DRŻENIE:
Umierający Kierkegaard

Maciej Adam Sosnowski

Diagnoza, jaką postawiono Kierkegaardowi, orzekała problemy z kręgosłupem. Najprawdopodobniej zapalenie nerwów, może jakaś niezwykle ostra rwa kulszowa. Filozof był jednak przekonany, że jego choroba ma charakter duchowy i jest śmiertelna. Na pewno nie pomylił się co do tego ostatniego

Jeszcze 2 minuty czytania


1.

Ostatnie czterdzieści dni swego życia Søren Kierkegaard był sparaliżowany. Drugiego października 1855 roku upadł nieprzytomny na kopenhaskiej ulicy. Przetransportowano go do Frederiks-Hospital przy Bredgade, gdzie nieco ponad miesiąc później, 18 listopada, zmarł. Niemal cały ten czas spędził przykuty do łóżka, nie mogąc samodzielnie chodzić czy wstawać.

Odwiedzającemu go przyjacielowi, pastorowi Emilowi Boesensowi, powiedział wtedy, że za sprawą swego unieruchomienia czuje, jakby był aniołem. Kilkanaście lat wcześniej pisał: „Gdyby człowiek był aniołem, nie potrafiłby się lękać” („Pojęcie lęku”).

Czy ostatnie dni życia były dla Kierkegaarda czasem bez lęku? Czy po raz pierwszy, akurat wtedy, gdy powoli i z pełną świadomością „obumierał dla świata”,  uwolnił się od „bojaźni i drżenia”? Czy więc pod sam koniec życia, ale jeszcze w doczesności, udało mu się osiągnąć to, o czym marzył już jako student?

2.

Luplau Janssen „Søren Kierkegaard przy biurku”,
pierwsza połowa XIX w.
Jako 22-letni młodzieniec, Kierkegaard – zafascynowany Heglem bywalec kopenhaskich salonów, bez żadnych znaczących filozoficznych dokonań na koncie (za to z licznymi długami), który nie miał pojęcia o istnieniu jakiejś tam Reginy Olsen i ledwo co przeczuwał „mroczne” tajemnice rodzinnego domu, zatem jeszcze zanim stał się Kierkegaardem-jakiego-znamy – wytyczył sobie cel na całe życie, którego konsekwentnie się trzymał. W znanej notatce z 1 sierpnia 1835 roku, zapisanej w prowadzonym już wówczas, choć nieregularnie, „Dzienniku”, możemy przeczytać: „chodzi o znalezienie prawdy, która by była prawdą dla mnie (...), o znalezienie idei, dla której chciałbym żyć i umierać. (...) Jaki pożytek płynąłby dla mnie z prawdy, która stałaby przede mną, zimna i naga, obojętna na to, czy ją uznam, czy też nie, wywołując raczej lękliwe drżenie niż oddanie się pełnej ufności?”.

Żyć wobec i wraz z ideą, której można oddać się w pełni bez uczucia lękliwego drżenia. Ten niezbyt precyzyjny i bez wątpienia naiwny plan udało się Kierkegaardowi, przynajmniej połowicznie, zrealizować. Już kilka lat później, gdzieś około 1838 roku, znalazł wyczekiwaną ideę, której oddał się w pełni i która w pełni go pochłonęła. Pech chciał, że prawda ta – jedyna prawda, która dla niego mogła być prawdą – była z istoty swojej niewyczerpanym, nieskończonym źródłem najintensywniejszego „lękliwego drżenia”.

Tą prawdą było oczywiście chrześcijaństwo.

3.

Dla Kierkegaarda drżenie i lęk są tym samym. Nie w powierzchownym, „zjawiskowym” ujęciu, ale w sensie głęboko filozoficznym. Lęk to nic innego niż rozedrgana, niespokojna, oscylująca między zwierzęciem i aniołem egzystencja skończonej jednostki.

Człowiek jest syntezą, którą Kierkegaard nazywa „duchem”. Duch jednoczy ciało i duszę, skończoność i nieskończoność, doczesność i wieczność, wolność i konieczność, etc. Jednak jedność ta „u szczytu syntezy” nie może się w pełni dokonać; dwa, różnie co prawda nazywane, porządki nie chcą się uspójnić; duch nie może się w pełni uobecnić i oddaje się lękowi. Jest bowiem za słaby, aby dokonać tego, do czego został powołany – za słaby, aby scalić wszystko. Duch, przegrywając ze swoją słabością, traci spoistość. Zanika w sprzecznościach, znów pojawia się jako jednostkowa jaźń, po czym znowu przepada; i tak w koło, póki starczy życia.

Inaczej mówiąc: duch, odpuszczając sobie w dramatycznym „zawieszeniu” ostateczną syntezę, pozbawia się priorytetów. Bezwiednie, zagubiony i w rozpaczy odbija się od swych krańców. Zatem – mimo że kluczowe zadanie nie zostało spełnione, duch, niczym nakręcona przedwieczną ręką zabawka, wciąż działa. W końcu pozostaje mu pewien zapas niewykorzystanej, pulsującej energii. I to właśnie trwoni w „lękliwym drżeniu”, którym bez wyjątku jest; inaczej nie może, bo jest niczym więcej, jak samą pulsacją tego czystego marnotrawstwa.

