Z opowieści polskich Żydów (5)

Anka Grupińska

Dziś Henryka Broniatowska, Irena Wygodzka, Szulim Rozenberg, Estera Migdalska, Maria Kozłowska, Mojsze Sznejser i inni wspominają swoje przedwojenne wakacje

Jeszcze 6 minut czytania

Z opowieści polskich Żydów

Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.
Anka Grupińska
Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4).

Wakacyjny repertuar Żydów w przedwojennej Polsce nie był przesadnie bogaty. Najzamożniejsi jeździli do miejscowości uzdrowiskowych: Krynica (Górska), Sopoty, Rabka, Truskawiec; bywały też kurorty zagraniczne jak Karlsbad albo Mariensbad. Średnio zamożni udawali się do podmiejskich miejscowości, na letniska. Warszawianie na przykład do miasteczek położonych wzdłuż tzw. linii otwockiej. Ci, którzy mieli rodzinę w innym sztetlu albo na wsi, słali pociechy do wujostwa. Rodzice sympatyzujący z partiami politycznymi czy organizacjami żydowskimi wysyłali swoje dzieci na obozy młodzieżowe lub kolonie. Najubożsi pieniądze zdobywali różnie. Czasem  – jak Szulim Rozenberg – pracowali, czasem na ich wakacje składali się inni: w szkole czy w organizacji. Bywało, że te jedne wakacje były jedynymi i zapadały w pamięci na całe życie. O swoich wakacjach opowiadają nam ci, którzy przed wojną byli dziećmi. A zatem czytamy m.in. o pobycie z mamą na letnisku, wakacjach u rodziny na wsi, koloniach bundowskich.


Linia Otwocka  

Henryka Broniatowska, Warszawa
Pochodziła ze zasymilowanej rodziny. Ojciec był przedsiębiorcą i kupcem. Mama nie pracowała.

Jeżeli chodzi o wakacje, reguła była taka: od maleńkości wyjeżdżaliśmy na całe lato na linię otwocką – do Radości, Józefowa albo do Świdra. Wynajmowało się mieszkanie na wsi – to były takie drewniane domy z werandami i z kuchniami, oczywiście węglowymi. Z Warszawy wyruszało się furmanką, na którą pakowało się rzeczy: łóżka żelazne, sienniki, pościel oczywiście, garnki – całe gospodarstwo. Dzieci z mamą i z gosposią siedziały pod Warszawą, a ojcowie przyjeżdżali w sobotę po obiedzie, na niedzielę. I często bywali jacyś goście. Mam przed oczami mamę w szalu z żorżety na głowie, roznoszącą na tacy talerzyki z owocami i ciastami. Było takie zdjęcie w albumie domowym, ale przepadło – jak wszystko.

Miejscowości wczasowe i uzdrowiskowe

Izio Kornblum na wakacjach w Kazimierzu
nad Wisłą, 1937.
Irena Wygodzka, Warszawa  
Ojciec administrował domami w Katowicach.

Przed wojną mieszkałam w Katowicach. Prawie co roku jechaliśmy na wakacje. Wyjeżdżało się na dwa miesiące albo na miesiąc. Brało się wszystkie bety. Jeździliśmy w okolice Katowic, do Bystrej niedaleko Bielska-Białej, do Cygańskiego Lasu też koło Bielska, czasem do Rabki; w każdym razie w okolice południowej Polski, na Śląsk. Nad morzem nie byłam nigdy przed wojną. Wynajmowało się chałupy u chłopów. Pamiętam hotel w Zakopanem. Tam się mieszkało, tam się jadało. To był hotel raczej żydowski. Prowadzony przez Żydów, goście chyba też byli Żydami. Na jednych wakacjach poznaliśmy młode małżeństwo, które mieszkało z nami w tym żydowskim hotelu. Potem razem z tą parą wędrowaliśmy po górach. Chodziło się z małymi siostrzyczkami po dolinach, na Gubałówkę, nie gdzieś wysoko. Nie byliśmy jakimiś zawodowymi piechurami, nie miałam specjalnego ubrania, chodziłam w płaszczu szkolnym.

Ewa Romana S., Warszawa
Pochodzi z zamożnej, zasymilowanej inteligencji lwowskiej.

