Opowiadanie filmowe
fot. Nesster

Opowiadanie filmowe

Julia Holewińska

Odegrałam wszystkie filmowe pozy. Byłam więc głupią cipą, wysublimowaną i rozegzaltowaną artystką, małą dziewczynką

Jeszcze 4 minuty czytania

Wszystkie sceny z odpowiednich filmów zostały już odegrane.

– Wiesz, ja zazwyczaj nie jestem taką głupią cipą – powiedziałam ja.

– Nie odbieram cię tak – powiedział on.

– Ależ jesteś młody – powiedziałeś ty.

W dobie YouTube’a wszystko jest dziecinnie łatwe. Zastanawialiśmy się po flaszce jakiegoś Pinota Noira – bo od dawna, mimo głoszonych i pisanych lewackich poglądów, jesteśmy tak naprawdę drobnymi i dobrymi mieszczanami i pijemy dobre wina – do jakiej aktorki z lat 60. jestem podobna. Bo że do jakiejś jestem, to było pewne. Oglądaliśmy w laptopie stare filmy. Kiedyś chodziliśmy do kina.

– Anouk Aimée.

– Zawsze się w niej kochałem. Zawsze się w tobie kochałem – powiedziałeś.

– Anna Karina.

– Zawsze się w niej kochałem. Zawsze się w tobie kochałem – powiedział.

– Ja się zawsze kochałam w Belmondo. Zawsze się w tobie kochałam – odpowiedziałam.

– Ale w którym? – spytał.

– Jest jeden Belmondo – sprowadziłeś chłopaka na ziemię.

– Gówno prawda – wykrzyczał nie jak Belmondo, a jak James Dean.

Pokłóciliśmy się o ilość Belmondów. Mnie bliżej było do jego teorii, co ty oczywiście odczytałeś jako zdradę. Bo inny Belmondo, gdy tracę dech, a inny, jak jestem kobietą. Kobietą nie kotletem. Kobieta jest kobietą. Nie kotletem.

– Zawsze kochałam się w tym z „Do utraty...”, ale kilka dni temu kochałam się z tym z „Kobiety...”. Wybacz mi. Kocham tylko ciebie.

– Przed chwilą mówiłaś, że kochasz Belmondo, że zawsze się w nim kochałaś, a kilka dni temu kochałaś się z nim. Wiec kim ja właściwie dla ciebie jestem?

Jest moim mężem. Mamy troje dzieci. Trzech wspaniałych synów, choć w zasadzie to wcale nie są synowie tylko córki, a dokładniej rzecz ujmując – dwie córki i jeden syn. Mój mąż strasznie mnie ostatnio nudzi, choć w sumie to bardzo ciekawy z niego człowiek. Literat. Co napisał? Jeszcze nic, ale jak już napisze, to na pewno zdobędzie Pulitzera. Bardzo nam ze sobą dobrze i dlatego nie jesteśmy małżeństwem i nie planujemy mieć dzieci.

– Przecież wiesz, że tylko ty się dla mnie liczysz.

– A on?

– Kto?

– Drugi Belmondo.

– Chodzi ci o Jamesa Deana. Och, nie mogę przestać o nim myśleć. Jest taki młody.

Pobiliśmy się. Rozbiłam mu, mimo swojej winy, butelkę po Pinocie na głowie.

Pobiliśmy się. Rozbił mi głowę o kaloryfer. Nie mogłem go uderzyć, bo, w pewnym sensie, go podziwiałem. Poza tym sypiałem z jego dziewczyną. Nie mogłem go więc bić.

Pobiłem go. Rozbiłem mu głowę o kaloryfer, a potem ona rozbiła mi, mimo swojej winy, butelkę po Pinocie na głowie. Obaj zalaliśmy się krwią.

Opatrzyłam im głowy. Siostra samarytanka. Matka Joanna od Aniołów. Potem on wyszedł i zostaliśmy sami.

Kochaliśmy się dziko.

Potem wyszłam i go spotkałam.

– Może byś mnie pocałował?

Całowali się dziko. Pod drzewami na Mokotowie. W toalecie na wydziale geografii. Między Azją i Pacyfikiem, w Europie, na dzikim Zachodzie i dawno temu w Ameryce. A potem na morenie dennej i na czołowej.

Wymuszała na nas to całowanie.

Wymuszałam na nich to całowanie. Na jednym Belmondzie i drugim.

Całowaliśmy się dziko.

– Tylko ja cię kochałem. On się w tobie tylko zakochał.

