KULTURA NA RAUSZU:  Wściekłe królowe. Zamieszki w „Stonewall Inn”
Kadr z filmu "Stonewall Uprising", reż. David Heilbroner and Kate Davis

KULTURA NA RAUSZU:
Wściekłe królowe. Zamieszki w „Stonewall Inn”

Paweł Soszyński

O 2 nad ranem Sylvia Rivera chwyta z baru butelkę i ciska nią w policję. Wykrzykuje hasło, które przechodzi do historii: „Gay power!”. Obroną dowodzą trans i drag queens w lśniących sukniach

Jeszcze 3 minuty czytania


Na zewnątrz klubu stoją już od półtorej godziny radiowozy z wypełnionymi „więźniarkami”. Na wschodzie, za wysokościowcami Broadwayu, niebo powoli różowieje, coraz silniej prześwieca przez gasnące – jeden za drugim – neony. Z całej dzielnicy Greenwich ściągają geje, trans biegną, podciągając suknie, z brodwayowskich skrzyżowań, wieść o policyjnej akcji i spontanicznej defensywie lotem błyskawicy obiegła już Harlem. Przed „Stonewall Inn”, z którego za kwadrans druga wyprowadzano skutych w kajdanki rezydentów, gęstniej tłum – jest pięćset, może sześćset osób, dziesięć osób na każdego aresztowanego. Pijanych i wściekłych. „Gay power!” – hasło Rivery, wpierw podchwycone przez barmanów, wytacza się na ulicę. „Świnie!”, „Faggot cops” – okrzyki mieszają się z piosenką „We shall overcome”. Lesbijki skandują na nutę „The Howdy Doody”: „To my, ze Stonewall dziewczyny / Włosy w loki kręcimy / Bielizny nigdy nie nosimy / Szczeciny na łonie nie golimy!”. To zresztą dopiero początek. Zamieszki miały trwać przez kilka dni, całkowicie zmieniając jeśli nie nastawienia społeczeństwa do mniejszości – to z pewności nastawienie mniejszości do samej siebie. Gdy hasło „Gay Power” dotarło do uszu Allena Ginsberga, poeta nie krył zachwytu: „Gay power! Czyż to nie wspaniałe!”. Następnego dnia po raz pierwszy udał się do klubu. Wracając do domu, zwierzył się Lucianowi Truscottowi: „Ci chłopcy byli przepiękni… Całkiem wyzbyli się tego spojrzenia zbitych psów, którym wodzili jeszcze 10 lat temu”.

rys. Wit Konopacki„Ślicznie” – to słowo cisnęło się na usta każdemu, kto przekraczał próg ściemnionego baru przy Christopher Street 51 w nowojorskim Greenwich Village, począwszy od 1966 roku, kiedy mafijna familia Genovese zmieniła heterycką restaurację w gejowski raj. Białą elewację niskiego budynku przecinał z góry na dół potężnych rozmiarów migający szyld, przywodzący na myśl kabaretowe iluminacje Montmartru. Klientów obowiązywała ścisła selekcja. Odźwierny, zerkając przez lufcik w drzwiach, oceniał ich „na oko”. Decydowały znajomości lub gejowska aparycja: wąsiki blond i gęste bokobrody, kolorowa apaszka, koszula rozpięta na torsie, czyściutkie kowbojki pokryte łuskami aligatora – całe to cudownie gejowskie retro. Na Christopher Street chodziło się w parach, grupkami, często z lesbijkami, spośród których najbardziej ceniono krzepkie „butch” – gwarantki bezpieczeństwa. Z radością witano „świeże mięso”: zbiegłych synów farmerów czy meksykańskich imigrantów. Ci szczególnie mieli czym się popisać. „Stonewall Inn” był w tamtych czasach jedynym nowojorskim klubem tylko dla gejów, w którym można było tańczyć. Co prawda Truman Capote wspomina jeszcze o klubie tanecznym na pobliskim Harlemie, „Celebrity” („U Blackiego”), gdzie odbywały się spektakularne występy drag. Jednak „Celebrity” nigdy nie był strzeżoną, gejowską twierdzą. Wpuszczano tam także heteryckie pary. Do „Stonewall” wejść mogli jedynie geje: strojni Czarni w ukwieconych koszulkach, słodcy Latynosi („puppy”) oraz odblaskowi kowboje o włosach jak pszenica.

