Podróż do epicentrum.  VIII Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej
zdj. Hans Peter Schaefer

Podróż do epicentrum.
VIII Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej

Antoni Beksiak

Wobec generalnej dezintegracji artystycznej festiwali mainstreamowych w Polsce, które zdominowane są przez skomercjalizowane pewniaki i zbankrutowane gwiazdy, stosunkowo niewielkie polskie miasto pokusiło się w roku 2010 o program ciekawy i autentyczny

Jeszcze 2 minuty czytania


Festiwal jazzowy w 175-tysięcznym mieście w Środkowej Europie. Kilka wieczorów, kilkanaście występów. Od letniej temperatury (w zimne jesienne dni), poprzez kolejne kręgi, do piekła/nieba jazzowego rozpalenia.

W zewnętrznym kręgu plasuje się Paolo Fresu. Trębacz, który jest jedną z wizytówek włoskiego jazzu na światowej scenie, przybył w kwartecie, z którym gra gładko, sprawnie i bez emocji. Za dużo ćwiczyli, chce się powiedzieć, i przygotowali produkt, który wykonują zapewne tak samo w każdym mieście. Rutyna, zero interakcji, salonowa muzyka, błaha i czułostkowa; jakby Fresu sekretnie wzdychał do innego „giganta” trąbki o włoskim nazwisku.

Manu Katché – perkusista bez wątpienia niepospolity. Jazzrockowa, muskularna gra (w uroczym kontraście do delikatnej, ujmującej osobowości), bardziej ekspresyjna niż finezyjna, daje poczucie bijącego z estrady gorąca. Kłopot w tym, że Katché popełnił kolejny jazzowy grzech – zebrał znacznie słabszy od siebie zespół (Tore Brunborg – saksofony, Alfio Origlio – fortepian i Fender Rhodes, Laurent Vernerey – kontrabas), który pozwala mu bezapelacyjnie pełnić rolę lidera, ale nie jest w stanie nawiązać dialogu. Saksofonista zagrywa smoothjazzowo i sentymentalnie, pianista sypie banałami, ani tematy ciekawe, ani improwizacje, zróżnicowania brak. Witalność Katché poniekąd marnuje się niby para w gwizdek. Uczucia mieszane.

Do zasług Chrisa Pottera należy zaliczyć to, że nawet przyjmując lekką, „elektryczną" stylistykę, potrafi ją fascynująco ograć. Zjednuje słuchacza łatwością urozmaiceń, śmiałymi inspiracjami: to przecież nowoczesny muzyk o rozległych horyzontach, który poszukuje elementów odświeżających, nawet jeśli przyjmuje stosunkowo ograniczony zakres stylistyczny. Wprowadza repertuar spoza kanonu, „new standards” (Radiohead, Joni Mitchell) i nawet banał (tej ostatniej) ogrywa fascynująco. Pomocą służy mu zespół – Craig Taborn (instrumenty klawiszowe), Adam Rogers (gitara), Nate Smith (perkusja). Rzetelny, ale nie porywający koncert.

Na tym tle septet Ekaya Abdullaha Ibrahima brzmi osobno. Z jednej strony szczególna „korzenna” klasa, najbliższy – ze wszystkich gości – związek z jazzową tradycją. Z drugiej wiele „europejskiego” kolorytu, trzecionurtowe rozwiązania, wyraźna przewaga zaaranżowanej gry zespołowej. Stonowanie kosztem żywiołowości i improwizacyjnego indywidualizmu. Muzycy, w jaskrawy sposób podporządkowani liderowi, grają stałej długości sola w stosunkowo zestandaryzowanym języku. Wyjątkiem jest jedynie rozświetlona, pełna werwy perkusja George’a Graya. Wyraźnie odczuwalne jest historycyzujące podejście Ibrahima, z naciskiem na lata 50, by przywołać przykład Gila Evansa. Ale to nie wszystko. Obok świadomego, akademickiego wysubtelnienia, uderza redukcja materiału, minimalistyczne nacechowanie, ukoronowane bardzo oszczędną grą lidera. „Nokturny” Abdullaha Ibrahima kreują fascynujący nastrój, choć na granicy „niebiańskich dłużyzn”.

Tomasz Stańko – odpowiedzialny za program festiwalu – przedstawił „Projekt Bielsko-Biała” z Dominikiem Wanią (fortepian), Sławomirem Kurkiewiczem (kontrabas) i bębniarzem Olavi Louhivuorim. Znajomą, stonowaną ECM-owską stylistykę trębacza przełamuje z początku jedynie bojowy i wirtuozowski Kurkiewicz w swoich solach. Przy ziemi trzyma Wania, najbardziej powściągliwy i konwencjonalny (choć dał kilka sygnałów, że jego temperament się do tego nie ogranicza), wtrącający od czasu do czasu obciachowe brzmienia z klawisza.

Wreszcie do zespołu Stańki dołącza 83-letni Lee Konitz, który wymaga gry całkowicie akustycznej – to osobliwość życia jazzowego. Stańko i Konitz konsekwentnie grali duet, a może podwójne solo, wprowadzając niemal freejazzowy chaos, często szukając się nawzajem (miałem chwilami wrażenie, że zakłopotany Stańko ratował się sonorystycznymi wstawkami).