– Byłem w niej zakochany i jeszcze do tego kochałem się z nią.

– Tylko w mojej głowie się ze mną kochałeś – powiedziałam ja.

– A skąd wiesz, co było w mojej głowie? Może w mojej głowie też się kochaliśmy?

– Przed chwilą mówiłaś, że się z nim całowałaś.

– Całowałam się z jednym i drugim.

– Ze mną. Całowała się ze mną.

– Ze mną też. Ze mną też się całowała.

– Idę sobie – rzuciłam im przez ramię, zbiegając już po drewnianych schodach.

– Dokąd? – spytałeś, kiedy zjeżdżałam po poręczy na parter. Parter w tej kamienicy był zresztą wyjątkowy. Kamienica była stara, nieotynkowana. W czasie wojny mieszkali w niej niemieccy żołnierze. Ich okna wychodziły na podwórko, na studnię, pośrodku której stał trzepak. Wszystko było tam brudne i ciemne, tylko ten parter był inny. Na ziemi ułożone były kafelki. Każdy z innej parafii. A parafia była niedaleko. Ksiądz przychodził co roku, ale gdy pukał do ich drzwi, to zawsze wchodzili pod stół albo do szafy i siedzieli w milczeniu nawet kilka godzin. Każdy kafelek był inny. Niebieski, w szachownicę, z fragmentem kąpiącej się fordanserki. Tworzyły niepowtarzalną mozaikę. Taka lokalna Rawenna.

– Do siebie. Idę do siebie.

– Kiedy wrócisz? – spytał wyglądając przez okno, właśnie gdy robiłam drugiego fikołka na trzepaku.

– Muszę ugotować ogórkową – krzyknęłam tak, żeby słyszeli wszyscy sąsiedzi. – Albo kapuśniak, albo żurek, albo rosół, albo barszcz, albo grzybową, albo pomidorową!

– Z ryżem czy makaronem? – krzyknąłeś, ale już cię nie słyszałam, bo wybiegałam na ulicę.

– Ciekawe, kiedy wróci – spytałeś.

– Powiedziała, że idzie lepić pierogi – odpowiedział rozkładając gazetę i zapalając papierosa, bo oczywiście wszyscy paliliśmy papierosy. Gitany i Galoisy, oczywiście nie Gitany i Galoisy, bo nie było ich u nas. Tak naprawdę paliliśmy Lucky Strike, Marlboro albo Chesterfieldy – dobre amerykańskie. Paliliśmy całymi dniami i całymi nocami. Bo nasze noce są piękniejsze od waszych dni. Bo ich dni są brzydsze od naszych nocy. Całymi nocami i całymi dniami. I o porankach i popołudniami i wieczorami i o bladym świcie i o wschodzie słońca i o zachodzie słońca i w południe i o północy i w samo południe.

– Myślałem, że mówiła coś o zupie – powiedziałeś.

– Przesłyszałeś się. Przecież krzyczała na całe podwórko, że idzie lepić pierogi – odpowiedział.

– Obejrzymy dziś mecz?

– Przecież wiesz, że nienawidzę piłki nożnej, ale jeśli masz ochotę, to z przyjemnością obejrzę z tobą mecz.

– Wcale nie mam na to ochoty. Możemy pograć w tenisa.

– Przecież wiesz, że nie umiem grać w tenisa, ale jeśli masz ochotę, to z przyjemnością zagram z tobą w tenisa.

Zaczęliśmy grać w tenisa. W mieszkaniu. W starej kamienicy, nieotynkowanej. W czasie wojny mieszkali w niej niemieccy żołnierze. Nasze okna wychodziły na podwórze, na studnię, pośrodku, której stał trzepak. Wszystko było tam brudne i ciemne, tylko parter był inny. Na ziemi ułożone były kafelki. Każdy z innej parafii. A parafia była niedaleko. Ksiądz przychodził co roku, ale gdy pukał do naszych drzwi, to zawsze wchodziliśmy pod stół albo do szafy i siedzieliśmy w milczeniu nawet kilka godzin. Każdy kafelek był inny. Niebieski, w szachownicę, z fragmentem kąpiącej się fordanserki. Tworzyły niepowtarzalną mozaikę. Taka lokalna Rawenna. Parter był wyjątkowy, a trzepak był zupełnie zwyczajny. Zawsze, gdy do nas przychodziła, a zdarzało się, że bywała u nas codziennie, robiła na nim trzy fikołki. Zawsze trzy. Nigdy dwa, czy cztery, czy siedem, a zawsze trzy. Patrzyliśmy na nią z okna, ale każdy z nas mógł zobaczyć tylko jednego fikołka.

