„Nasza klasa” na wspak

Joanna Tokarska-Bakir

W swojej wersji „historii pod nazwą Jedwabne” Tadeusz Słobodzianek wywiódł widza w pole. I, jak świadczy mniej więcej zgodny chór recenzji, publiczność przynętę połknęła

Jeszcze 3 minuty czytania


„Nie wiem, gdzie się zaczyna ta historia. Wiem, gdzie się nie kończy” – odpowiada Tadeusz Słobodzianek na pytanie o historię pod nazwą Jedwabne. Wprawdzie nikt go nie słucha – każde polskie dziecko wie, co to jest Jedwabne, czym się zajmuje Słobodzianek i kim jesteśmy my – ale skoro nalega, idziemy z nim do tego teatru. W teatrze sytuacja niestety się komplikuje, tym razem bez naszej winy. W scenografii, jaką Ondrej Spišak przewidział dla przedstawienia, można pokazać zarówno „Turlajgroszka”, jak i „Kowala Malambo”, a także różne inne dramaty Słobodzianka – tylko akurat nie „Naszą klasę”. Czujność widza reżyser osłabia następnie śpiewem o słoneczku, mającym ewentualnie zachodzić, absurdalnie pięknym białym śpiewem, bez którego nie można wyobrazić sobie spektaklu w takich dekoracjach. Pieśni i tańce robią swoje, od tego momentu wszystko w „Naszej klasie” staje się zwodniczo proste i przewidywalne. Abram Piekarz myli się widzowi z prorokiem Ilją, fizyka z metafizyką, zmyślenie z prawdą. „Błagam, bez metafor tam, gdzie istnieje dokumentacja historyczna” – wołał w podobnej sytuacji Philip Roth, ale kto u nas czytuje Philipa Rotha?

Wnioski? Było sobie wielokulturowe pogranicze, „gdzie wszyscy drużno żyli”, ale przyszli ludzie źli, po nich wojna, na wojnie jak na wojnie, a potem jeszcze weszli Sowieci. Tyle z tego zrozumiemy.

Proszę mi nie mówić, że o tym jest sztuka Słobodzianka. Sztuka Słobodzianka to podstępna, zacierająca własne ślady dekonstrukcja mitu polskich Kresów, uporczywie nazywanych ostatnio Pograniczem. Mitu, który starannie wymywa z historii hallerczyków i pogromy, przedwojenne pacyfikacje i wojenne denuncjacje, a sufluje bałamutną „wielokulturowość”, jakiej tu nigdy nie było, narodziła się bowiem w latach 80. w Australii. Sztuka Słobodzianka to wiwisekcja tego mitu, wartego mniej więcej tyle, ile ściapana naprędce legenda o dobrym partyzancie „Ogniu”, którego wychwalał ksiądz Józef Tischner, zanim sprawdził u parafian, na czym polegało jego chojrakowanie.

W kolejnym planie sztuka Słobodzianka to wykład determinizmów, jakim podlega każde pokolenie przekonane, że nie było jeszcze dotąd takich wolnych ludzi na ziemi. To, co z tymi ludźmi robi historia, pokazane jest w „Naszej klasie” za pomocą jarmarcznych sztuczek, ludowej mowy automatycznej, języka dziecinnych wyliczanek, szkolnych wierszyków, piosenek i wiców. A także „taksji, nastii i tropizmów” marionetek, zaprogramowanych przez anonimowego machera (czujemy jego obecność, ale nie wiemy, kim jest): ktoś się w kimś zakochuje, ktoś kimś wzgardził, ktoś został upokorzony tak bardzo, że prędzej sam umrze lub kogoś zabije niż powie, jak było naprawdę. Postacie tej sztuki poruszają się jak figurki praskiego orloja. Łączy je przekonanie, że całkowicie panują nad swoim losem, tymczasem cała ich wolność to owa wolność „łątek”, o których pisali dawniejsi poeci.

