KOLOROWANKA.
Przystanek pierwszy: Gruzja

Anka Herbut

To nie była moja pierwsza podróż do Gruzji. Zakochałam się w Tbilisi całkowicie, czule, tragicznie. A kochanie moje to rozstania i powroty. Gruzja jest jak patchwork, kolorowanka. Struktura wielokrotnie złożona: państwa-miasta. A jej poznawanie przypomina zdzieranie kolejnych warstw z dobrze znanego obrazu

Jeszcze 3 minuty czytania

Witajcie w naszej bajce
Tbilisi Hostel nie jest typowym hostelem. Tu w nocy raczej się nie śpi. Tu spotykają się podróżnicy i backpackersi. Tu turysty nie uświadczysz. David wyszedł z Budapesztu kilka miesięcy temu i cały czas idzie. W tej chwili jest gdzieś w Kathmandu. Matej podróżuje stopem. Czasami nagle wstaje, biegnie sto metrów i wraca. Mówi, że to go energetyzuje. Katka i Mirko podróżują nieprzerwanie od kilkunastu lat, robią biżuterię z kamieni, fire show, żonglują. A Data i Gio niedawno założyli Tbilisi Hostel: gdyby się dało, wycisnęliby esencję ze świata, w hostelu mają świat w pigułce. To tutaj spędzę parę najbliższych tygodni.

Sweti Cchoweli w Mcchecie, fot. A. HerbutZbieramy się przy wielkim stole, pijemy czarne wino albo robioną z winogron czaczę. Jemy chaczapuri, adżabsandali z kolendrą i ekstremalnie słone sery z sosem Tkemali. Setki razy wznosimy dłuuuugie toasty. Gaumarjos!

Nagle gaśnie światło. Szabo szuka świeczek.
- Nienawidzę tego. Za Szewardnadzego mieliśmy prąd parę godzin dziennie. Prorosyjski prąd.
Zwykle w tym momencie zaczyna się rozmowa o Szewardnadzem lub Saakaszwilim. Za każdym razem, kiedy jestem w Gruzji, uderza mnie wszechobecność polityki w codziennym życiu. Na każdym kroku. Wciąż przeżywa się tu piekło rosyjsko-gruzińskiej wojny z 2008 roku; wszyscy wiedzą, że Gamsachurdia nazywał mniejszości narodowe gośćmi, którym zawsze można pokazać drzwi. Większość Gruzinów zresztą nie znosi Rosjan, żartuje z Ormian i Azerów. Gruzja, Armenia oraz Azerbejdżan - to, co zwykle napisane jest na okładkach przewodników po dolnym Kaukazie, doskonale oddaje gruziński sposób postrzegania własnej pozycji w regionie.

Skrzyżowanie rzek Mtkvari i Aragvi, fot. A. HerbutOd polityki nie da się tu uciec: kiedy trzeba wypić kolejny toast za Stalina; kiedy od spotkanego przypadkowo człowieka słyszysz, że zna prawdę o Smoleńsku; kiedy oglądasz spektakl o gruzińskich uchodźcach (ukłony dla teatralnego festiwalu Tbilisi International!); kiedy poznajesz filmy Tengiza Abuladzego albo słuchasz muzyki Iraklego Charkvianiego; kiedy wreszcie jak mantrę powtarzają ci, że Ameryka jest wielka i gdy zauważasz międzynarodową mieszankę imigrantów w okolicach stadionu Dinama Tbilisi.

Poszczególne prowincje Gruzji przypominają kulturowy patchwork w wersji makro: górska Swanetia na północy, zbuntowane autonomie Południowej Osetii i Abchazji, muzułmańska dawniej Adżaria czy rolnicza Kachetia różnią się od siebie jak ogień i woda. Wersja mikro to Tbilisi: ormiańska dzielnica Avlabar sąsiaduje tu z azerskim Majdanem, asyryjskim Lebardo i Żydowską Nachałowką. Ortodoksyjne monastyry i muzułmańskie meczety z synagogami i pogańską świątynią. Położone w mieście Żółwie Jezioro i Lisi Lake nazywa się morzami, rozpadające się na naszych oczach stare wille mijamy tuż za pałacami starówki. A potęga roślinności graniczy tu z rozpustą.

Batumi, fot. A. Herbutparty hard, sleep tight
Gruzini żyją wedle zasady: co ma być, to będzie, a co ma wisieć, nie utonie. To, na co nie mają wpływu, znika z emocjonalnego pola ich widzenia i wcale nie oznacza, że nie ma dla nich świętych spraw. Owszem, są: rodzina, przyjaciele i wolność w każdej formie i postaci. Ale święta jest też tradycja, a gruzińska tradycja to supra, czarne wino i gatrakeba czyli życie tu i teraz, bez czarnych domorosłych proroctw i bezsensownych resentymentów powracających w koło Macieju, dookoła Wojtek. Gruzińska rzeczywistość jest jak kolorowanka. Pokoloruj ten czarno-biały obrazek.