Na wakacje jeździłam z mamą najczęściej do Jaremcza koło dawnego Stanisławowa. To nie było tak daleko ze Lwowa. Tam było bardzo ładnie. Jedne wakacje spędziłam u cioci Basi w Radymnie. Tam się nauczyłam jeździć konno. Była bardzo ładna rzeka, San, świetnie się pływało. To były bardzo fajne wakacje. Ciocia Ikunia, Idalia Haberska, miała w Grodzisku dom. Bardzo piękny, z ogródkiem, z dwoma stawami rybnymi. Jechało się kolejką EKD z Warszawy. Byłyśmy z mamą dwukrotnie zaproszone do cioci na wakacje. To były bardzo piękne wakacje. Jeździłyśmy do Warszawy! Gdzieś koło Grodziska był basen i tam bardzo miły znajomy cioci nauczył mnie pływać.

Emil B. z Janką Bretler w Sopocie, 1 sierpnia 1929.Kiedy byłam mała, jeździło się też do Brzuchowi, około 50 kilometrów od Lwowa. Jechała wtedy z nami Hela, służąca, i urządzała całe gospodarstwo. Raz byłyśmy z mamą w Muszynie w Beskidzie Sądeckim. Pojechałyśmy ze znajomymi. Pamiętam, był z nami profesor  żydowskiego gimnazjum, Topelman. Myśmy się go strasznie bały, bo był bardzo ostry. Był ze swoim synem i córką, którzy byli dużo starsi od nas. Mama z przyjaciółmi wymyślili, że pójdą z Muszyny górami do Zakopanego. Mama oddała nas pod opiekę panu Topelmanowi, a sama poszła. Pamiętam, jak rozpaczałam, patrzyłam na mapę i mówiłam – Mamo, to jest strasznie daleko, ty jesteś taka stara, czy ty dasz radę? Doszli do Zakopanego i mieli wracać. W międzyczasie była tak straszna ulewa, że zerwało most kolejowy. Myśmy zostali w Muszynie, a mama w Zakopanem. Ale jakoś się do nas dostała. Pod opieką pana Topelmana musiałyśmy chodzić jak w zegarku – o tej godzinie na śniadanie, o tej na obiad. (Nie, nikt nie gotował, wszystko było zapłacone). Byłyśmy strasznie obrażone, że musiałyśmy same zamiatać pokój. On przychodził, kontrolował i od razu krzyczał.

Jak już byłam duża, jeździłam z kolegami i koleżankami na narty w nasze kochane Karpaty. (Do Zakopanego się nie jeździło, bo było strasznie daleko). Chodziłam też z kolegami po górach. Przychodziło się do gospodarstwa do Hucuła i prosiło o wodę czy mleko. To było nie do pomyślenia, żeby za to zapłacić! On by się czuł dotknięty i obrażony. Nosiłyśmy im w podzięce tytoń do fajki, albo jakieś koraliki dla Hucułki. Jak przyjechałam do Zakopanego już po wojnie i zobaczyłam, że górale biorą pieniądze za szklankę mleka, to nie mogłam się nadziwić. W Karpatach jeździliśmy do jakiejś okropnej dziury. Nie było żadnych wyciągów. Myśmy robili kilometry w tych górach. Nie byłam przed wojną ani za granicą, ani nad polskim morzem. To było strasznie daleko i widocznie strasznie drogo. Poza tym nie było tradycji jazdy nad morze.

Pamiętam, jak już byłam starsza i jeździłam na obozy Straży Przedniej czy harcerstwa, to mama zawsze mówiła – Błagam cię, tylko nie jedz tam dużo chleba, bo przytyjesz! (Straż Przednia to była organizacja prorządowa, oficjalna, w szkole wolno było do niej należeć. Nie była nacjonalistyczna, ale bardzo propaństwowa. Bardzo przyjemna organizacja). Byłam na jednym obozie na Białostocczyźnie, daleko od nas – trzeba było przejechać pół Polski. Mieszkałyśmy w pięknym budynku w lesie. Dużo chodziłyśmy, robiłyśmy ogniska dla białoruskich chłopów, bawiłyśmy się z dziećmi. Fajnie było!

Rena Michałowska, Warszawa
Wychowana w tradycyjnej rodzinie żydowskiego nauczyciela.


