Nic innego jak
tylko zbliżenia

Piotr Gruszczyński

A więc dobrze, poświęćmy się. Choćby w godzinę śmierci, kiedy już wiemy, że to naprawdę koniec, a nasze zmurszałe narządy nie nadadzą się nawet do transplantacji – wprowadzenie do spektaklu „Koniec” w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Premiera już 30 września!

Jeszcze 2 minuty czytania

Cztery sny pod bramą ostatecznych rozstrzygnięć: Józef K., Tony, Elizabeth Costello i myśliwy Grakchus. Każdy z bohaterów zaskoczony tym, co go spotkało. Wybrzydzają, że nie w porę. Nie o 6.15 rano. Nie teraz. Costello narzeka na tandetę inscenizacji, w którą ją wrzucono, inscenizacji kafkowskiej, na przekór jej wyrafinowanemu gustowi literackiemu, bo Kafka to pisarz, którego wyjątkowo nie ceni. Tony z „Nickel Stuff” przekonany, że życie jest gdzie indziej, a zatem tym bardziej śmierć powinna być tam. Tam, ale nie tutaj. Tutaj można zatańczyć, ciałem próbować przeniknąć to, czego nie da się zwerbalizować, zracjonalizować, dopóki jest wiara w otwierającą moc tańca. Tony właśnie ją stracił. A Grakchus (to imię pochodzące od włoskiej nazwy ptaka, którego czeskim brzmieniem uszczęśliwił Franza Herman) nie jest w stanie nawet umrzeć, do końca powierzyć się śmierci, zanurzyć w niebycie i nicości.

„Koniec” – nowy spektakl Krzysztofa Warlikowskiego

„Koniec” (na podstawie „Nickel Stuff” Bernarda-Marie Koltsa, „Procesu” i „Myśliwego Grakchusa” Franza Kafki oraz „Elisabeth Costello” Johna Maxwella Coetzee; adaptacja: Krzysztof Warlikowski, Piotr Gruszczyński). Reż. Krzysztof Warlikowski, scen. Małgorzata Szczęśniak, chor. Claude Bardouil, muz. Paweł Mykietyn, reż. świateł Felice Ross, dramaturgia Piotr Gruszczyński. Występują: Stanisława Celińska, Magdalena Cielecka, Ewa Dałkowska, Wojciech Kalarus, Marek Kalita, Mateusz Kościukiewicz, Zygmunt Malanowicz, Maja Ostaszewska, Magdalena Popławska, Jacek Poniedziałek, Anna Radwan-Gancarczyk, Maciej Stuhr. Koprodukcja: Théâtre de l'Odéon (Paryż); Théâtre de la Place, Lige; La Comédie de Clermont-Ferrand – Scene Nationale (Clermont-Ferrand); Hebbel am Ufer (Berlin).
„Dwutygodnik” jest patronem medialnym spektaklu i premiery.

Śmierć przywołuje w nim poczucie nieokreślonej winy, domaga się procesu, który pozwoli oddalić się w niebyt. Grakchus tuła się na swej łodzi, zjawia  u burmistrza miasta Rivy (włoskie uzdrowisko, w którym leczono Franza K.). Mimo że burmistrz ma na imię Salvatore, nie jest w stanie pomóc nieszczęsnemu myśliwemu. To łączy ich wszystkich (nas wszystkich) na pewno: pod bramą stoi się samotnie, czeka w poniechaniu.

Było kilku, którym udało się przeniknąć tajemnicę śmierci, zajrzeć do podziemi, ale to byli prawdziwi herosi: Odyseusz, Herkules, Dionizos czy Jezus Chrystus, albo najwięksi poeci (mniej skuteczni od herosów), umiejący pokonać śmierć swoimi pieśniami – Orfeusz. Te kilka osób, które w miliardowych dziejach ludzkości weszły tam i wróciły, ewentualnie nawet kogoś ze sobą przyprowadziły, nie miało nic ciekawego do powiedzenia o tym, co widzieli.

...

Jaki jest mechanizm końca? Co się wtedy uruchamia? Czy zawsze towarzyszy mu poczucie winy płynące z przekonania, że całe nasze życie było występne, nawet jeśli zrobiliśmy wszystko, by ten fakt zamaskować? Czy zawsze nasze życie musi się unieważnić, a żona z gromadą dzieci i wnuków otaczająca łoże śmierci, zamienia się w wyrzut sumienia, że nie dość? Mamy pod powiekami te hollywodzko-heroiczne obrazy ludzi umierających szczęśliwie, w spełnieniu, nieomal na własną prośbę, w zgodzie z dobrowolną decyzją, że już pora, już czas. Wydają nam się odległe i nieprawdziwe, nawet nie literackie, a malarskie, jak stare litografie zalegające w antykwariatach.

