Uśmiech Pol Pota

Uśmiech Pol Pota

Peter Fröberg Idling

Peter Fröberg Idling zabiera czytelników w przerażającą i fascynującą podróż. Niczym detektyw śledzi sprzeczne doniesienia i odsłania tajemnice jednej z najkrwawszych dyktatur XX wieku

Jeszcze 2 minuty czytania

W 1975 roku, po pięciu latach bezmyślnych rządów wojskowej kliki generała Lon Nola, władzę w Kambodży zdobywają Czerwoni Khmerzy. Mają ogromne poparcie ludu i lewicujących środowisk europejskich. Zniszczony amerykańskimi nalotami i wojną domową kraj przedzierzga się w Demokratyczną Kampuczę, w której hasła chłopskiej rewolucji mają zbudować nową, lepszą przyszłość. Peter Fröberg Idling zabiera czytelników w przerażającą i fascynującą podróż do serca tego kraju. Niczym detektyw śledzi sprzeczne doniesienia, ze strzępów informacji buduje prawdziwy obraz życia w obłąkańczej utopii i odsłania tajemnice jednej z najkrwawszych dyktatur XX wieku.

Odkrywa też niechlubną kartę z przeszłości. Szwedzcy entuzjaści rewolucji Pol Pota, głusi na relacje uchodźców, niezachwianie wierzyli, że czerwony terror to tylko konieczny etap na słusznej drodze do wyzwolenia. Fröberg Idling pyta, w jaki sposób udało się Khmerom zamydlić oczy szwedzkiej delegacji, która w 1978 roku odwiedziła Kampuczę. Dlaczego w sprawozdaniach, na zdjęciach i w filmie nie widać zagłodzonych i zastraszonych ludzi, o których mówili uciekinierzy?

Pragnie również zrozumieć, co sprawiło, że Saloth Sar, wykształcony w Paryżu młody fan piłki nożnej i francuskiej poezji romantycznej, stał się Pol Potem, krwawym tyranem, pod którego rządami zginęła prawie jedna czwarta ludności całego kraju. Odpowiedzi szuka zarówno w dokumentach, jak i w rozmowach ze świadkami terroru Czerwonych Khmerów. Z relacji tych buduje literacki reportaż przejmujący do szpiku kości.

Fragmenty książki „Uśmiech Pol Pota” w przekładzie Mariusza Kalinowskiego.

[Jak migotanie białe]

Pewien strzał sześćdziesiąt lat temu. Jeden z kolegów Saloth Sara z podstawówki pamięta ten strzał do dziś. Mecz piłki nożnej przy szkole w Kompong Cham. Strzał z przewrotki. Wciąż istnieje, chociaż tak wiele innych rzeczy zniknęło. Podobno był niezłym piłkarzem, Saloth Sar. Jeszcze nie Pol Pot, dużo wcześniej. Tylko Saloth Sar. Miał dryg do piłki, ale też słabość do francuskiej poezji romantycznej. Paula Verlaine’a. Wiktora Hugo. I lubił grać na skrzypcach. To mu szło gorzej, mówią ci, co pamiętają. Możemy sobie wyobrazić ciężką, brązową, skórzaną piłkę.

Może jakieś dośrodkowanie. Jak on, odwrócony plecami do bramki, skacze, nożycuje nogami, leżąc niemal poziomo w powietrzu. Trafia piłkę i mocno posyła ją w bramkę. Kto stał na bramce? Nikt już nie pamięta. Może Lon Non, młodszy brat późniejszego puczysty Lon Nola i najbliższy przyjaciel Saloth Sara?

Wydawnictwo Czarne, 2010Albo może Khieu Samphan, który później został prezydentem Demokratycznej Kampuczy? Syn sędziego był przecież kujonem, do tego parę lat młodszy. Chyba niewiele byłoby z niego pożytku, gdyby grał w polu?

Ten strzał z przewrotki ludzie pamiętają, tam, na boisku, w stolicy prowincji. Trzydzieści lat później Saloth Sar miał zatwierdzić wyrok śmierci na Lon Nona. Jeśli nie wcześniej, to właśnie wtedy grali w przeciwnych drużynach. Czy zanim wydał zgodę na egzekucję, pomyślał trochę o czasach, gdy byli nierozłączni? Kiedy kopali piłkę albo kąpali się razem w Mekongu? Czy rewolucyjne seanse samokrytyki całkiem wykorzeniły jego sentymenty?

