Justyna Bargielska, „Obsoletki”

Zofia Król

Z tygla zdarzeń jednakowo ważnych wyłania się jeden tylko powtarzający się uporczywie motyw-temat książki. Martwe dzieci

Jeszcze 1 minuta czytania

Tylko 87 stron, ale czyta się dłużej niż się zdaje. Niby to narracja, niby rzeczywiście ciąg opowieści, ale słowa haczą o siebie nawzajem, zdania niekiedy wcale do siebie nie pasują – całość toczy się powoli, gęsto i chropowato. „Obsoletki” to poważna, intensywna lektura. A jednocześnie wciąga jak kryminał. Nie chcąc zgubić słów i sensów, niejednokrotnie wraca się na poprzednia stronę, do poprzedniego akapitu – jak to się stało, że to zdanie następuje po tamtym? Co na sali porodowej robi opowieść o kocie? I skąd tu „firanka w czerwcowym pociągu”? Ciekawie jest się przyglądać językowi poetki Justyny Bargielskiej – która w tym roku za tom „Dwa fiaty” otrzymała nagrodę literacką Gdynia – przeniesionemu na grunt prozy. Ślady tego przeniesienia są widoczne, choć „Obsoletki” trudno nazwać prozą poetycką. Przypominają raczej monolog wariatki, która mówi bez przerwy, i niezupełnie zrozumiale, a jednak bardzo chcemy jej słuchać.

Justyna Bargielska, „Obsoletki”. Czarne,
Wołowiec, 92 strony,
w księgarniach od listopada 2010
Jakby narratorka była już bardzo zmęczona, wyczerpana ponad siły. Zdarzenia się zrównują, szczegóły i dni stają się do siebie podobne, ale wszystkie pozostają niezwykle ważne. Jak choćby to, że w Eupatorii „wchodzisz w morze i idziesz w głąb kilometr, dwa, a woda ci ciągle sięga po kolana”. Podobną percepcję miewa się na kacu: przepływ zdarzeń, na które patrzymy z pozycji obcego im obserwatora, setki nader istotnych momentów. Każdy chciałoby się zachować i nazwać. Słowa, które dobieramy, niby niezupełnie pasują, ale w końcu okazują się być całkiem trafne, zaskakujące połączenia w myśli przenoszą się cudem na język. Bywa się wtedy poetką. Bargielska ma tę przewagę, że jest nią na pełen etat, tak jak na pełen etat jest w „Obsoletkach” matką. Stale świadoma własnego „zaspania”: „Wreszcie wczesnym popołudniem poczułam, że naprawdę wstałam, czy wręcz się obudziłam”.

Czas teraźniejszy odmierzają przejeżdżające tramwaje, przeszłość – oranżadki jedzone pod mostem. Ale wśród dziwacznych pomieszań sensów i metafor Bargielska nie boi się zdań zupełnie zwyczajnych, jak choćby: „piękne kwiatki na balkonie, mąż pracuje, dzieci zdrowe”, „przeżyliśmy nieszczęście, ale ilu spotkaliśmy niezwykłych ludzi dzięki temu” – zaraz potem jednak ucina: „Spierdalajcie dziwki. Chcę teraz spędzić tysiąc lat sama ze swoją laleczką na dnie brudnej rzeki”.

Z tygla zdarzeń jednakowo ważnych wyłania się jeden tylko powtarzający się uporczywie motyw-temat książki. Martwe dzieci. Zmarłe przed porodem lub zaraz po nim. Narratorka działa w organizacji społecznej opiekującej się rodzicami, których spotkało nieszczęście. Fotografuje martwe dzieci, próbując potem w photoshopie ich ciałkom nadać kształt godny zapamiętania, organizuje spotkania rodziców i puszczanie baloników na znak pamięci, opisuje poszczególne tragiczne historie. Wdzięczne słowo „obsoletki” pochodzi od terminu medycznego gravid obsoleta, oznaczającego wewnątrzmaciczną śmierć płodu.

Tymczasem we śnie martwym dzieckiem okazuje się być także Chrystus. „Zanim uformowałem cię w łonie, znałem cię (Jeremiasz, 1,5)”. „Nie, nie znam cię. Sama się uformowałam (Justyna, 1,∞)”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).