Ozu.
Samotność późną jesienią

Bartosz Żurawiecki

Yasujiro Ozu żył równo 60 lat, zmarł na raka w dniu swoich urodzin, 12 grudnia 1963 roku. Zaledwie kilkanaście miesięcy po śmierci matki, z którą mieszkał całe życie. Nigdy się nie ożenił, z nikim nie związał, choć małżeństwo to jeden z głównych tematów jego twórczości

Jeszcze 3 minuty czytania

Po co mamy oglądać filmy zrobione przez reżysera z dalekiego kraju, który w dodatku nie żyje od 47 lat? Odpowiem krótko – dla zdrowia. Dzieła Yasujiro Ozu świetnie bowiem wpływają na układ trawienny i nerwowy. W dobie chaotycznych narracji, rozbieganej kamery z ręki i zawiłych fabuł, w których gubią się nawet sami ich twórcy, filmy – kręcone wyłącznie statyczną kamerą umieszczoną na wysokości spojrzenia „człowieka siedzącego na macie”, cieszące oczy pięknymi, starannie skomponowanymi obrazami, utrzymane w niespiesznym, a miarowym rytmie, opowiadające proste historie z powracającymi motywami i z udziałem wciąż tych samych aktorów, pozbawione gwałtownych emocji – przywracają regularne krążenie i właściwą przemianę materii. Koją nerwy, wyciszają, uspokajają.

Banalne? Trywialne? Nieistotne? A kto powiedział, że równowaga cielesno-duchowa, tudzież harmonia w relacjach ze światem są sprawami nieistotnymi? Tak może mówić tylko człowiek Zachodu szukający wielkich idei, spalający się w ogniu namiętności, stawiający na piedestał własne uczucia i własne „ego”.

W bardzo ciekawej książce „Obcość przezwyciężona? Film japoński a kultura japońska” Aneta Pierzchała, w eseju poświęconym twórczości Ozu, wskazuje na podstawowe różnice między Wschodem a Zachodem. My, tutaj, w naszej kulturze, jesteśmy opętani szukaniem Sensu i nadawaniem Znaczeń. Nie potrafimy dostrzec rzeczy takimi, jakimi są, bo przygniatamy je „nadbudową”, którą tworzymy. Nie chcemy zaakceptować swojej śmiertelności i znikomości, dopisujemy więc metafizyczne przesłania, wymyślamy Boga, zasłaniamy się symbolami, sami próbujemy stać się symbolem bądź ideą, która przetrwa dłużej niż nasze ciało.

Tymczasem kultura japońska zwrócona jest ku pustce, ku nicości (notabene – na grobie Ozu nie ma jego nazwiska, jest tylko znak graficzny oznaczający właśnie pustkę). W buddyjskiej filozofii zen chodzi o „uwolnienie człowieka od tyranii słów i logiki, od opresywnej Pełni”, w sztuce haiku – których, w opinii wielu krytyków, filmy Ozu są ekranowym ekwiwalentem – o „zniesienie znaczenia”. „Po to, by znaleźć się jak najbliżejtego, co jest samym istnieniem, czystym bytem”. Pierzchała łączy twórczość japońskiego reżysera z pojęciem mono-no aware tłumaczonym często jako „patos rzeczy”, „żałość rzeczy”. „Nie jest to – zastrzega jednak autorka – burzliwa i romantyczna emocja stanowiąca pożywkę dla niepohamowanych wyrazów melancholii czy żalu. Jest to raczej (…) powściągliwy, wytworny wyraz wrażliwości, spokojne uczucie rezygnacji w obliczu piękna świata połączonego z nieuchronnym przeznaczeniem wszystkiego, co żyje”.

Powściągliwość, dyskrecja, elegancki dystans charakteryzują filmy Ozu (nie ma w nich, na przykład, zbliżeń twarzy). Gdy w „Dryfujących trzcinach” (1959) niespodziewanie pojawia się agresja w zachowaniu bohatera – starego aktora teatralnego, który obrzuca obelgami młodą kochankę – odczuwa się to niemal jak bluźnierstwo. Co ciekawe, jedynym środkiem wyrażania emocjonalnego napięcia, na który Ozu pozwala swoim bohaterom, jest płacz. Łzy ronione nad ową „żałością rzeczy”.