Strzał z przewrotki, bramka. Czarujący Saloth Sar. Uśmiechnięty. Jak chyba każdy strzelec bramki.

6. Na okładce tej posklejanej taśmą książki jest czarno-białe zdjęcie. Ludzie niosący ziemię na wysokim brzegu rzeki. Plecione kosze, niektórzy w czarnych ubraniach. Dwoje młodych, umieszczonych w centrum kadru, z lekkim uśmiechem spotyka spojrzenie patrzącego. Z tyłu okładki widzimy szwedzką delegację, ustawioną przed Angkor Wat. Jest sierpień, pochmurnie i ciepło. Są w koszulach z krótkimi rękawami i sandałach. Ich ubrania wyglądają nader skromnie. Czy to świadomy wybór? Po prawej stronie stoi Hedda Ekerwald. Uśmiecha się słabo, trochę tak jakby fotograf zwlekał niepotrzebnie, a jej uśmiech powoli wygasał. Dalej Gunnar Bergström, przewodniczący, poważny, z rękami założonymi na piersi, w kupionej w Chinach maoistowskiej czapce z daszkiem. Potem Marita Wikander, uśmiechnięta, z przeciwdeszczową kurtką w rękach.

Peter Fröberg Idling

urodził się w 1972 roku. Pracował jako dziennikarz, a następnie radca prawny dla organizacji humanitarnej w Kambodży. Tam zrodził się pomysł jego pierwszej książki - Uśmiechu Pol Pota - która ukazała się w 2006 roku. Rok później Idling jako jedyny pisarz został nominowany do nagrody dziennika "Dagens Nyheter" za osiągnięcia w dziedzinie kultury. Regularnie publikuje w najważniejszych szwedzkich gazetach: "Dagens Nyheter", "Tidningen Vi", "Upsala Nya Tidning". Obecnie pracuje nad swoją pierwszą powieścią.

W końcu, po lewej stronie, Jan Myrdal, chyba w czarnych półbutach. On też wygląda wesoło, wystrojony prawie jak chłopiec, z plecakiem i okazałym zegarkiem na ręce. Trawa, w której stoją, jest niska, szerokolistna. Pięćdziesiąt metrów dalej potężne wieże Angkor Wat. Samotna palma cukrowa wyciąga swoją pierzastą koronę ku szaremu niebu. Rośnie przy schodach przed jednym z wejść w świątynnym murze. Pochyla się lekko w prawo. Jeżeli jeszcze tam stoi, można by łatwo znaleźć miejsce, w którym zrobiono zdjęcie. Jeżeli miejsce jest to samo, czy widać dziś to, co oni wtedy widzieli?
(str. 18-19)

228.
[Jak migotanie białe]

To pierwszy od osiemnastu lat wywiad udzielony zachodniemu dziennikarzowi. Skromna chata, mały, drewniany stolik. Pol Pot mówi słabym głosem. Udar mózgu częściowo sparaliżował lewą stronę ciała. Na lewe oko prawie nic nie widzi. Raz wygląda, jakby był smutny, raz – jakby szukał otuchy.

Mówi: „Moim zadaniem była walka, nie zabijanie ludzi. Teraz też, kiedy pan mnie widzi, miałbym być potworem? Sumienie mam czyste”.

I dalej: „Nie uchylam się od odpowiedzialności – nasz ruch popełniał błędy, jak każdy polityczny ruch na świecie. Ale istniała okoliczność, na którą nie mieliśmy wpływu – wróg rzucał nam kłody pod nogi. I powiem panu, jedną rzeczą się mogę poszczycić: gdybyśmy nie walczyli, to w 1975 Kambodża stałaby się prowincją Wietnamu”.

Po zakończeniu wywiadu, kiedy Pol Pot przeprosił, mówiąc, że jest bardzo zmęczony, i ktoś pomógł mu wstać od stolika, on znów uśmiecha się tym uśmiechem. „Engaging smile”, pisze dziennikarz. A gdy już się uśmiechnął tym swoim uśmiechem i wsparty na ramieniu młodego żołnierza dokuśtykał do samochodu, mówi do tego żołnierza, swojego więziennego strażnika:„Chcę, żebyś wiedział, że wszystko, co robiłem, robiłem dla mojego kraju”.