Fela Baum na basenie w Kielcach,
lata 30.
Ja się wychowałam w Tyśmienicy koło Stanisławowa przed wojną. Latem głównie się kręciłam koło babci i oglądałam, jak się robi te wszystkie wytwory – babcia robiła śmietanę, masło. Ale pamiętam jedne wakacje poza domem, z mamą i babcią, w Karpatach; mogłam mieć sześć lat. Nazywała się ta miejscowość Dora, koło Jaremcza, około 60 kilometrów od Stanisławowa. Jaremcze to było takie znane uzdrowisko, Dora była gdzieś w pobliżu, znacznie mniej znana i w związku z tym tańsza. Myśmy tam spędzały lato – babcia króciutko, ja z mamą dłużej. Myślę, że to nie był pensjonat, że to był po prostu pokój wynajęty u miejscowych, i mama sama gotowała. Co dziecko zapamiętuje? Obrazki. Tam był okres burzowy i mama się strasznie bała, bo te grzmoty bardzo się w górach rozchodziły, i mama się chowała pod poduszkę, do łóżka. Ja siedziałam w progu i patrzyłam na błyskawice, a mama krzyczała: „Wejdź i zamknij drzwi, bo cię piorun strzeli!”. Pamiętam bardzo rwącą rzekę Prut – płytką, ale bardzo, bardzo bystrą. Kąpałam się w niej i raz się nawet topić zaczęłam. Trochę starszy ode mnie Huculak mnie wyciągnął. To jest jedyne lato poza domem, które mi się upamiętniło.     

H. We., Warszawa
Na letnich wakacjach. Pierwszy od lewej
Mojżesz-Maurycy Horowitz, adwokat w Wieliczce. W tle Pont d’Avignon, Francja. Wczesne lata 30.
Pochodzi z inteligenckiej, zamożnej, zeświecczonej rodziny żydowskiej.
Na przykład pamiętam takie wakacje w Druskiennikach nad Niemnem – nauczyłam się tam pływać, grałam w piłkę, w palanta. Bardzo przyjemne, sportowe wakacje. Chodziłyśmy z mamą do miejsca, gdzie brało się kąpiele słoneczne. Myśmy to nazywały solarium. I tam już były mieszane osoby, to znaczy Żydzi i Polacy. Mieszkałyśmy w pensjonacie, gdzie były córki Polaka, pułkownika Chmury spod Warszawy. Pamiętam te dziewczynki, bo one stanowiły dla mnie coś ciekawego, były spoza mojego środowiska. Garnęłam się do nich. Nie doznawałam przykrości od nich i się z nimi zaprzyjaźniłam.

Letnie obozy

Henryk Lewandowski, Warszawa
Pochodził z Zamościa, wychował się, jak mówił, w postępowej, dość zamożnej, niereligijnej rodzinie.


Na plaży nadrzecznej, chyba w okolicach Kielc, Fela Baum w centrum, jej brat Edzio po lewej stronie. Lata 30. Latem zawsze wyjeżdżałem na wieś do Dańczypola, do majątku dziadka. (Dziadek był przemysłowcem i rolnikiem, był właścicielem browaru „Livonia” w Zamościu, miał majątek ziemski w Dańczypolu koło Zamościa, był też właścicielem cegielni). Poza tym przed wojną byłem raz z matką w Jaremczy, drugi raz byłem z matką w Skole, około 100 km na południe od Lwowa, trzeci raz byłem tuż przed wojną w 1939 roku, na obozie Bejtaru, organizacji syjonistów – rewizjonistów, w Hrebenowie koło Skola. Ten obóz się skończył chyba 25 czy 26 sierpnia 1939 roku.

Na obozie była młodzież praktycznie tylko z województwa lwowskiego, z Zamościa nas było czworo, Jurek Goldwag, Marek Perczuk i chyba Romcia Inlender, nie pamiętam. Przed nami był turnus studentów żydowskich i po nich zostały duże, ośmioosobowe namioty. I był domek, willa – tam była stołówka. Dziewczyny mieszkały w tej części willowej, murowanej. Była pobudka, normalne zajęcia, śpiewaliśmy Hatikwę, czyli hymn, aczkolwiek tego nikt nie umiał, paru śpiewało, a inni udawali, że umieją. Ja też nie umiałem. Śpiewało się polskie piosenki, i były zajęcia wychowania fizycznego, było sporo wycieczek. Pamiętam, poszliśmy zobaczyć granicę z Węgrami. Na obozie były wieczornice i ogniska, koledzy czasami deklamowali coś. My z Zamościa byliśmy tymi najmłodszymi. Z naszej czwórki to przeżył ten Jurek, Joram Golan się dziś nazywa, Romka zginęła, i Marek też zginął. Z innymi nie spotkałem się później, nie wiem, kto przeżył wojnę.