– Trzeci fikołek nie jest dla was – śmiałam się tak, żeby słyszeli wszyscy sąsiedzi.

– A dla kogo? – spytał.

– Nie znacie go.

– Jest ktoś trzeci? – zdenerwowałeś się.

– Przyniosłam wam piwo do meczu. I telewizor – zmieniłam temat, wchodząc znów do ich mieszkania.

Przyniosła na trzecie piętro telewizor, ale zapomniała o antenie, więc nie oglądaliśmy meczu. Zaproponował, żebyśmy pograli w korytarzu. Narysowała czerwoną szminką bramkę na drzwiach od łazienki.

Graliśmy dziko i brutalnie. Kopnąłem go w piszczel.

Grałem słabo. Nie znoszę piłki, ale wiem, że gra sprawia mu przyjemność, więc daję się nawet kopać w piszczel.

Nie mieli już siły. Wcześniej grali trzy godziny w tenisa.

– Może pojeździmy na rowerze – spytałam całując ich siniaki na piszczelach. Ty miałeś żółtego, a on niebieskiego. Pasowały do mojej sukienki.

– Pasują ci do sukienki – zauważył.

– Co? – spytałam.

– Nasze siniaki. Masz żółto-niebieską sukienkę.

– To nie żółty i nie niebieski, tylko słomkowy i błękitny – oburzyłeś się.

Byłeś bardzo precyzyjny. Pamiętam, gdy zabrałeś mnie kiedyś na wystawę Pollocka, nie Pollocka, a Kleina, oczywiście nie Pollocka i nie Kleina, tylko jakiegoś polskiego kapisty i czterdzieści minut mówiłeś o kolorach pasiaka, na którym siedziała namalowana dziewczyna.

– Znowu będziesz mówił o kolorach? – spytałam.

– Mogę mówić o mewach.

– Przyniosłaś pierogi? – zmienił temat, bo wyraźnie zanosiło się na kłótnię, a nie miał już siły na boks.

– Jakie pierogi?

– Obiecałaś nam przecież pierogi – upierał się.

– Nie przypominam sobie. Dlaczego miałabym wam obiecywać pierogi, skoro nawet owsiankę potrafię przypalić?

– W takim razie gdzie byłaś? – zdenerwowałeś się i wkładałeś już bokserskie rękawice.

– Byłam w pracy. A potem na rzymskich wakacjach, na nieustających wakacjach. W Saint Tropes i chuj wie gdzie.

– To ty pracujesz? – spytałeś, ćwicząc już prawy sierpowy. Sierpniowy prawy sierpowy.

– Nie wiesz nawet, gdzie pracuję! To kim ja właściwie dla ciebie jestem? – łkałam, zalewając się łzami. Tusz rozmazał mi się na policzkach i pod oczami i na nosie i na brodzie.

Jest moją dziewczyną. Jemy razem śniadania i obiady i kolacje. Chodzimy razem na wernisaże i na wino i do łóżka i po zakupy. Czasami miewam inne. Ona czasami miewa innych. Ostatnio z nim sypia. Choć nie wiem, czy sypia, ale na pewno się całowali. Całowali się na parterze w mojej kamienicy. Parter w tej kamienicy jest zresztą wyjątkowy. Kamienica jest stara, nieotynkowana. W czasie wojny mieszkali w niej niemieccy żołnierze. Moje okna wychodzą na podwórko, na studnię, pośrodku której stoi trzepak. Wszystko jest tu brudne i ciemne, tylko ten parter jest inny. Na ziemi ułożone są kafelki. Każdy z innej parafii. A parafia jest niedaleko. Ksiądz przychodzi co roku, ale gdy puka do moich drzwi, to zawsze wchodzę pod stół albo do szafy i siedzę w milczeniu nawet kilka godzin. Każdy kafelek jest inny. Niebieski, w szachownicę, z fragmentem kąpiącej się fordanserki. Tworzą niepowtarzalną mozaikę. Taka lokalna Rawenna. W zasadzie, to nie wiem, czy jest moją dziewczyną. Wiem tylko, że jest dziewczyną, i że przychodzi do nas codziennie, i że jemy razem śniadania i obiady i kolacje. Chodzimy razem na wernisaże i na wino i do łóżka i po zakupy. Nie wiem, czemu do nas przychodzi, nie wiem, gdzie pracuje i jak jej na imię. Nie wiem, czy mi z nią dobrze, ale lubię oglądać ją w filmach.

