„Balladyny i romanse”

„Balladyny i romanse”

Kinga Dunin

Mam pewien kłopot z powieścią „Balladyny i romanse”. Najogólniejszy jej zamysł wydaje się albo banalny, albo podejrzany

Jeszcze 2 minuty czytania


Oto na Ziemię, a konkretnie do Polski, „kraju w promocji”, zstępują bogowie greccy oraz Jezus (i Balladyna). Przybywają, żeby umrzeć, doprowadzić do końca proces zeświecczenia świata.

W ten sposób książkę tę da się opowiedzieć w dwóch zdaniach. Diabeł jednak tkwi w szczegółach, bo choć przesłanie wydaje się proste, splot wydarzeń, który nas do niego doprowadza, nie jest zbyt przejrzysty. Zaczyna się od planu Zeusa, aby dać odpór bogom chrześcijańskim, kończy – ostateczną likwidacją nieba. To, co dzieje się w międzyczasie, to nagromadzenie wydarzeń, którym często brak konsekwencji. Może jest to zabieg celowy, wygląda to efektownie, ale chyba obiecuje więcej sensu niż w tym wszystkim naprawdę jest. Powróćmy zatem do sensu.

Ontologia świata według Karpowicza wygląda tak, że mamy świat ultymatywny – duchowy, niematerialny, rzeczywistość ziemską (wiadomo) oraz „miasto miast”. Nie do końca wiadomo, czy jest to niebo, czy rodzaj Olimpu. W każdym razie jest to przestrzeń, w której bogowie oraz idee zyskują materialność. Ponieważ pochodzi ona z naszych wyobrażeń, naznaczona jest historycznością. Stosownie do zmieniających się czasów bogowie mogą używać komórek albo psychoanalizy. Wraz z nimi mieszkają tu także postacie literackie, np. Balladyna, ważne osobistości mające dla nas znaczenie symboliczne, najczęściej w wymiarze popkulturowym.

Bogowie mogą powrócić do wymiaru ultymatywnego, Balladyny już nie, są bowiem jedynie materializacją naszych pojęć. Przeprowadzka bogów do naszego świata likwiduje tę przestrzeń (niebo), pozostawia jednak nietknięty świat ultymatywny. Czyli wszelkie tradycyjne religie kończą swój byt, pozostaje nam jednak zawsze teologia apofatyczna czy inna bezkonfesyjna metafizyka. Nasz świat może istnieć bez religii, ale ducha od niego odłączyć się nie da.

A co z niebem i piekłem? Co porządkiem moralnym, karą za zło i nagrodą za dobro? Piekło już od dawna nie istnieje, niebo ulega likwidacji, Boga nie ma, a więc wszystko wolno lub, jak wolałby Lacan, niczego nie wolno. Bogowie i ludzie wyruszają zatem na poszukiwanie piekła, czyli gwarancji moralnego porządku, i odnajdują ją w porządku świeckim. Piekło zostanie zastąpione spojrzeniem Lucyfera, innego, czyli po prostu Wielkim Innym. Bo czymże jest Wielki Inny jak nie naszymi krzyżującymi się, kontrolującymi spojrzeniami, zastygającymi w systemy norm? Kwestia ta nie jest zbyt szczegółowo wyjaśniona, ale nie ulega wątpliwości, że autor nie zamierzał poprzestać na utyskiwaniu na upadek porządku i moralności w wyniku utraty sankcji religijnej.

I tak oto, zatoczywszy koło, wracamy do najprostszej konstatacji, już nie na poziomie prostego streszczenia narracji, lecz uchwycenia sensu: religie się  kończą, ciągoty metafizyczne pozostają, porządku jakiś diabeł zawsze dopilnuje. Trudno się nie zgodzić, ale nie do tego sprowadzają się zalety tej książki. Jej podstawowym atutem jest żywioł literacki, w którym to wszystko jest osadzone.

Bohaterowie – ludzie i bogowie – to postaci opisane niezwykle plastycznie i z empatią (bez względu na ich przywary). Wiarygodne psychologicznie, wchodzące w nieoczekiwane, lecz zawsze psychologicznie prawdopodobne relacje z innymi. Pozbawiając powieść Karpowicza całego jej zakręcenia, bogów i dziwactw, moglibyśmy z niej wykroić bardzo przyzwoitą współczesną powieść obyczajowo-psychologiczną. To w polskiej literaturze prawdziwa rzadkość. Od pewnego czasu prześladuje mnie myśl, że wielu polskich pisarzy lekko pogardza swoimi bohaterami, choć nas chcą skłonić do pochylenia się nad nimi. Karpowicz tworzy swoje postacie z czułością, która mnie autentycznie wzrusza. Chociaż świat bogów opisany jest w stylu nieco operetkowym, nawet tutaj mamy coś więcej niż tylko burleskę. I oni także stają się pełnokrwistymi osobami.

Jest w tej powieści więcej smakowitych ingrediencji, które stracilibyśmy namawiając autora do pisania obyczajowych czytadeł. Nie pierwszy raz w jego książkach realizm splata się z elementami fantastycznymi. I tym razem jest to chyba najbardziej udana realizacja tej konwencji.

Na pewno dobrze robi temu utworowi cała warstwa metanarracji – dystansowania się do swojej opowieści, powątpiewania w jej prawdziwość czy też pokazywania tych samych sytuacji z rozmaitych punktów widzenia.
Poza tym jest to książka jednocześnie ciepła i ironiczna, dowcipnie osadzona w znanych kontekstach kulturowych, a może właściwie odsadzona od nich, bo bywają traktowane dość przekornie. Autor bawi się naszymi przyzwyczajeniami, podpuszcza i – co też nie jest częste – potrafi być naprawdę dowcipny.

Ignacy Karpowicz, „Balladyny i romanse”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków,
580 stron, w księgarniach od 18 października 2010
Jednym z chwytów jest wprowadzenie głosów, w których przedstawiają nam się rozmaity pojęcia, np. pamięć, czas, entropia, związek przyczynowo-skutkowy, a w końcu sama narracja oraz koniec. To kolejni, poza ludźmi i bogami, bohaterowie tej książki. Pierwszym przedstawiającym nam się przedmiotem symbolicznym jest chińskie ciasteczko – strawny sposób podawania banalnych mądrości, esencja popkultury i popkulturowej metafizyki.

Nie mogę powstrzymać się przed wykorzystaniem tego konceptu. W jakimś sensie powieść Karpowicza jest chińskim ciasteczkiem. W przeciwieństwie do prawdziwego, które mówi o sobie, że jest mało pożywne i niezbyt smaczne, to ciasteczko jest i smaczne, i pożywne, i wyrafinowane. Jednak wróżba, którą znajdujemy w środku, pozostaje wróżbą z chińskiego ciasteczka. Nie napiszę jednak w tym miejscu: niestety. Bo mądrość zapisana na ukrytej w środku karteczce może się w dzisiejszej Polsce przydać, może nawet jest niezbędna, a literackie ciasteczko, w którym ją znajdujemy, jest naprawdę pyszne!