Z obozu wracaliśmy przez Lwów do Zamościa. Nocowaliśmy we Lwowie u rodziny jednego z kolegów. Pamiętam, że na stacji była już taka nerwowość, ludzie wracali, wyjeżdżali. Stał tam z rodziną taki dostojny rabin, ubrany bardzo elegancko, wyglądał jak święty – nigdy go nie zapomnę. No i jechaliśmy pociągiem do Zamościa. Koło stacji zamojskiej był magazyn amunicji, pamiętam, stały wojskowe podwody i ładowano skrzynie – tu już czuło się wojnę. To był piątek, pamiętam, jak wybuchła ta wojna, 1 września.

Szulim Rozenberg, Paryż
Urodził się w ubogiej rodzinie w Warszawie. Jest przekonanym bundowcem.

Boruś i Izio Kornblumowie na wakacjach w Kazimierzu nad Wisłą, 1937. W 1932 roku pojechałem pierwszy raz na obóz Skifu, do Gąbina 100 kilometrów od Warszawy. Żeby wyjechać, robiliśmy zbiórkę, ja chodziłem do klubu dla pisarzy żydowskich, na Tłomackie 13 i prosiłem ich o pieniądze. Nam powiedzieli w organizacji, że ten, który zebrał najwięcej pieniędzy, będzie mógł pojechać bezpłatnie na obóz. Dyrektor Sanatorium Medema, Leo Brumberg, wziął miesiąc wakacji, żeby prowadzić ten obóz. To on mi powiedział, w lokalu Skifu – Wiesz co, jutro wieczorem jest posiedzenie komitetu i się będzie wiedziało, kto jedzie.  Mówi – Przyjdź, to jak będziesz w lokalu, to zobaczymy. Ja przychodzę, siedzę tam, już w pół do jedenastej, to oni wychodzą, i on dochodzi do mnie i mówi – Chodź Szulim. Wiesz co, ty najwięcej zebrałeś pieniędzy i postanowiliśmy, że za 10 złotych możesz pojechać na dwa tygodnie. To ja się rozpłakałem. Miałem 13 lat. – Dlaczego ty płaczesz? Powinieneś być zadowolony! To ja – A gdzie moja mama weźmie 10 złotych? –  Słuchaj, ja to zrobię, ale żeby nikt o tym nigdy nie wiedział! I wyjął 10 złotych dla mnie.

Na obozie wszystko było zaplanowane. Wstawaliśmy rano, tośmy zrobili gimnastykę. W pierwszy dzień trzeba było wykopać dziurę, na której położyło się deskę, i to była ubikacja. Później trzeba było robić stoły i kuchnię. Trzeba było kilka cegłów i tak je położyć, żeby kocioł mógł stać. I później trzeba było postawić maszt, żeby wciągnąć czerwoną chorągiew. To był bardzo wielki honor, podciągnąć chorągiew, codziennie inne dziecko to robiło. Także było cały dzień co do roboty. Trzeba było obrać kartofle, pójść do miasteczka coś kupić, to wszystko się robiło samemu przecież. Nie było ani jednego płatnego człowieka. Był jeden nauczyciel i jego zastępca, to był Emanuel Pat. W nocy się stawało na wartę przez dwie godziny. Do Gąbina jechaliśmy statkiem. Innego roku płynęliśmy do Broku i do Kazimierza też.

Później każdy rok jechałem na obóz. Tylko, jak już pracowałem, to ja sobie odłożyłem parę groszy w każdy miesiąc, żeby nie trzeba było płakać u kogoś, żeby mi dał na obóz. W 1939 roku dla sekcji młodzieży ze związków zawodowych zrobili pierwszą kolonię w górach, nad Dunajcem. To była bajka, że nie można tego sobie wyobrazić. Prowadził to nauczyciel i ławnik w magistracie łódzkim. On był taki malutki, jak beczka i cudownie opowiadał, on nas uczył chodzić w góry. Na dwa tygodnie tylko pojechaliśmy. Wracając, zostaliśmy jeden dzień w Krakowie. Zwiedziliśmy Wawel, widzieliśmy żydowską okolicę i wróciliśmy do Warszawy.

