Jeszcze 1 minuta czytania

Małgorzata Łukasiewicz

ALFABET CZARODZIEJSKIEJ GÓRY:
P jak pojedynek

Małgorzata Łukasiewicz

Małgorzata Łukasiewicz

Przez cały drugi tom „Czarodziejskiej góry” Settembrini i Naphta toczą ze sobą spór. Różni ich wszystko, może z wyjątkiem elokwencji i zapędów pedagogicznych. Wolnomularz i jezuita, humanista i inkwizytor, zwolennik republiki i rzecznik Państwa Bożego. Oświecenie i średniowiecze, postęp i rewolucja konserwatywna, utopia i antyutopia. U spodu tkwią odmienne przeświadczenia co do natury człowieka: czy jest dobra i kierując się światłem rozumu sama świetnie sobie poradzi – czy też jest słaba i skora do dzikich wybryków, więc trzeba ją przemocą okiełznać i naprowadzić na drogę zbawienia. Wystarczy byle pretekst, przygodnie rzucone słówko, a ci dwaj już okopują się na wrogich pozycjach i mobilizują ogromne zasoby wiedzy, erudycji i talentów erystycznych, by przygwoździć oponenta – oraz zrobić wrażenie na Castorpie.

Settembrini skupia w sobie cechy „literata cywilizacji” i majaczy za nim m. in. Henryk Mann. Modelem postaci Naphty był po części Georg Lukács oraz wszyscy „kapłani ascetyzmu”, których tak nienawidził Nietzsche.
Pod piórem Manna te dyskusje to majstersztyk. Główny trakt kontrowersji rozgałęzia się w milion ścieżek pobocznych. W kolejnych starciach argumenty obu stron mieszają się i tracą kontury, a przeciwnicy niepostrzeżenie zamieniają się miejscami. Castorp swymi niby to naiwnymi wtrętami do dyskusji też potrafi narobić zamieszania. Inny dopuszczony do udziału w tych kolokwiach pacjent „Berghofu”, pan Ferge, niezależnie od aktualnie roztrząsanej kwestii wyjeżdża z opowieścią o wstrząsie opłucnowym. Spór osiąga pełny wymiar groteski, gdy protagoniści rezygnują z wywodów i argumentów i już tylko przerzucają się gołymi hasłami: „kształt”, „logos”, „rozum”, „namiętności”, „rzeczywistość”, „jaźń”, „natura”, „duch”, „sztuka”, „krytyka”. W trybie przyspieszonej inflacji pojęcia porządkujące intelektualną kulturę Zachodu, zmieniają się w żetony jałowej gry.

Aż dochodzimy do rozdziału zatytułowanego „Wielkie rozdrażnienie”. Jest rok 1913 i nastrój na górze odzwierciedla naładowaną atmosferę Europy tuż przed wybuchem wielkiej wojny. Pacjenci wdają się między sobą w awantury i bójki. Grupka przebywających w „Berghofie” Polaków pasjonuje się zawiłą „sprawą honorową”, co polega na wymianie policzków i wydawaniu dyplomatycznych oświadczeń – materiału dostarczył Mannowi incydent z życia Stanisława Przybyszewskiego (w powieści przemianowany jest na „Stanisława Żuławskiego”). Pewnego dnia zaś Settembrini zarzuca Naphcie „bezeceństwo” i wtedy jedynym wyjściem okazuje się pojedynek. Pistoletów dostarcza oczywiście pan Albin. Stają przepisowo naprzeciwko siebie, Settembrini strzela w powietrze, a w odpowiedzi Naphta sam sobie pakuje kulę w łeb.
Strzał w powietrze to gest szlachetnego humanisty, który przecież nie będzie zabijał – ale jakże bezradny gest. Samobójstwo Naphty jest logiczną konsekwencją terroru wobec niesfornej natury – fanatyczna asceza zawsze okalecza życie i ostatecznie je niszczy.

I tu mamy kłopot. Bo skądinąd znajdujemy u Manna inne tropy w kwestii ascezy i tępienia nieodpowiedzialnych instynktów. Pisząc wielokrotnie o Goethem, Mann nigdy nie omieszka wyrazić zachwytu dla idei wyrzeczenia. A Aschenbach? Do czasu przygody weneckiej prowadził życie na wskroś ascetyczne, z wyznaczonymi obowiązkowymi godzinami pracy i polewaniem się zimną wodą, i temu zawdzięczał swoje artystyczne sukcesy. A wybraniec Gregor, który – nim osiągnął świętość – przez lata umartwiał się na skale? A żelazna dyscyplina, jaką Mann narzucał samemu sobie i dokumentował w dziennikach? Coś łączy ich wszystkich z brzydkim Naphtą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.