Jedna z najbardziej imprezowych dzielnic Tbilisi: Chardin. Jest nas dużo. Nie zauważam nawet, kiedy znikają Bejan i Sergo. Za chwilę telefon: Bejan złamał rękę, trzeba jechać do szpitala. Kiedy docieramy na miejsce, ręka Bejana nie przypomina już ręki. Sergo siedzi na murku, a na kolanach trzyma stertę przykrytych kurtką dachówek. Nie wiadomo, skąd je wzięli. Wiadomo za to, że założyli się, że Bejan przełamie je jednym ciosem ręki. No, niestety tym razem się nie udało.

Ananuri, fot. A. HerbutJedziemy do szpitala. Obrazek 1: Bejan wchodzi do gabinetu chirurga. Obrazek 2: Bejan wychodzi z gabinetu chirurga. Konia z rzędem temu, kto wskaże jeden szczegół, którym różnią się te obrazki! Niestety lekarz odmówił przyjęcia Bejana, ponieważ stan pacjenta wskazuje na spożycie alkoholu. Niestety Bejan z własnej i nieprzymuszonej woli wraca do domu, bo stan lekarza wskazuje na spożycie alkoholu. Trudno. Może jutro się uda. Aha, Bejan studiuje medycynę.

Postcards from Georgia
Rankiem następnego dnia idziemy na wylotówkę w kierunku Mcchety - dawnej stolicy religijnej Gruzji. W Mcchecie będę po raz trzeci. Ale jedenastowieczna katedra Sweti Cchoweli (Katedra Drzewa Życia) jest takim miejscem, do którego za każdym razem wracasz podekscytowany na autopilocie.

Starogruziński na murach twierdzy w Ananuri,
fot. A. Herbut
Według legendy, pewien rabin z Mcchety był świadkiem Męki Pańskiej. Od rzymskich strażników w Jerozolimie odkupił chiton Jezusa i przywiózł do Gruzji, gdzie wręczył go swojej siostrze Sydonii. Wzruszona darem od brata Sydonia zmarła przyciskając szatę do piersi, a ponieważ nikt nie był w stanie wyrwać szaty z jej rąk, została z nią pochowana. Na grobie Sydonii wyrósł ogromny cedr. Kiedy na to miejsce przybyła Święta Nino, poleciła ściąć drzewo i wybudować w jego miejscu kościół, a ponieważ nikt nie był w stanie drzewa ściąć, Nino wymodliła anioła, który je uniósł i świątynia została wybudowana. Z pnia cedru wykonano podtrzymującą jej strop kolumnę. A sama Sweti Cchoweli stała się centrum autonomicznego ortodoksyjnego kościoła gruzińskiego.

Tuż za murem Sweti Cchoweli można kupić kilogramy churcheli, smukłe żółte świeczki, krzyżyki i ikony. Mały bazar wotywny. Ale wystarczy podejść kilkanaście kilometrów w górę, by zobaczyć opustoszały monastyr Dżwari, krzyżujące się rzeki (Mtkvari i Aragvi) i sięgające nieba halucynogenne szczyty. Warto sobie wtedy przypomnieć zdjęcie Henri Cartier-Bressona, na którym linia fotografowanych gór jest dokładnym odwzorowaniem kształtu, jaki tworzy grzbiet stojącego na drodze konia, opartych o hałdę ziemi mężczyzn i psa. Yin-yan. Niewiele jest chyba takich miejsc na świecie. Obok Taj Mahalu w indyjskiej Agrze, tureckiego Błękitnego Meczetu i paryskiej Katedry Notre Dame, Mccheta jest z pewnością jednym z nich.

Do and donts na drzwiach monastyru dzwari,
fot. a. Herbut
Dżungla, dżungla, taka wielka dżungla.
Gruziński pisarz, Akaki Ceretieli powiedział kiedyś, że kto nie zna Kachetii, ten nie zna Gruzji. Razem z Martą, Farną i Korgą łapiemy więc stopa pod granicę z Azerbejdżanem i Dagestanem. Chcemy dojechać do Parku Narodowego w Lagodekhi: w Kachetii krajobraz będzie dużo łagodniejszy niż w na zachodzie kraju. Góry są tu gęsto porośnięte drzewami, a linię ich grzbietów rozrzedzają chmury. Do tego parterowe domki z białymi metalowymi zdobieniami, balustradami i płotkami, wielkie tarasy, na których suszy się kukurydza i drzewa uginające się pod żółtymi owocami kaki. Wszędzie palmy i płynące wzdłuż wąskich uliczek rzeczki.

Niestety nie wolno nam wejść w wysokie góry, bo o tej porze roku pełno tam wilków, niedźwiedzi, czerwonych łosi i turów kaukaskich. Rozbijamy namiot niżej i przez trzy dni chodzimy razem w knieje. A jak wiadomo, w kniejach i dąbrowach przygoda już się chowa. Więc jeśli w nocy powiesimy jedzenie na drzewie, to rano go tam nie będzie. Będą za to wodospady i monstrualne korzenie drzew, po których wchodzi się jak po schodach, będzie Jezioro Czarnych Skał, przez środek którego biegnie granica z Dagestanem, będą konie, leśniczówki i najlepsze wino z Alazańskiej Doliny.