229.
[Jak migotanie białe]

DZIENNIKARZ Chce pan przeprosić za cierpienia, jakie pan spowodował?
POL POT (zbity z tropu, do tłumacza) Mógłbyś, proszę, powtórzyć pytanie?
TŁUMACZ On pyta, czy pan chce przeprosić za cierpienia, jakie pan spowodował?
POL POT (wciąż jakby zdezorientowany) Nie.

230.
Droga. Skute mrozem meandry wśród krajobrazu. Kiedy byłem mały, zdawało mi się, że prowadzi z jednego miejsca do drugiego. Że się zaczyna i kończy w określonych miejscach. Później zrozumiałem, że to nie tak. Droga prowadzi do nowych dróg. Wszystkie drogi są z sobą powiązane. Tworzą wielkie kręgi. Obiegi. Jeśli się podróżuje dostatecznie daleko, staje się jasne, że droga prowadzi do siebie samej.

231.
JEDNA RĘKA ŚCISKA MOTYKĘ, A DRUGA KARABIN!
(str. 260-261)

[Jak migotanie białe]
Jest 15 kwietnia 1998 i Pol Pot leży w prostej chacie. Serce nie bije, nierównomierny oddech ustał. W dziurki od nosa ktoś mu powtykał watę. Włosy są ufarbowane na brązowo – ostatnie przebranie, na wypadek ucieczki do Tajlandii. Przyczyna śmierci jest nieznana. Jego nadworny medyk twierdzi, że to atak serca. Pogłoski o tym, że został otruty, już krążą. Jest bardzo gorąco. Parne powietrze w chacie śmierdzi formaliną użytą do konserwacji ciała.

Trzy dni później Pol Pot zostanie skremowany, na stosie z opon i śmieci. Dym przez gęste listowie.

249.
Napięty program i przyśpieszone tempo. Ta formuła to norma przy oficjalnych wizytach w krajach komunistycznych, pisze amerykański profesor Paul Hollander w książce Political Pilgrims – Travels of Western Intellectuals to the Soviet Union, China, and Cuba. Chodzi o to, by w delikatny sposób zmęczyć gości, przytłoczyć ich pozytywnymi wrażeniami. Czerwoni Khmerzy przyswoili sobie tę zasadę, ale jej nie opanowali. Wynika to z wewnętrznych dokumentów, w których przewodnicy składają raporty swoim przełożonym. Przyjeżdżające delegacje nie dostawały wcześniej programu wizyty, tak jak w innych krajach. Program był improwizowany z parodniowym wyprzedzeniem, co umożliwiało zaspokajanie przynajmniej części życzeń gości.

Dziennikarz Richard Dudman, który razem z Elizabeth Becker i Malcolmem Caldwellem wchodził w skład przedostatniej delegacji, która odwiedziła Demokratyczną Kampuczę, pisze w „Dagens Nyheter” 4 stycznia 1979:

„Ale ich pomysł na pokazywanie gościom kraju sprowadza się do długich, szybkich rajdów samochodowych, od jednej dokładnie zaplanowanej wizyty do drugiej. Czasami zatrzymują się, na naszą prośbę, i możemy sfotografować jakiś plac budowy albo grupę wieśniaków przy pracy. Bliższe kontakty ze zwykłymi Kampuczanami nie były mile widziane, o ile tych ostatnich przedtem nie wybrano. Czasami sami próbowaliśmy wybierać ludzi do rozmowy, na chybił trafił, ale okazywało się, że oni stoją tam właśnie po to, żebyśmy ich wybrali, i że już wielokrotnie udzielali wywiadów komunistycznym delegacjom. Członkowie lokalnych zarządów kooperatyw albo rad fabrycznych podawali przygotowane z góry informacje, ograniczając się do danych produkcyjnych, albo też wysławiali »słuszną linię komunistycznej partii Kampuczy« w kwestii odbudowy kraju i obrony przed Wietnamczykami.

Gdy zadawaliśmy niemiłe pytania typu »Czy jest pan członkiem partii komunistycznej?«, członkowie lokalnych władz patrzyli zwykle na obecnych przedstawicieli rządu, oczekując znaku, czy mają odpowiedzieć tak, czy nie.

Czasem rządowy tłumacz, wysłuchawszy długiej i najwyraźniej szczegółowej odpowiedzi na nasze pytanie, mówił nam tylko »On nie wie«.Kampucza musi jeszcze wiele się nauczyć, jeśli chodzi o przedstawianie się światu na zewnątrz”.

(str. 274-275)