Jak ja wróciłem do Warszawy, to moje buty były zupełnie rozłażone. I ja miałem koleżankę Esterę, która mieszkała naprzeciwko mnie, na trzecim piętrze, i oni byli dość bogaci ludzie. I moja mama mi powiedziała, że Estera jest chora. To ja chciałem pójść, żeby ją zobaczyć, ale nie mogłem pójść w takich butach. To nazajutrz mama ugotowała kartofle, posypała trochę cebulką, i to było obiad. A w takiej torebce leżała para nowych butów, żebym mógł pójść zobaczyć tę moją koleżankę.

Estera Migdalska, Warszawa
Ojciec był buchalterem. Tradycyjni, co znaczy także religijni rodzice posłali córkę do bundowskiej szkoły.

Raz jeden byłam na kolonii ze szkoły. W 1939 roku rodzice postanowili, że pojadę, może dlatego, że już byłam większa. To było w wakacje, w lipcu. Pamiętam, że zbiórka była w mojej bundowskiej szkole na Karmelickiej. Higienistka nas oglądała pod względem czystości. Ta kolonia mieściła się w pobliżu Medem Sanatorium, czyli to był Miedzeszyn, 20 km od Warszawy. Podzieleni byliśmy na grupy według wieku. Przysięgłabym, że moja grupa była najmłodsza, bo pamiętam, że dziewczynki w naszej grupie chodziły w majtkach bez stanika, a już następne były ze stanikiem. Z tym też miałam przygodę. Ja chodziłam również bez stanika, niestety ja w dziewięć lat już miałam bardzo duży biust. Jak ci starsi dyżurni roznosili jedzenie, to się ciągle na mnie gapili, aż mnie wychowawczyni wzięła kiedyś na bok i poprosiła, żebym ja chodziła w gimnastycznej koszulce i w majteczkach. Ja się dopiero wtedy zawstydziłam, bo nie miałam pojęcia, że coś jest nie tak.

Lonia Milband i jej siostra Mania. Lata 20. Wszystko było takie zorganizowane. Każdy dzień kolonijny – identyczny. Nawet nie wiem, czy rozróżniałam sobotę od niedzieli. Mycie się – niezależnie od pogody rozstawione były na dworzu miednice, jakieś kraniki, woda, i potem stawaliśmy do apelu. Śpiewaliśmy: „der weg farojs iz unzer cil/ der zig iz unzer bruder/ di gance welt iz wi a szif/ un mir zajnen di ruder.” Czyli: „droga przed siebie jest naszym celem/ zwycięstwo naszym bratem/ cały świat jest jak statek/ a my jesteśmy żeglarzami”. Taka piosenka bardzo rewolucyjna. Później czytano jakieś komunikaty, listy.

Ten dom miał werandy i tak wzdłuż: stoły i ławki. Myślę, że z uwagi na to socjalistyczne zabarwienie niereligijne, nie przywiązywano wagi do koszerności. Robiliśmy różne prace, takie wdrażające nas w życie. A po obiedzie się leżało, odpoczywało, musiała być cisza. Pieniądze nasze były w depozycie u wychowawczyni. Kiosk był niedaleko, coś się kupowało. Ale to też było patrzenie, czy każde dziecko ma na ten batonik. Przypominam sobie bardzo dobrą atmosferę.

Z tej kolonii jeszcze pamiętam, że w dniu wyjazdu do Warszawy dostałam gorączki i zachorowałam. Leżałam w izolatce, i nie wróciłam do domu z innymi dziećmi. Bardzo się cieszyłam, bo wcale mnie nie ciągnęło do domu. Jeszcze wygrałam kilka dni na odchorowanie, później kilka dni, aż się znajdzie ktoś, kto mnie odwiezie. Byłam z następnym turnusem. Zastanawiam się teraz, co to był za problem, że nikt z rodziców nie pojechał po mnie. Czy to aż taka bieda była, że na ten bilet nie było?

Wakacje u rodziny, na wsi

Szlomo Krystal, Nowy Jork
Ojciec był warszawskim jidyszystą.