Te dzieciaki były gratką dla „starych wyg”: urzędników państwowych, bankierów, choreografów i reżyserów brodwayowskich, znanych pisarzy, malarzy oraz ich krytyków. „Stonewall” było ulubionym miejscem Tennessee Williamsa, Trumana Capote czy Rudolfa Nureyeva. Zaś rankiem 28 czerwca 1969 roku na parkiecie pląsał 26-letni Edmunt White, który dziś uważany jest za najświetniejszego stylistę literatury amerykańskiej i czołowego pisarza gejowskiego. Sam White twierdził, że przechodził obok, ale ja wolę go widzieć inaczej: otulały go różowe boa, a zewsząd cisnęli się młodzi, „soczyści” przyjezdni z zapyziałej Alabamy i tradycjonalistycznego Teksasu. Z łatwością można sobie wyobrazić atmosferę panującą w pomalowanych na czarno, oświetlonych jarzeniówkami wnętrzach. Rodzina Genovese zainwestowała w swój interes 3,5 tysiąca dolarów. Tyle kosztował lśniący bar, w którym odbijały się neonowe reklamy piwa i whisky, zaadoptowanie dwóch sal tanecznych oraz wymoszczenie pokoiku przeznaczonego dla prawdziwych gwiazd klubu: drag queens. Ta ekskluzywna przestrzeń była połyskliwym sercem „Stonewall”, prawdziwym VIP-roomem skąpanym w pulsującym, mdłym świetle. 28 czerwca 1969 roku to właśnie tam popijały najważniejsze postaci wieczoru. Stamtąd drag wyruszały na krótkie, ekscytujące wycieczki. Szczególnie chętnie, z największą i jak najbardziej złośliwą satysfakcją, napastowały one przyczajoną w tłumie „Lilly Law” czy „Alice Blue Gown” – tajniaków, chwytających klientów za krocze tylko po to by w odpowiedzi na ich przychylność, sięgnąć za połę wyszywanej koralikami kamizelki i pokazać policyjną odznakę. Łapanki nie należały wcale do rzadkości, przewyższając bezwzględnością i operacyjną fantazją komunistyczne obławy na gejów Układu Warszawskiego.

Melanż ryzyka i łatwej przyjemności, czarnoskórych diw spętanych koralami i udźwięcznionych bransoletami oraz przygaszonych, zerkających wokół z niepokojem (i podnieceniem) białych „mężulów”, co tej jednej nocy zerwali się ze smyczy mieszczańskich przedmieść, by zaspokoić bardziej egzotyczne skłonności; wszystko to elektryzowało już od progu. Dużo działo się zresztą także przed nim, szczególnie za sprawą pobliskiego Christopher Park, gdzie nocowały bezdomne dzieciaki łase na drinka czy kilka dolców. Ostatecznie (a może przede wszystkim) można było się zadowolić ich towarzystwem. Dla wielu była to okazja do spełnienia gejowskiego snu o uwiedzionym heteroseksualiście. Druga strona transakcji czasem także spełniała swój sen – o obrabowanym bogaczu, który z pewnością nie doniesie o niczym policji. Zresztą ryzyko było wliczone w koszta – nikt tu do nikogo nie miał pretensji. Ryzyko wzmagało tylko pożądanie. W sumie chodzi o przyjemność za porozumieniem i obopólną zgodą.

„Policja! Zajmujemy lokal!” – ta komenda, dobrze znana każdemu żerującemu w nowojorskich gej-barach weteranowi, ucięła zabawę o 1.20 28 czerwca. Na pierwszy ogień idzie alkohol, który zostaje zarekwirowany. Po mniej więcej piętnastu minutach, kiedy przed klub zajeżdżają policyjne furgonetki, rozpoczynają się aresztowania. „Najbardziej bałam się, że gazeta zamieści moje zdjęcie w sukience mamy!” – żartowała po latach jedna z trans. Biali jak ściana „mężulowie” w popłochu wyciągają obrączki, wciskają je na palce i czmychają przez policyjny kordon, dowodząc swojej heteroseksualności. Inni uciekają do salki drag, w której również stacjonują już policjanci. Pyskata „butch” dostaje po mordzie. Tłumaczy, że kajdanki wykręcają jej ręce ze stawów. Patrzące na zajście dziewczyny wpadają we wściekłość. „Zaraz wam za to oddamy!” – krzyczy jedna z nich. To dzieje się przed klubem. W środku do akcji rusza młodziutka Portorykanka, Sylvia Rivera – transseksualistka o szerokiej szczęce i wystających łukach brwiowych, w nienagannym makijażu wyrysowanym z iście latynoskim rozmachem. „Była prototypem wściekłej królowej” – napisał „The Village Voice” w lutym 2002 roku, w poświęconym zmarłej właśnie legendzie nekrologu. Jej okrzyk i ciśnięta butelka – przynajmniej w wielowariantowej mitologii, w jaką obrosła tamta noc – stały się sekwencją prawie genezyjską, rozdzielającą mrok prześladowań z lat 50. od świetlanej przyszłości tych, którzy wkrótce obwołali się mianem ruchu społecznego.