Obie rzeczy razem – determinizm na planie losu i automatyczna mowa na planie języka, a także tytułowa metafora „klasy” – wypracowują w sztuce Słobodzianka dostęp do tego, o co w teatrze najtrudniej: do kategorii zbiorowych, które obłudnego widza lub czytelnika oplatają siecią tak szczelną, aż dławi się tą swoją wolnością i pozbawiony wyboru zaczyna w końcu myśleć.

Jaką rolę w tym usamodzielnianiu myśli odgrywa mowa, szczególnie mowa ludowa, za pomocą której Tadeusz Słobodzianek napisał „Nasza klasę”? Na pozór wydaje się, że te wierszyki, piosenki, wyliczanki są tylko „cudzym słowem”, które jak chór komentuje sceniczne zdarzenia. To jednak nie wszystko. Już Tadeusz Miciński zauważył, że mowa nie zawsze podąża za myślą, czasem to właśnie myśl idzie za słowami. Dziś wyrazilibyśmy to śmielej: ona idzie za słowami zawsze, dlatego trzeba strasznie uważać na słowa. Czepiamy się słów, bo o myślach rozmawiać jakoś głupio. W ten sposób toksyczna i bez-myślna, coraz bardziej automatyczna, wcale nie tylko ludowa mowa, staje się łańcuchem, do którego przykuwają się pokolenia.

Czym jest ten mechaniczny głos, który w nas gada, z czym naprawdę się dzięki niemu kontaktujemy, można sprawdzić u Gombrowicza lub w dziennikach Sławomira Mrożka. Weźmy wpis nadzwyczaj aktualny, niemal „spod krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, choć sprzed lat pięćdziesięciu:

niechaj mnie Zosia o wierszyk nie prosi, bo kiedy Zosia do ojczyzny wróci, wtedy każdy Polak powie wierszyk Zosi, a potem Zosia go z domu wyrzuci. Z jakiego domu, opamiętaj się człowieku, nie ma domu, z którego by Zosia wyrzuciła Polaka, bo Polak to pan. Zapamiętaj sobie to, ty zdrajco i nikczemniku, że są jeszcze na tej ziemi Polacy, którzy sobie w kaszę plwać nie pozwolą, chociażbyś ich nie wiem jakimi karami straszył, oni na swoim stanowisku przy ojczyźnie wiernie stać będą i nigdy się od niej nie odczepią, bo co warta jest Polska bez Polaka. Hej, hej, komendancie siwy konik twój, hej, hej, komendancie, szkoda żeś jest chuj.

Jeśli nawet taki heros jak Mrożek czy Gombrowicz uwalniał się od czegoś za pomocą podobnej automatycznej mowy, to cóż dopiero my, niebożęta?

Nic dziwnego, że przesycona tą mową „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka wywleka na światło stereotypy, z których zbudowana jest polska wspólnota wyobrażona. Są to stereotypy polskie i żydowskie, męskie i żeńskie, stereotypy postępowców i ciemnogrodzian. Każdy tu znajdzie coś dla siebie, każdemu „Nasza klasa” w czymś dogodzi, i każdego stosownie zrani.

Jaka jest Zocha, „Sprawiedliwa”, ta co Żyda przechowała? Zocha jest chutliwa, co wszystko wyjaśnia.

Jaki jest uratowany przez nią Menachem? Jest niewdzięczny, niewierny i mściwy, po wojnie w UB polskich patriotów katuje. Potem nawraca się na syjonizm i wyjeżdża do Izraela.

Menachema wiele łączy z Zygmuntem, największym bandytą w miasteczku, jednym z autorów masakry w stodole. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy: obaj zapłacą za swe zbrodnie utratą pierworodnych.

Jaki jest Kac, drugi Żyd w tym spektaklu? Kac jest komunistą i niedobrym kierownikiem sowieckiej świetlicy. Że go zabito? Budował bramę na przyjazd Ruskich. Chciał zabrać ławki z kościoła i kościół na szalet zamienić.

Trzeci Żyd, Abram Baker. Chodząca reklama polskich Kresów. Tak dobry, pobożny i domyślny, że zabrał się z Polski, jeszcze zanim mu gościnę wymówiono.

Ksiądz w tym spektaklu jest ciemny, chciwy i seksualnie niezrealizowany. I ma, rzecz jasna, „słabość do rumianych ministrantów”.