Ozu pracę nad nowym scenariuszem zaczynał od lektury scenariuszy wcześniejszych. Dwa jego filmy z późnego okresu – „Dzień dobry” (1959) i wspomniane „Dryfujące trzciny” – są wręcz przeróbkami dwóch niemych dzieł reżysera („Urodziłem się, ale…” z 1931 r. i „Opowieści o dryfujących trzcinach” z 1934) . Tu znów trzeba się odwołać do specyfiki wschodniego podejścia do sztuki. Podczas gdy w sztuce europejskiej ceni się oryginalność, niepowtarzalność, ekspresję własnego „ja”, „bebechowatość”, w kulturze japońskiej jest to wszystko uważane za przejaw złego smaku. Ozu właściwie ciągle tak samo opowiadał tę samą historię rodzinną. Banalną, dzisiaj moglibyśmy nawet powiedzieć, telenowelową. O rodzicach i dzieciach, o małżeństwie i starzeniu się… O śmierci i przemijaniu – a to już wykracza poza telenowelowy format.

Ozu „wpatruje się w świat”. Nie próbuje go oceniać, sądzić, nie chce też zająć w nim centralnego miejsca. Ludzie są w jego filmach bohaterami na równi z przedmiotami, krajobrazami, przestrzeniami, a nawet szyldami – barów i restauracji. Jak refren powracają ujęcia pustych pokoi i korytarzy, które ktoś opuścił, przez które ktoś właśnie przechodzi, obok których toczy się życie.

W niektórych filmach – choćby w „Dzień dobry” czy „Późnej jesieni” (1960) – trudno nawet ustalić, kto jest głównym bohaterem. Opowieść dryfuje od jednej postaci do drugiej. Nie układa się to jednak, jak w zachodnich produkcjach, w wielowątkową fabułę, której wszystkie nitki zmierzają do centralnego punktu. U Ozu bowiem brak centrum. Brak początku i brak końca. Życie upływa, posłuszne przemijaniu i cykliczności zarazem. Nieprzypadkowo w tytułach filmów Ozu często pojawiają się pory roku: „Wczesne lato”, „Późna wiosna”, „Późna jesień”, „Koniec lata”, „Jesienne popołudnie” (bliższy oryginalnemu tytuł – „Smak jesiennej mątwy”).Pierzchała zwraca uwagę, że ujęcia u twórcy „Tokijskiej opowieści” przypominają japońskie drzeworyty – „ta sama dbałość o szczegół, finezja form, intensywność koloru, wrażenie płaskości”. Nie ma – „opatentowanej” w sztuce europejskiej w czasach renesansu – perspektywy, a więc tym samym hierarchii rzeczy i postaci, które występują w obrazie.

 

„Tokijska opowieść”, reż. Yasujiro Ozu. Japonia 1953,
w kinach znów od 29 października 2010

Kolekcja DVD, która trafia właśnie w Polsce do sprzedaży, zawiera zaledwie 6 spośród 54 filmów, jakie pracowity Ozu wyreżyserował między latami 1927 a 1962 (z pięcioletnią przerwą na służbę w armii cesarskiej podczas wojny). Są to tytuły powstałe w ostatnich dziesięciu latach życia reżysera – najstarsza, „Tokijska opowieść” pochodzi z roku 1953. Ozu doszedł w nich do maksymalnej (czy raczej minimalnej) prostoty środków wyrazu. Jeszcze w „Tokijskiej…”, w dwóch miejscach widać nieznaczną jazdę kamery, co odbiera się niczym trzęsienie ziemi. W późniejszych dziełach nie ma to już miejsca. Kamera nie rusza się ani na milimetr. Wszystkie też filmy w pudełku – znów, z wyjątkiem „Tokijskiej opowieści” – są kolorowe. Twórca długo wzbraniał się przed użyciem koloru, ale jak już go użył, to efekt był olśniewający. Pierwszym jego barwnym filmem jest, także obecny w zestawie, „Kwiat równonocy” (1958).

Yasujiro Ozu żył równo 60 lat, zmarł na raka w dniu swoich urodzin, 12 grudnia 1963 roku. Zaledwie kilkanaście miesięcy po śmierci matki, z którą mieszkał całe życie. Nigdy się nie ożenił, z nikim nie związał, choć małżeństwo to jeden z głównych tematów jego twórczości. Był za to wierny swoim współpracownikom, takim jak scenarzysta Kogo Noda, operator Yuharu Atsuta, aktorzy: Chishu Ryu, Setsuko Hara, Haruko Sugimura, Keiji Sada, Nobuo Nakamura. Na planie sprawował władzę niepodzielną. W poświęconym Ozu dokumencie „Tokyo-Ga” (1985) Wima Wendersa, Ryu mówi: „chciałem być jedynie farbą na palecie mojego mistrza”, a Atsuta demonstruje matę, na której musiał się kłaść, by nakręcić kolejne ujęcia i płacze, gdy wspomina swojego reżysera (po jego śmierci praktycznie wycofał się z zawodu).