Czy to nie po części wina Franza Kafki, który uchylił bramę horroru egzystencji i jej bezkierunkowości, braku celu? (Nie dokończył „Ameryki”, więc utopijny Teatr z Oklahomy musi pozostać podejrzanym interesem.) Czasami próbujemy cel znaleźć, ale zwykle ponosimy klęskę, a to z kolei sprowadza frustrację i poczucie winy. Albo nie mamy w ogóle odwagi żyć. Zresztą, co tak naprawdę oznacza życie?
W Ibsenowskim „Peer Gyncie” główny bohater trafia na Przetapiacza Guzików, który uświadamia mu marność i bezcelowość jego życia. Chce go przetopić, potraktować jak surowiec na następne guziki. Peer prosi o jeszcze jedną szansę I dowiaduje się, że jedynym sposobem nadania sensu życiu jest poświęcenie go dla innego życia, że nasze człowieczeństwo buduje się tylko w relacji z innymi ludźmi, gdy przekraczamy siebie dla innego. Ibsen pisał „Peer Gynta” w czasach prehistorycznych. Teraz równie trudno uwierzyć w sens poświęcenia jak w niewinność. Kafka ironiczny: „Jak w ogóle może być winien człowiek?”.

A więc dobrze, poświęćmy się. Choćby w godzinę śmierci, kiedy już wiemy, że to naprawdę koniec, a nasze zmurszałe narządy nie nadadzą się nawet do transplantacji. Możemy przecież ofiarować dogasające życie w jakiejś sprawie.

Coetzee przewidział tę możliwość w „Wieku żelaza”. Główna bohaterka, nieuleczalnie chora na raka, chce wykonać gest kamikadze swoim rozklekotanym, ale rozpędzonym samochodem. Zaprotestować przeciwko polityce apartheidu. I co? Nic. W ostatniej chwili życia towarzyszy jej czarny włóczęga, tolerowany w domu być może tylko dlatego, żeby mieć jakąkolwiek asystę, kiedy trzeba będzie odejść. (Umrzeć, przyzwyczajmy się do jednoznacznych, nieeufemistycznych określeń.) „Już czas? Wróciłam do łóżka, wsunęłam się w tunel między zimnymi prześcieradłami. Firanki rozsunęły się, położył się obok mnie. Po raz pierwszy niczym od niego nie zalatywało. Wziął mnie w ramiona i trzymał w mocnym uścisku, szybko wydałam ostatnie tchnienie. Ten uścisk nie dawał ciepła”. Nic, żadnego aktu heroicznego. Po prostu koniec. Myśliwy Grakchus: „Wślizgnąłem się w całun jak dziewica w ślubną suknię”.

...

Bohaterowie snów Kafki, Koltésa i Coetzeego, to jeden sen śniony w różnych wcieleniach, wariantach sytuacyjnych. Każdy jak najbardziej realny, doprowadzający do spotkania z bramą. Do tego momentu możemy dojść z bohaterami. Uświadomić sobie zwyczajność takiego nagłego spotkania, postawienia wobec „bramy”. Dalej nie da się przejść. Nawet śmierć nie jest rozwiązaniem dostatecznie skutecznym, by coś przekroczyć, pójść dalej. (Bo dokąd niby mielibyśmy pójść?) Z tej perspektywy sny, pozostające na terytorium symbolicznym, w obrębie obrazowania możliwego, wydają się jedyną możliwością rozważania na temat końca. Sen Józefa K. zaczyna się w momencie przebudzenia, sen myśliwego Grakchusa w godzinę dziwnej śmierci, połowicznej, jakby nawet umrzeć nie potrafił, choć Costello uważa, że jedyna pewna oznaka bycia żywym, to móc umrzeć. Tony zasypia i śni bez przerwy, ale może z powodu porwanego rytmu jego sen nieuchronnie staje się koszmarem? W sumie najjaśniej jest w upiornym widzeniu Elizabeth Costello. Udaje jej się nawet zajrzeć za bramę i obdarować nas sceptyczną i pełną rozczarowania relacją. Nikogo tym zresztą specjalnie nie zaskoczyła. Niczego się przecież za bramą nie spodziewamy. W każdym razie żadnych fajerwerków. Nie potrafimy być aż tak rozchichotani, jak Fellini pokazujący to tam jako niefrasobliwe sanatorium. To byłoby zbyt proste. Trzeba próbować innych zbliżeń. Sny są jednym ze sposobów na zbliżenia.

...

Fragment tekstu Piotra Gruszczyńskiego „Nic innego jak tylko zbliżenia” z programu spektaklu „Koniec” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.