Kolorowanka

Rozpoczynamy nowy cykl felietonów podróżniczych Anki Herbut z podróży po Kaukazie, Bałkanach i Europie Środkowej: Gruzja, Armenia, Turcja, Węgry, Czechy, Słowacja, Ukraina… Dwie dziewczyny pokonują blisko 4500 kilometrów autostopem. Czasem muszą użyć innego środka transportu, czasem muszą się rozdzielić. Nigdzie się nie spiesząc, a wręcz delektując się swoim ślimaczym tempem i dość chaotycznym procesem wybierania kolejnych celów na mapie. Nikt nie powiedział, że zawsze musi być po drodze. Może lepiej jest pod górę, naokoło i na przełaj? Śpią u przyjaciół, znajomych z couchsurfingu, na stacjach benzynowych i w lesie lub nie śpią w ogóle. Ale dzięki temu mają sporo do opowiedzenia i pokazania.

Chłopcy wracają do Tbilisi, dziewczynki jadą jeszcze do Sighnaghi - stolicy Kachetii, skąd rozciąga się najpiękniejszy widok na góry Kaukazu. Małe miasteczko położone na 800-metrowym wzgórzu, otoczonym murami obronnymi, bardziej przypomina włoską Toskanię niż Zakaukazie. Podwozi nas tu trzech Gruzinów mówiących tylko po gruzińsku: w Sighnaghi dziwnym trafem zawsze są gdzieś w zasięgu wzroku. Pijemy kawę. Oni też akurat mają na kawę ochotę. Nie wiadomo kiedy okazuje się, że jest ich już siedmiu. Tańce, hulanki swawole. Jeden z nich, Zaza, rozpoczyna część artystyczną wieczoru: prezentuje tradycyjny taniec gruziński, gra dla mnie Bacha na fortepianie oraz śpiewa ballady i romanse. Jest już późno. Gruzińska gościnność daje się we znaki: Zaza zamawia taksówkę, którą odwozi nas 120 km do samego Tbilisi. W międzyczasie i po wielu toastach wzniesionych lokalnym koniakiem, gdzieś w okolicach Sagaredzho, samochód zatrzymuje się. Zaza zalewa się łzami. Podobno dwa lata temu podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej stracił tu swoich trzech przyjaciół. Czekamy aż się uspokoi. Uspokojony, mówi, że jestem harosza i pyta czy mam kogoś w sercu. Czy jest Gruzinem? Z jakiej rodziny? Czym się zajmuje? I pacziemu, aj pacziemu ja taka krasiwa? Posmatri w maje glazy. Ja lublu tiebia. Spomnisz ty mienia.

SVETI SCHOVELI, fot. A. HerbutJak działa autopilot?
W swych wędrówkach przeszłyśmy wiele miast. Wiele mórz i rzek, wiele gór wśród gwiazd. Ostatni przystanek w Gruzji to Batumi i położona nad kamienistymi plażami Morza Czarnego Adżaria. Po herbacianych polach z piosenki Filipinek nie ma śladu. Jest za to ciemna noc i oświetlone milionem sztucznych gwiazd miasto, w którym obok miniatury Opery z Sydney i wieży przypominającej do złudzenia londyńskiego Big Bena, można zobaczyć tańczące fontanny oraz doklejone do podniszczonych zabytków śnieżnobiałe, lśniące fasady. Brudne, zmęczone i z wielkimi plecakami chyba nie jesteśmy w stanie wtopić się w otoczenie. A jednak! Tajemniczy nieznajomy zachodzi nam drogę: prosi o numer telefonu na wypadek, gdybyśmy czegoś potrzebowały. Ale my niczego nie potrzebujemy. Na pewno? Na pewno. Idziemy. Po chwili nadbiega coraz mniej tajemniczy nieznajomy: w czym może nam pomóc? Radzimy sobie. Znajomy już nieznajomy sobie nie radzi, bo po kilku minutach czerwona ciężarówka zajeżdża nam drogę i dobiega z niej pytanie: na pewno wszystko w porządku? Wiejemy. Pomóc? Aaaa! A nie! Aniele ratuj! Nikt nas nie rozumie. Dłużej nie wytrzymam. Chyba nie ma boga, bo się nie odzywa…

Kiedy rano idziemy do portu, przed nami rozciąga się pas lazurowego nieba, granatowa woda i białe kamienie plaży. I dużo, dużo słońca. Znów jedziemy na autopilocie. Kolorowanka sama się jakoś pokolorowała. Witajcie w naszej bajce, słoń zagrał na fujarce. Następny przystanek: Armenia.

Autorka dziękuje za współpracę Tbilisi International Theatre Festival.

img src=

/public/media/image/01c7a48f-thumb.jpg


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.