Ciekawa jest recepcja filmów tego twórcy na Zachodzie. Przez wiele lat, także w Polsce, szerzej znana była jedynie „Tokijska opowieść”. Dzieła Ozu uznawano za zbyt japońskie, zbyt hermetyczne dla zachodniej publiczności. Zmiana nastąpiła w latach siedemdziesiątych, gdy obwołano go najbardziej niedocenionym z mistrzów kina. Do fascynacji Ozu przyznają się, między innymi: Jim Jarmusch, Paul Schrader (poświęcił mu książkę), pisarze Paul Auster i Kazuo Ischiguro, wspomniany Wim Wenders… Wymieniony wyżej dokument „Tokyo-Ga” zaczyna on od słów: „Gdyby istniała w naszych czasach świętość, w kinie byłaby nią twórczość Yasujiro Ozu”. Po czym niemiecki reżyser jedzie do Kraju Kwitnącej Wiśni, szukać śladów Japonii znanej mu z filmów swego guru. Wenders zadedykował Ozu także „Niebo nad Berlinem”. Ale porównanie twórczości obu artystów podkreśla jedynie różnice kulturowe, o których pisałem na początku tego tekstu. Niemiec przecież wypełnia filmy symbolami, metaforami, alegoriami, uparcie szuka sensów, przytłacza widzów swoim artystycznym „ego”, zarzuca ich przemyśleniami na tematy wszelakie, moralizuje…

Dwa najlepsze, moim zdaniem, przykłady inspiracji estetyką Ozu w kinie zachodnim to „Mystery Train” (1989) Jima Jarmuscha, gdzie para młodych Japończyków rusza do Memphis, by oddać hołd swemu bóstwu, Elvisowi Presleyowi, a zastaje tam znajomą pustkę i nicość, oraz „Między słowami” (2003) Sofii Coppoli. Tu natomiast z ludzi Zachodu w obcym im Tokio uchodzą wszystkie sensy, tracą oni cały ten kulturowy bagaż, który wloką ze sobą przez życie. Film zaś wyzbywa się akcji, dziania się, znaczących perypetii.

Nie byłbym jednak do końca szczery, gdybym nie zgłosił wobec dzieł Ozu pewnej (typowo zachodniej?) wątpliwości natury ideologicznej. Nie jestem zresztą pierwszy. Już wcześniej inni krytycy wskazywali, że jego filmy są „reakcyjne”, wzmacniają bowiem tradycyjny, konfucjański model rodziny opierający się na władzy. U Ozu żony bez szemrania zbierają ubrania rzucone na podłogę przez ich mężów, dzieci wypełniają polecenia rodziców (zwłaszcza ojców), aranżuje się małżeństwa, słucha przełożonych… Aż nie sposób wyobrazić sobie w tym świecie buntownika czy odszczepieńca.

A jednak, na gładkiej powierzchni uporządkowanej rzeczywistości pojawiają się drobne pęknięcia, które – niczym owe jazdy kamery w „Tokijskiej opowieści” – mają siłę wstrząsów sejsmicznych. W „Kwiecie równonocy” córka, wbrew ojcu,postanawia wyjść za człowieka, którego sama wybrała. W „Dryfujących trzcinach” inwencję przejmują kobiety przeciwstawiające się męskiemu egoizmowi. W „Późnej jesieni” bohaterka z własnej woli zostaje sama, choć wszyscy dookoła chcieli ustawić jej życie. Pada też dyskretne pytanie, czy ci, którym to życie ustawiono, są naprawdę szczęśliwi. W ostatnim filmie Ozu, „Jesiennym popołudniu” (1962) młoda kobieta płacze, bo człowiek, w którym się zakochała, jest związany z inną. Dziewczyna spełnia więc życzenie ojca i zgadza się na aranżowane małżeństwo. Film nie pokazuje jednak ani wybranego kandydata, ani samej uroczystości zaślubin, ani życia po ślubie. Można przypuszczać, że jest to małżeństwo zawarte pod presją, z rozsądku i rezygnacji. Na końcu także ojciec, który został „sam jak palec”, zapija swoją niedolę sake.

Ozu dobrze zdawał sobie sprawę z przemiany obyczajów, rozpadu japońskiej tożsamości poddawanej wpływom i modom płynącym z Zachodu, głównie z Ameryki. Wiedział jednak również, że wszystko płynie. Zostają smutek, samotność i śmierć.

Yasujiro Ozu, Pakiet 6 filmów na DVD  (Tokijska opowieść, Kwiat równonocy, Dzień dobry, Jesienne popołudnie, Późna jesień, Dryfujące trzciny), Gutek Film, w sprzedaży od 10 grudnia 2010


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.