Boruś Kornblum i jego kuzynka Renia Tygiel.
Miedzeszyn 1938.
Latem wyjeżdżaliśmy na letnisko do Mrozów w kierunku Siedlec. Żydzi na ogół wyjeżdżali na tą linię otwocką, Warszawa-Otwock, na lato. Ale ojciec mój mówił, że jeżeli my wyjeżdżamy, to on chce, żebyśmy byli na wsi latem, żebyśmy zżyli się razem z chłopami, żeby zobaczyć, jak chłopi pracują. I dlatego też myśmy rokrocznie jechali do tego samego chłopa, Królak się nazywał, do mniej więcej 1925 albo 1926 roku (ja jestem z 1912 roku, więc miałem już 13-14 lat). I przyjaźnilim się z tymi dziećmi tych chłopów, i razem z chłopem wyjeżdżalim o piątej rano na pole,  pracowałem i jadłem z nimi. Dzisiaj, jak na to patrzę, to była bardzo dobra szkoła dla mnie. Królak oddał nam swoje mieszkanie, a sam poszedł do stodoły, nie dlatego, że on chciał te pieniądze za komorne za te dwa miesiące, ale on chciał, żebyśmy tam mieszkali. Czuliśmy się tam bardzo dobrze.

Anna Lanota, Warszawa
Córka religijnego majstra z Łodzi.

Rodzina mojego ojca posiadała majątek Skryhiczyn koło miasteczka Dubienka na Lubelszczyźnie. Na wakacje tam jeździliśmy, czasem całą rodziną, a czasem tylko ja. Z wyjazdem było ciężko, bo bilety kolejowe były drogie, ale przede wszystkim trudno było wozić mojego najmłodszego brata, który tak źle chodził, więc często mama zostawała z nim w Łodzi i jechaliśmy na wieś sami. Ja byłam bardzo przywiązana do rodziny cioci Maszy, siostry mojego ojca, i spędzałam u niej każde wakacje, czasem nawet kilka miesięcy. Na wsi zawsze pracowałam przy żniwach, przy wiązaniu snopków, przy młócce. Ojciec przyjeżdżał tam dosyć często. W Skryhiczynie nie było elektryczności, tylko świece i lampy naftowe, były firanki zamiast rolet, nie było zlewu ani łazienek, trzeba było przynosić wodę do wanny wiadrami.

J.P., Warszawa
Wychowana w zasymilowanej rodzinie inteligenckiej.

Nasz dom w Piasecznie to był piękny dom, naprawdę. Mój ojciec kupił mojej mamie w 1923, z radości, jak myśmy się urodzili. Ogród, proszę pani, miał 10 tysięcy metrów, sto na sto, żebyśmy mieli się gdzie bawić... Piaskownica, wszystko. Cudowne lata! Myśmy do Piaseczna wyjeżdżali już gdzieś w maju, w czerwcu z mamą. Tam było wszystko gotowe, umeblowane, więc tylko się przyjeżdżało i mieszkało. Myśmy dojeżdżali do szkoły jeszcze ten miesiąc czy dwa, grójecką kolejką do placu Unii.

Myśmy mieszkali... zaraz jak to... na parterze mieszkali Straussowie. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, a jeszcze była baszta, gdzie był śliczny pokój – ojca biblioteka, i w takiej przybudówce jeszcze dwa mieszkanka.

W Piasecznie na niedzielę to się cała rodzina zjeżdżała. No, bo to ogród i wszystko. Pamiętam, jak mama piekła pyszne kurczaki i robiła lody – to się kręciło w takim kubełku. Myśmy uwielbiali to kręcić! To były prawdziwe lody, nie to, co teraz! No i staliśmy z bratem przy furtce i patrzyliśmy, kto przyjedzie. Stoi ten dom do dziś. Tylko pocięte to jest, bo asfaltową szosę poprowadzili.

Paweł Wildstein, Warszawa
Syn zamożnego adwokata z Jasła.

Czasem na wakacje jeździłem do dziadków do Frysztaka. Chodziłem z chłopakami do rzeczki, do stawu. Wolno było, bo to był staw dziadka. W lesie się bawiliśmy, na rowerze jeździliśmy, wyścigi robiliśmy. W karty, w Piotrusia Czarnego graliśmy. (To są karty takie dla dzieci). Grało się w pieniądze, które dziadek dawał. Oczywiście moi kumple starali się mnie ograć, bo byłem w ich rozumieniu najbogatszy i rzeczywiście to tak było. No więc szachrowali. Poza tym ja, co było i jest moją manią do dziś – czytałem. W szóstej klasie gimnazjalnej pani od polskiego dawała wykaz literatury, to się nazywało lektury, to ja mogłem już 1 września powiedzieć, że lektury zostały zakonspektowane i przeczytane. Ponieważ ganiali mnie w domu, żebym już spał, o dziesiątej gasili światło, to ja uchytrzyłem się: miałem lampkę kieszonkową, baterię i pod pierzynką sobie czytałem to i dlatego byłem taki mądrala w tym Frysztaku.

