszłych wydarzeń. Sala, z perspektywy cofającego się raka, oferuje nam cały wachlarz potraktowanych po macoszemu, banalnych, realistycznych rozwiązań, hołdując hasłom typu: „bohater mógłby być twoim sąsiadem”, „zło czai się nawet w zwyczajnej rodzinie”.
Herzog z kolei uruchamia kinową machinę i w zgrabnie poprowadzonych retrospekcjach wprowadza nas w chory umysł swojego bohatera – Brada McCulluma. Wraz z potokiem słów kolejnych ekscentrycznych postaci relacjonujących wydarzenia sprzed morderstwa, przenosimy się płynnie do nowych, skrajnie odmiennych lokalizacji: od strusiej fermy po salę teatralną.

Od pełnego osobliwej pasji obrazu nie domagamy się „prawdy”, uzasadnienia (tą szczególną, głębszą prawdę filmową, według Herzoga, osiąga się i tak poprzez „zmyślenie, wyobrażenie, stylizację”). Dajemy się ponieść absurdalnej historii, tak jak towarzysze McCulluma wzburzonej rzece w Peru. Niedomówienia, zamiast prowokować wątpliwości, podsycają tylko gęstą od niedefiniowalnego napięcia atmosferę, a my w mgnieniu oka zapominamy o nurtujących nas wcześniej kwestiach.

Niestety nie dzieje się tak w „Matce Teresie od kotów”. Przy kolejnym, irytującym skoku wstecz, najczęściej bez domknięcia wątku (tak podobno buduje się tempo), pytania eksplodują w naszej głowie, mnożą się i dzielą jak komórki pod mikroskopem, przysłaniając akcję, której i tak jest coraz mniej. Nie pomaga sprawność techniczna operatora – Mikołaja Łebkowskiego. Rażą utrzymane w pożółkłej tonacji, dramatyczne czy też symboliczne (do wyboru) sceny ze studia nagrań, gdzie zespół „Jarzębina” z Kocudzy i tuwiański szaman Gendos wykonują regionalne pieśni w strojach ludowych. Rażą niedokończone szkice postaci, które, choć dobrze zagrane, nie mogłyby posłużyć za portret pamięciowy żadnego filmowego bohatera, tym bardziej młodocianego mordercy.

Kilka tygodni wcześniej

Oczekiwania wobec „Matki Teresy od kotów” są duże. Film zdobył już rozgłos dzięki festiwalowi w Karlowych Warach, gdzie miał światową premierę oraz gdzie nagrodzeni zostali młodzi aktorzy – Mateusz Kościukiewicz i Filip Garbacz.

Sala, a właściwie namiot tegorocznych Dwóch Brzegów, wypełnia się podekscytowaną publicznością. Niestety, uniesienie opada z każdym oglądanym wstecz dniem. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia – może nie doceniam należycie „kina progresywnego” (jak zwykł klasyfikować „Matkę Teresę...” producent filmu, Sławomir Rogowski).

Po seansie wymieniam ze współcierpiętnikami porozumiewawcze spojrzenia. „O co chodzi? Jakie uzasadnienie ma prowadzona wstecz narracja?” – pytamy wręcz oszołomieni totalnym brakiem wyjaśnień ze strony obrazu. Postanawiam skonsultować się z resztą publiczności: „współczesny świat wirtualnych gier komputerowych, który nas otacza oraz fakt, że ojciec chłopców wyjechał na misję do Afganistanu sprawiły, że jeden z nich zaczął się gubić, musiał szukać nowej rzeczywistości i zaczął tworzyć własną” – słyszę z ust pierwszych zapytanych osób. Paweł Sala byłby zadowolony. Stawia przecież na interpretacyjną pracę widza.

Tak naprawdę jednak, pod osłoną etykietki „kina wymagającego”, celowych niedomówień i oszczędnych sygnałów, reżyser asekuracyjnie przemyca nam tylko niedorobione strzępki tropów i przyczyn tragedii (wojna w Afganistanie, gry komputerowe, korporacja ubezpieczeniowa, w której pracuje matka). A ci, którzy wciąż nie są usatysfakcjonowani fabularnymi ochłapami, mogą czuć się jak ostatnie lenie – nie odrobili zadania domowego. Sala podkreśla, że nie ceni autorytarnych reżyserów, którzy z pozycji „wiem lepiej” narzucają swoją wizję odbiorcy. Tymczasem robi coś gorszego – nie wie nic, a mami błyskotkami. Król pozostaje nagi, zastraszona widownia przyklaskuje mu z obawy przed oskarżeniem o brak inwencji. Dialog z widzem, do którego zdają się dążyć twórcy „Matki Teresy...”, polega wyłącznie na zadawaniu pytań, a my czujemy się jak uczniowie, niespodziewanie wywołani do tablicy.

Kilka słów na koniec

„Ekran to taka dziurka od klucza – komentuje Paweł Sala – widzimy tylko kawałeczek i to musi być mocne, żeby zaintrygować”.

Albo dziurka od klucza w drzwiach pełnego kotów domostwa Matki Teresy i jej rodziny jest za mała, albo muszę zacząć nosić okulary. Żaden „kawałeczek” filmu nie był bowiem na tyle „mocny”, by moja wyobraźnia zechciała ruszyć się z kinowego fotela. I nie chodzi mi o brak hektolitrów krwi tętniczej, czy niejednoznaczną przynależność gatunkową, bo naprawdę nie wszyscy oczekują tego od kina. Tu trzeba pasji, filmowego mięsa, konkretu, których chwycić się może tonący w morzu niedomówień widz.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.