Bruce Chatwin, „Na Czarnym Wzgórzu”

Magda Heydel

Bohaterów Chatwina poznajemy jako osiemdziesięcioletnich starców o włosach „bielszych niż poszewki na poduszki”. Bliźniacy śpią obok siebie w tym samym łożu przez ostatnie czterdzieści dwa lata

Jeszcze 1 minuta czytania

Na pierwszy rzut oka „Na Czarnym Wzgórzu” może zaskakiwać, a nawet zawodzić. Bruce Chatwin przyzwyczaił nas do historii nomadycznych, opowiadanych z ruchomego punktu widzenia, z drogi, tymczasem jego powieść (z roku 1982) jest topograficznie absolutnie osiadła. Rzecz rozgrywa się w przestrzeni kilku mil kwadratowych, na odludnej farmie o dziwnej nazwie „Widzenie”, w domu, którego „jedno z okien wychodziło na zielone wzgórza Anglii, drugie na Walię i na wznoszące się za modrzewiami Czarne Wzgórze”. Granica biegnie dokładnie przez środek domu, a jego nazwa wiąże się z cudownym uzdrowieniem, jakiego za sprawą objawienia się Najświętszej Panienki, doświadczyła tu przed laty chora dziewczynka.

Bruce Chatwin, „Na Czarnym Wzgórzu”.
Przeł. Paweł Lipszyc, Świat Książki, Warszawa,
334 strony, w księgarniach od listopada 2010
W takim miejscu, jakby z definicji przeczącym ruchowi czy podróży, bo położonym na styku niebiańskiej interwencji oraz ziemskiej polityki, i w pionie, i w poziomie spajającym odmienne światy, kotwiczącym je, unieruchamiającym, a zarazem unieruchomionym w monotonii klimatu, pejzażu i życiowego rytmu mieszkańców, rozgrywa się od początku do końca akcja powieści Chatwina. Obejmuje ona życie trzech pokoleń rodziny Jonesów i ich sąsiadów. Głównymi bohaterami są bliźniacy, Lewis i Benjamin, którzy w „Widzeniu” przyszli na świat i których w „Widzeniu” poznajemy jako osiemdziesięcioletnich starców o włosach „bielszych niż poszewki na poduszki” w starym łożu, od roku 1899 stojącym w tym samym miejscu. Bliźniacy śpią w tym łożu obok siebie przez ostatnie czterdzieści dwa lata.

A jednak ta solidnie umiejscowiona i tworząca wrażenie niemal całkowitego bezruchu opowieść jest bardzo Chatwinowska. Przede wszystkim, podobnie jak „W Patagonii”, „Wicekrólu Ouidah” czy „Pieśniach stworzenia”, w polu widzenia znajdą się tu losy ludzi nieważnych, pobocznych, schowanych gdzieś z dala od jasno oświetlonego centrum. Dziwnych, ekscentrycznych, niesformatowanych, albo zbyt łatwo formatowanych.

„Na Czarnym Wzgórzu” to kronika historyczna w skali mikro: w prostym chronologicznym układzie, którego jedynym zaburzeniem jest początkowa scena, widzimy życie rodziny i wiejskiej społeczności od końca XIX wieku aż do epoki pani Thatcher. Po drodze są dwie wojny światowe, zmieniające się pejzaże polityczne i ekonomiczne, ale przede wszystkim rozmaite losy ludzi, ich miłości i konflikty, zatargi i wzajemna pomoc, zmiany mód, stylów życia, wyznań, obroty fortuny. Świat wielki i mały w stałym ruchu.

I tu jest, sądzę, zasadniczy wymiar paradoksalnego podobieństwa tej powieści do wędrownych książek Chatwina – oto wielka podróż, tyle tylko, że teraz to nie bohater(owie), a świat wędruje. I nie w przestrzeni i geografii jest to podróż, ale w czasie, w historii.

Opowieść o Lewisie i Benjaminie to fikcja literacka. Książka została uhonorowana Whitbred First Novel Award 1982, jakby na potwierdzenie, że stanowi inny typ pisarstwa niż dwie wcześniejsze publikacje Chatwina, klasyfikowane jako non-fiction. „Na Czarnym Wzgórzu” wpisuje się też wyraźnie w tradycję brytyjskiej powieści – czułej czytelniczce natychmiast przyjdą na myśl Thomas Hardy, D.H. Lawrence, a także Emily Brontë („Wichrowe wzgórza” pojawiają się jako lektura, ale i – dosłownie – narzędzie przemocy wobec kobiety). Motyw bliźniąt połączonych niepojętą więzią i inne drobne elementy rozsiane po powieści, tworzą dodatkowo pajęczynę mityczno-symbolicznych znaczeń.

A jednak, mimo całej literackości i fikcjonalności, Chatwinowski świat pozostaje bardzo blisko rzeczywistości. Odmalowuje lekko tylko zamaskowaną topografię i jak najprawdziwsze obroty historii, tyle tylko, że ogniskowa w tej panoramie ustawiona jest na pobocze, detal, cienisty margines. Pisarz spędził na walijskim pograniczu sporo czasu czytając źródła, poznając ludzi, rozmawiając z nimi, słuchając miejscowych historii i plotek.

Amalgamat fikcji i faktu jest flagowym gatunkiem Bruce’a Chatwina, a badanie elastyczności granicy między nimi – jednym z najbardziej fascynujących aspektów jego pisarstwa, niezależnie od której strony do tej granicy podchodzi. Innym, nie mniej ważnym, jest na pewno jego język: zwodniczo prosty, niepozorny, ale niezmiernie precyzyjny i czuły, krzepki i wrażliwy zarazem. Dlatego muszę to napisać: Bruce Chatwin zasługuje na uważniejszy przekład, taki, który by się nie zadowalał linearnym odwzorowaniem angielskich fraz, ale nadstawił ucha na rytm i dynamikę tej dziwnej prozy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.