Weinryb Mieczysław, Warszawa
Ojciec prowadził sklep galanteryjny w Zamościu, matka zajmowała się domem i pomagała w sklepie. Oboje rodzice byli syjonistami.


Klęczy od lewej Julian Gringras i siostra Feli Baum, Andzia. Stoi od lewej Fela Baum, jej siostra Renia i kolega Motek Holzman. Kielce, spacer w Pesach, 1934. Kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje, zawsze któreś z rodziców zostawało w domu. Trzeba było pilnować sklepu – wtedy walczyło się o klientów. Jechaliśmy zwykle do Krasnobrodu. To jest mniej więcej 20 kilometrów od Zamościa, gdzie mieszkaliśmy. Tam były wspaniałe lasy – nie tak, jak teraz, piękne lasy – był bór. Drzewa były tak stare i gęste, że zatrzymywały światło. Wynajmowaliśmy od chłopów pokój z kuchnią. W Krasnobrodzie były też pensjonaty, ale tam mieszkali ludzie, którzy przyjeżdżali na dzień, dwa. Ojciec budził mnie rano i zabierał na dalekie spacery do lasu. Zbieraliśmy grzyby, poziomki, jeżyny. Pamiętam też, że przyglądałem się, jak chłopi robili gliniane naczynia. One były ładnie malowane, poza tym dobrze trzymały chłód. Mnie najbardziej interesowały jednak gwizdki z gliny. Wszystko to chłopi sprzedawali potem za grosze na jarmarku.

Rozalia Unger, Szczecin
Wychowana w Rzeszowie tylko przez mamę, która chwytała się różnych robót, by utrzymać dwoje dzieci.

W wakacje nic nie robiliśmy. A ja wiem, co mogliśmy robić? Przecież nie były żadne organizowane takie dla młodzieży jakieś czy widowiska, czy zajęcia – tego nie było! Nie było czegoś takiego jak wyjazdy. Kto mówił o wyjazdach? Żeby na miejscu było co jeść, to by dobrze było.

Maria Kozłowska, Katowice
Jej ojciec był właścicielem piwiarni w Chmielniku.

W wakacje pomagałam ojcu w piwiarni, miałam dużo pracy, co pani myśli? W piwiarni  często były komisje sanitarne, chodziły i sprawdzały czystość całego obejścia i w wakacje ja z siostrą musiałyśmy dwa razy w tygodniu szorować te podłogi. Bo przyszedł gość, napił się piwa, albo przyniósł sobie ćwiartkę wódki – bo myśmy nie mieli wódki – zamówił śledzia, to tak nabrudzili! Głowa tego śledzia zawsze pod stołem leżała i to musieliśmy myć. Musiało być czysto, bo nam zamknęli raz sklep, im się nie podobało. Jak skończyłam podstawówkę, mając 14-15 lat,  też pomagałam w piwiarni, klientów obsługiwałam.

Sznejser Mojsze, Legnica
Ojciec był szewcem, zmarł młodo.

Na wakacje to moi dziadkowie ani rodzice nie jeździli, ale pamiętam bogaci Żydzi jeździli. Polacy odstępowali im swoje mieszkania czasem sami mieszkając w stodole, bo Żydzi im płacili. W lasach takie miejsca były, jakieś trzy kilometry od miasta. Ja nigdzie nie wyjeżdżałem, tylko do rodziny, do Warszawy, Siedlec i Radzynia Podlaskiego.


Obok imion zapisujemy nazwę miasta, w którym nasi opowiadacze mieszkają dzisiaj lub mieszkali do niedawna.

Na podstawie rozmów przeprowadzonych przez Joasię Fikus, Zofię Wieluńską, Aleksandrę Bańkowską, Zuzę Solakiewicz, Anię Szybę, Marię Koral, Zuzannę Schnepf i Jakuba Rajchmana.  

Współpraca: Ania Szyba.

strong