Ryzykowna decyzja, która – wraz ze znakomitą pod względem time’u i akcentowania, inspirującą cały zespół frazą Amerykanina – rozgrzewa atmosferę. Na estradzie pojawia się pianista Konitza – Florian Weber – ze swoją inwencją i pragnieniem zaskakiwania: pauzami, kontrastami faktury, żonglowaniem konwencjami (nie tylko jazzowymi), nowymi, kontrapunktycznymi wektorami formalnymi.

Fenomenalny okazuje się fiński perkusista, nieco przygaszony w oryginalnym składzie Stańki, inspirujący się stylem Paula Motiana, bardzo wszechstronny, czujny. Weber, Kurkiewicz i Louhivuori są godnymi partnerami poszukiwań. Trio, z werwą przewartościowujące idiom, to objawienie „Jesieni”. Mam nadzieję, że nie będzie jedynie epizodem.

Dychotomiczna postawa Stańki wydaje się odzwierciedlać typowy dylemat gwiazdy. Z jednej strony zabieganie o utrzymanie pozycji wśród szerokiej publiczności poprzez łagodzenie ekspresji (syndrom Manfreda Eichera, obawiam się), z drugiej – artystyczny temperament i głód wyzwań.

Wreszcie docieramy do esencji. 83-letni Konitz zaprosił – w roli swojego nowego zespołu – trio Minsarah, dowodząc, że nie obawia się zmian i przygód. Weber, kontrabasista Jeff Denson i perkusista Ziv Ravitz to młodzi, bardzo czujni muzycy, niezepsuci, niezmanierowani, o olśniewającej inwencji i rozległej wiedzy. Ich interwencje powodują nagłą falę reakcji w zespole, wszystko dzieje się na żywo. Zmienia się puls, rwie idiom, przeplata double-time, kontrastują modi operandi, sola i tutti, cisza i dźwięk. Pianista gwałtownie przeciwstawia sobie faktury, ruch rytmiczny, rejestry, konwencje, kolorystykę, i niech się schowają wszystkie Esbjörny Svenssony. Ravitz nieustannie zaskakuje – wcale nie w duchu samczej siły i szybkości.

Przedmiotem tych działań jest idiom mainstreamowy: badanie, w jaki sposób może on funkcjonować po pół wieku, jak odmieniły go rozmaite awangardy i radykalizmy, jaka jest jego relacja z innymi, w międzyczasie podobnie jak jazz wysublimowanymi nurtami kultury muzycznej (zwłaszcza pochodzenia afro-amerykańskiego). Trio Minsarah przynależy do czołówki dzisiejszego jazzu. I pokazuje jak rozległe są jego perspektywy.
Całość idealnie opleciona wokół narracji lidera, mocno przecież osadzonego w tradycji, który – choć wiek przytępia precyzję rytmiczną i utrudnia grę w wysokich rejestrach – zaskakuje partnerów akcentami, pauzami, rytmami i odstępstwami od nich, niebywałym frazowaniem, piekielnie celną niechlujnością.

Zespół Konitza gra akustycznie. Choć tyle mówi się o „akustycznym” i „elektrycznym” jazzie, jest to tyleż nieprawdziwe, co koncerty „unplugged w rocku. Przypominam sobie może jeden przypadek, oprócz jazzowych orkiestr ulicznych. I wbrew częstym przekonaniom Konitz dowiódł, że można tak grać – bez dysproporcji.

*

VIII Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej,
2 i 23-28 listopada 2010.
Na „Bielskiej Jesieni Jazzowej” byłem po raz pierwszy. Pobieżny przegląd poprzednich programów wskazuje, że to festiwal, mimo pewnych zastrzeżeń, niebagatelny. Wobec generalnej dezintegracji artystycznej festiwali mainstreamowych w Polsce, które zdominowane są przez skomercjalizowane pewniaki (Pat Metheny) i zbankrutowane gwiazdy (Pharoah Sanders), stosunkowo niewielkie polskie miasto pokusiło się w roku 2010 o program ciekawy, autentyczny, a zarazem całkiem niehermetyczny. (Przy czym muszę się zastrzec, że nie byłem na występach zespołu Oregon i Gunhild Carling & Carling Family.) Na marginesie wspomnę, że jak zawsze mój sceptycyzm budzi autopromocja twórcy programu: wychodzi na to, że poza wszystkim innym jest to festiwal popularyzacji Tomasza Stańki.

Wnoszę natomiast o gruntowne zrewidowanie sprawy nagłośnienia: występy Fresu i Pottera zostały popsute przez hałaśliwość, świdrujące w uszach częstotliwości, huczące subwoofery, rezonanse, złe proporcje – przypuszczam, że wiele z finezji umknęło z tego powodu. Skalę problemu pokazał daleki od optimum dźwięk występu Katché, który przecież przywiózł własnego reżysera dźwięku, a także nagła ulga, kiedy gitarzysta Paolo Fresu przykręcił jakiś efekt... Zapewne sala Bielskiego Centrum Kultury nie jest wdzięczna akustycznie, przypomina mi się jednak rozmowa z Carstenem Nicolai vel Alva Noto o tym, że przez „pół dnia” pracował nad usunięciem rezonansów z pełnej ścianek działowych sali Centrum Sztuki Współczesnej w Wilnie. Dźwięk był wspaniały. Tym bardziej doceniam decyzję Konitza.

Tomasz Stańko – odpowiedzialny za program festiwalu – przedstawił „Projekt Bielsko-Biała”