– Odchodzę. Muszę odejść. Muszę nabrać do siebie szacunku. Muszę wreszcie odejść. Muszę nauczyć się odchodzić. Muszę nauczyć się siebie szanować. Mieć do siebie szacunek. Odchodzę – łkałam łzami czarnymi od tuszu, który rozmazywał się na policzkach i na nosie i na brodzie.

– Nawet nie wiesz, gdzie ona pracuje.

Zalał się łzami. Łzy spływały mu z oczu na policzki i na nos i na brodę.

– Nie wiem, nie wiem, ale czy to znaczy, że jej nie kocham? Zresztą, czy to jest najważniejsze. Nie wiem, gdzie pracuje i gdzie była, jak lepiła pierogi.

– Gotowała zupę. Ogórkową, kapuśniak, żurek, rosół, barszcz, grzybową, pomidorową.

Zaczęli się boksować.

Nie ugotowałam zupy. Ani ogórkowej, ani kapuśniaka, ani żurku, ani rosołu, ani barszczu, ani grzybowej, ani pomidorowej. Byłam w pracy. Pracuję w sklepie mięsnym na jedną czwartą etatu. Od ósmej do trzynastej albo od czternastej do dziewiętnastej. Od trzynastej do czternastej zazwyczaj gotuję dla nich zupę albo oglądamy jakiś film. Nie wiem, co oni robią od ósmej do trzynastej i od czternastej do dziewiętnastej. Ale nasze noce są piękniejsze od waszych dni. Noce są zawsze nasze, a zwłaszcza trzecia część nocy. W ciągu dnia luzuję kapłony, kroję dwadzieścia pięć deko mielonki. Zawsze dwadzieścia pięć deko. Bardzo rzadko ktoś zamawia więcej. Trzydzieści albo czterdzieści. Albo ważę cynaderki albo kurze wątróbki. Czasem przychodzi starsza pani, pewnie pamięta jeszcze Niemca albo Sowieta, bo ma potworne zmarszczki i kupuje jedną parówkę. Zawsze jedną cielęcą parówkę. Gdyby kupowała mielonkę, to mogłabym jej dorzucić kilka deko, a tak nie mogę. Szef, który czasem nas gwałci, choć ja się nie daję, bo nie jem mięsa, gdyby zobaczył, że dorzucam tej pani, co pamięta Niemca albo Sowieta, parówkę, wylałby mnie na zbity pysk.

Zaczęli się boksować.

– Zbiję ci ten pysk, Belmondo.

Zbił mi pysk na zbity pysk. Drugi Belmondo czy może James Dean był znacznie chudszy ode mnie, ale jego dziadek, co pamiętał Niemca albo Sowieta, był zawodowym bokserem i zanim umarł z przepicia na raka żołądka i wątroby i płuc i jelita grubego, nauczył go kilku śmiertelnych ciosów.

Myślałam, że umiera. Mój Belmondo umierał, a drugi Belmondo, znaczy James Dean, płakał. Zalewał się łzami. Łzy spływały mu z oczu na policzki i na nos i na brodę.

Wszyscy zaczęliśmy płakać. Łzy spływały nam z oczu na policzki i na nos i na brodę.

– Odchodzę. Muszę odejść. Muszę nabrać do siebie szacunku. Muszę wreszcie odejść. Muszę nauczyć się odchodzić. Muszę nauczyć się siebie szanować. Mieć do siebie szacunek. Odchodzę – krzyczał nad konającym Belmondo.

– Nie zdobędziesz się na to. Potrzebujesz i mnie i jej – szeptałeś pod nosem.

– Zrobiłam zupę – wykrzyczałam radośnie, bo zanosiło się na burzę.

Zaczął padać deszcz. Mieliśmy otwarte okna i po chwili wszystko zaczynało być mokre.

– Moje kartki, moje słowa, moje litery – lamentowałeś coraz głośniej.

Wyrzucił twoje zapiski na podwórko. Długo leciały z trzeciego pietra. Wybiegliśmy we trójkę, bo Belmondo tylko udawał, że kona, i zaczęliśmy zbierać mokre kartki. Nic już na nich nie było.

– Widzisz, widzisz, co narobiłeś! – krzyczałeś tak, żeby słyszeli wszyscy sąsiedzi.

Zaczęłam tańczyć a potem on też zaczął tańczyć.