A wyglądało to mniej więcej tak: o 2 nad ranem Sylvia Rivera chwyta z baru butelkę i ciska nią w policję. Mocno podchmielona wykrzykuje hasło, które przechodzi do historii: „Gay power!” Obie strony konfliktu wzywają posiłki. Obroną dowodzą drag queens w lśniących sukniach, które – w jakimś iście genetowskim orszaku – wybiegają z salki na końcu klubu, wymachując utrefionymi fryzurami („Toż to najwspanialsze Marie Antoniny” – lubił powtarzać Capote); na pierwszy ogień idą „butches” – lesbijska ciężka artyleria. „Zróbcie coś, chłopaki!” – krzyczą do oniemiałych mężczyzn. – „Przecież nie ujdzie im to płazem!”. Rozpoczyna się przepychanka. Zajęty przez policję klub coraz gęściej otaczają, chcący przejąć go z powrotem, rezydenci. Ale nie tylko oni – zjawiają się licznie „wyklęci”. W ruch idą kamienie, puste puszki po piwie, a nawet wyrywane parkometry. Wkrótce z brzękiem na jezdnie upadają szyby, wybite przez gejowskie prostytutki i zamroczone alkoholem uliczne trans. Na policję skaczą dzieciaki ulicy – gejowskie wyrzutki. Jeden z policjantów traci oko, kilku trafia do szpitala. Ofiary są także po drugiej stronie, jednak najniebezpieczniej robi się w chwili, kiedy policjanci rozpinają kabury i celują w ludzi na zewnątrz. Boją się jednak otworzyć ogień.

Lata 50.i 60. to w historii amerykańskiego ruchu gejowskiego wyjątkowo ciężki okres. Tamtejsze prześladowania gejów były znacznie cięższe niż antygejowska propaganda w bloku komunistycznym. O ile za żelazną kurtyną obiektem prowokacji stawali się głównie antykomunistyczni działacze, o tyle w Stanach homofobia nie była dla elit rządzących kartą w politycznej grze, a celem samym w sobie: prowokacje organizowano więc na każdym kroku – po to, by po prostu aresztować gejów. Hurtowo. Policja otrzymywała ciche przyzwolenie na obchodzenie się z aresztowanymi w sposób, od którego pobladłaby amerykańska konstytucja. Bary gejowskie były bezustannym obiektem ataków, a policjanci wywlekali konsumentów i tłukli ich na ulicach. Dlatego odwet w „Stonewall Inn” był tak brutalny i gwałtowny. Wielu gejów „ze światka” szybko odcięło się od całego zajścia, zrzucając winę głównie na gejowskich pariasów: prostytutki, uliczników, trans złodziejki. Sytuacja – jak to zwykle bywa – zmieniła się diametralnie, gdy ruch gejowski zdobył w Stanach to, o co walczył, a gejowskie kluby stały się najmodniejszymi miejscami na nowojorskiej mapie. Szybko założono wtedy Stowarzyszenie Weteranów Stonewall Inn, działające do dzisiaj, a uczestnicy tamtych wydarzeń – jak się dziś okazuje: osoby wcale nie „wyklęte”, należące już wtedy do klasy mieszczańskiej oraz inteligencji – są niemalże postaciami historycznymi. I dobrze. Nawet jeżeli, co zupełnie przecież zrozumiałe, nie chcieli być bezpośrednio kojarzeni z zamieszkami, o których szeroko rozpisywały się gazety (a gejowskie żądania – po raz pierwszy! – trafiły dzięki temu na pierwsze strony gazet), 28 czerwca 1969 roku odwalili kawał dobrej roboty.

Drag queens – prowodyrki i generałki zamieszek – stały się w rezerwuarze symbolicznym środowiska LGBT figurami o dużym znaczeniu.  W pierwszych paradach gejowskich maszerowały one nie ze względu na swój czar i widowiskową powierzchowność. W „Stonewall Inn” zmieniły się w symbol emancypacji. To one niosły tęczowy sztandar. Także na paradach w Nowym Jorku, kiedy składano im hołd. O trans, co jest największą hańbą ruchu, zapomniano. Rivera zamieszkała pod mostem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.