Jest tu też zgwałcona „piękna Żydówka“ Dora. Ta już miała swoją przyjemność.

Jest jeszcze Rachelka, subtelna, wielojęzyczna, gardząca gojem, który ją uratował. To Władek, co się z nią ożenił. Prostak i cham, „był na pewno typowym Polakiem, jeden piękny gest, a potem całe lata upokorzeń”.

Ostatni stereotyp to obraz Podlasia w spektaklu. Najlepiej wyraża to wierszyk:

Łomża, Łomża.
Łom i komża,

nie pamiętam czyjego autorstwa.

Jest jeszcze wiele innych rzeczy w tym tekście, o które można by autora zagadnąć. Odgrywają one w sztuce rolę przynęty i, jak świadczy mniej więcej zgodny chór recenzji, publiczność przynętę połyka. Dzięki temu temat, zablokowany pod hasłem „znowu o tym Jedwabnem“, powraca do debaty. Kto jak kto, ale Słobodzianek jest z pewnością zbyt szczwany, aby tego nie przewidzieć. Wkręca więc widza na całego, a rzeczy najtrudniejsze podaje w postaci dialogów, które wejdą do annałów polskiej krotochwili. Jak ten o weselnych prezentach dla Rachelki:

- [Zocha] Obrus i serwetki.
- [Dora] Czyje?
- [Rachelka] Moje?
- [Zocha] Tak? Oleś przyniósł...
- [Abram] Boże!
- [Menachem] Kurwa!
- [Rachelka] Piękny.


Trudno oprzeć się wrażeniu, że bawiąc się na koszt oburzonych, autor bierze odwet na tych, którzy wzięli „Naszą klasę” za śpiewogrę, odczytali ją po łebkach, po polsku (to znów Mrożek): „niedomyślenie, najgorsza choroba polskiej elity. Żeby [tu] żyć, nie wolno niczego domyślić do końca, trzeba się cofać przed wnioskami”.

Tadeusz Słobodzianek, „Nasza klasa”.
słowo / obraz terytoria, 112 stron, Gdańsk 2009
Jaki jest finał tej dziwacznej sztuki? Jak wygląda to Słobodziankowe „kochajmy się“, o którym tyle się z ironią mówiło na mieście? Składają się na nie dwa elementy: monolog rabina Bakera, enumeratywnie prezentującego swoje liczne wnuki i prawnuki, oraz wiersz o nieruchomej Gwieździe Polarnej, w której trudno nie rozpoznać niewyszukanej aluzji do „moralnego kompasu”. Nasuwa się pytanie, czy to są na pewno elementy jednej układanki, a także o to, czy to jest faktycznie szczęśliwe zakończenie. Kto ma uszy do słuchania, usłyszy w tym momencie słowa Zochy: „i tak się to życie zmarnowało”. I wtedy też może zauważy, jak niewiele rozumiemy z tej historii, jak niewidoczni, ob-sceniczni w teatrze Słobodzianka, są jej prawdziwi bohaterowie: Antonina Wyrzykowska, Marianna i Stanisław Ramotowscy, Szmul Wassersztajn, a także bracia Laudańscy z ojcem. Niby zdeterminowani, a jednak wolni.

W swojej wersji „historii pod nazwą Jedwabne” Tadeusz Słobodzianek wywiódł widza w pole. Zrobił to, bo go bardzo dobrze znał. Przecież nie dlatego go wywiódł, bo podziela żydowską wizję dobrego życia, zgodnie z którą prawdziwie sprawiedliwemu Pan błogosławi w wielu wnukach i w bydle liczniejszym niż gwiazdy na niebie.

Gdyby jednak, wzorem artystów rozpaskudzonych powodzeniem swojej poetyckiej licencji, autor uwierzył kiedykolwiek, że „Nasza klasa” jest o tym, jak naprawdę wyglądała „historia pod nazwą Jedwabne”, nie pozostanie nam nic innego, jak w mściwej fantazji skazać go na dozgonne studiowanie powodów, dla których Platon zamierzał wygnać poetów z państwa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.