Zaczęła śpiewać, a w zasadzie wykrzykiwać, w rytm tylko jej znanej piosenki, nazwy mięs.

– Łopatka bez kości, ozorek, żeberka, cielęcina zadnia, podgardle, słonina i świnina. Jesteś świnia!

Zbierałem swoje mokre słowa, które nie były już słowami a kleksami i patrzyłem na ich taniec. Tańczyli walca. Oczywiście nie walca i nie cha-chę a polkę i mazura, oczywiście nie polkę i nie mazura a fokstrota i jive’a, oczywiście nie fokstrota i nie jive’a a jakieś nędzne boogie-woogie.

Mam was w dupie. Jesteście stuknięci. Odchodzę. Muszę odejść. Może wtedy zaczniecie mnie wreszcie szanować. Muszę odejść, żeby napisać książkę. Może wtedy wreszcie wszyscy zaczną mnie szanować. Odchodzę. Musicie nauczyć się mnie szanować!

Wybiegł przez bramę na ulicę, a my natychmiast przestaliśmy tańczyć. James Dean znów zaczął płakać. Kałuża jego łez była większa niż kałuża, którą zrobił deszcz.

– Dlaczego płaczesz? – spytałam przykrywając go parasolką z Cherbourga.

– Co ze mną będzie? – spytał.

– A czy to takie ważne? Nie martw się. On zaraz wróci. Nie wytrzyma bez ciebie dłużej niż dwie godziny. Musi mieć kogoś, kto go będzie podziwiał. Kto będzie go oklaskiwał, opłakiwał, kogoś, kto mu będzie usługiwał i lizał go językiem w kolano.

– A ty? Co będzie z tobą? – spytałeś już wyraźnie uspokojony.

– Wracam, skąd przyszłam.

– Czyli skąd? – spytałeś zza rogu, bo jednak nie mogłeś bez niego żyć, nawet kosztem utraconej książki, bo godność już dawno spuściłeś w klozecie wraz ze swą młodzieńczą poezją i porannymi sikami.

– Idę nakarmić gołębie i kawki i wrony. I wróble i orły i mewy i kruki.

– Wracasz do dziecięcego pokoju? – dopytywał wścibsko.

– Chyba nie będziecie za mną płakać. Film się skończył. The end. Koniec. Fin.

– I szach i mat? Napisów brak? – znów dopytywał z niedowierzaniem.

Ale ja już byłam po tamtej stronie chmur.

Ale ona już była po drugiej stronie lustra.

Ale ciebie już nie było.

Odegrałam wszystkie filmowe pozy, bo teatralne pozy skończyłam odgrywać, gdy postanowiłam, że nie będę teatralnym krytykiem. Byłam więc głupią cipą, wysublimowaną i rozegzaltowaną artystką, małą dziewczynką z truskawkowym lizakiem w ustach, byłam landrynkowym lizakiem w waszych ustach, pajacykiem, chudą, wysoką brunetką w granatowym płaszczu do połowy uda, grubą, niską blondynką w dżinsowej kurtce w marmurek, księżniczką w marmurowym Rzymie schowaną pod czarnymi, zielonymi, brązowymi i różowymi okularami. Mogliście przebierać w moich rolach. Mogliście rozkładać mnie na kawałki albo, po prostu, rozkładać moje nogi. Mogliście mnie analizować, podziwiać, krytykować. Mogliście do mnie wzdychać, mogliście się onanizować przed moją fotografią, mogliście się spuszczać na tę fotografię. Bo w końcu stałam się tylko fotografią. Wstawiliście mnie do ramki. Potem, gdy zaczęły was już odwiedzać nowe koleżanki, przykrywaliście ramkę gazetą albo szlafrokiem, albo ręcznikiem, albo najzwyczajniej w  świecie chowaliście mnie do szuflady. Po kilku latach niemal zapomnieliście o tym zdjęciu. Leżało w szufladzie pomiędzy skoczem, rozsypanymi spinaczami, niepiszącymi długopisami, moimi spinkami do włosów, moimi włosami, między waszymi notesami z blaknącymi numerami telefonów, z blaknącymi adresami, z blaknącymi terminami wizyt u dentysty i u psychoterapeuty i bioenergoterapeuty i psychologa waszych psów i kotów i chomików i rybek. Moje zdjęcie blakło. Stare filmy, nasze ukochane filmy traciły na jakości. Ich kopie, zapisane w wersji cyfrowej, nie były tym samym. Film się skończył. Nie ma filmów. Jest życie. Nie ma życia. Jest film.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.