Duch drży, bo opanowany jest przez niespokojne, migotliwe odpychanie-i-przyciąganie wobec tego, co ducha przerasta, unieważnia i czego duch nie może przepracować. To coś jest – wedle Kierkegaarda – nieujarzmionym naddatkiem. Mocą, która ustanowiła zarówno pojedynczą egzystencję, jak i cały świat.

4.

Grób Sørena Kierkegaarda / fot. Stefano
Bolognini, Wikimedia Commons
W 1843 roku, pod pseudonimem Johannes de Silentio, Kierkegaard wydaje książkę, którą uważał za swe najlepsze dzieło – „Bojaźń i drżenie”, poświęconą temu, co w tradycji judaistycznej zwie się Akeda, „związaniem Izaaka”.

Zwykle uważa się, że tytuł tego dzieła odnosi się do głównego bohatera – Abrahama, rycerza wiary, który na głos Boga wiezie swego syna na górę Moria, aby go zgładzić, choć w skrytości wierzy w absurd – że jednak jakimś cudem się to nie stanie.

Ale czy rzeczywiście wiara Abrahama była przeniknięta tytułową „bojaźnią i drżeniem”? Czy Abraham odczuwał lęk? Czy zadrżała mu ręką, kiedy wznosił nóż nad związanym Izaakiem, gotowy zadać cios? Nie. Nikt nie musiał „podtrzymać mu prawicy, aby nie opadła bezsilnie”, on sam nie rozglądał się dookoła w niepewności. Abraham wierzył, a „prawdziwa wiara oddycha zdrowo i szczęśliwie w absurdzie” – ponieważ jest absurdem.

Skąd więc ten biblijny tytuł? Kogo on dotyczy? Czyż nie trzeba tutaj przyjąć, że to nie dzierżąca nóż dłoń Abrahama, ale prowadząca pióro dłoń Kierkegaarda drżała, kreśląc opis wydarzeń „dnia onego” na górze Moria? Kiedy bowiem Abraham, dzięki wierze, „posiadł spokój”, subiektywność Kierkegaarda „drgała rozpięta między skończonością i nieskończonością”.

5.

Kierkegaard, nim padł sparaliżowany na ziemię, pisał filozoficzne książki i budujące mowy, z rzadka wygłaszał kazania, często chadzał do teatru, w ogóle spacerował dużo, i wciąż pisał i pisał, zadręczał się myślami o Reginie, o rodzinnej klątwie, bluzgał na kościół, jednym zdaniem – drżał z lęku i rozpaczy. Znaczy to – nie był człowiekiem wierzącym. Ale i być nim nie mógł, skoro wiara polega na tym, żeby przestać być człowiekiem, stając się nim w pełni. Jak? Uskuteczniając syntezę ducha dzięki asymilacji „anielskiej” mocy, która zawarta jest w absurdalnym „punkcie spoza świata”. Kruche naczynie, jakim jest ciało ludzkie, nie pomieści jednak tego naddatku, rozpadnie się, legnie zdjęte paraliżem...

„Bojaźń i drżenie oznaczają, że człowiek się staje”. A jednak kiedy drżenie wygasa, nie znaczy to, że człowiek „się stał”. Stawanie się, miąższ ducha to jedyna rzeczywistość ludzka. Poza nią jest „nieludzkie chrześcijaństwo” (Karl Löwith). Życie ludzkie jako drgający, wahadłowy ruch od ekstremum do ekstremum może wzbudzić torsje. Stąd też rozchybotany umysł Kierkegaarda wyrzucił z siebie w końcu trapiąca go gorycz – „Czy może nie wywoływać mdłości fakt, że jest się człowiekiem!”.

Egzystencjalne drgawki to „lokomocyjna choroba”, na którą jest tylko jedno lekarstwo – wiara. Ale nie sposób chyba dociec, czy wiara rzeczywiście nas leczy, amortyzując wstrząsy, czy po prostu ostatecznie zatrzymuje tę uciążliwą podróż. I czy to nie jedno i to samo.

6.

Diagnoza, jaką postawiono, orzekała problemy z kręgosłupem. Najprawdopodobniej zapalenie nerwów, może jakaś niezwykle ostra rwa kulszowa. Kierkegaard był jednak przekonany, że jego choroba ma charakter duchowy i że jest śmiertelna. Na pewno nie pomylił się co do tego ostatniego.

Wedle biografów, przyrodni brat Sørena, Trols Lund, zauważył w tych dniach u chorego niezwykle spokojny i pogodny, wzniosły i błogosławiony blask w oczach, który oświetlał cały pokój, rozpoznał „w nim błogie rozproszenie smutku”. Tak znaczna przemiana, a wszystko za sprawą zaburzeń propriocepcji! Przecież jeszcze kilkanaście dni wcześniej roztrzęsiony Søren rzucał się szaleńczo w wir nieco wyimaginowanej, ale tym bardziej straceńczej, walki z oficjalnym kościołem duńskim. Wydawał nawet swego rodzaju pismo – ulotki zatytułowane „Chwila” – w których  piętnował „świat chrześcijański” za to, że przystosowując się do doczesnego życia, jest w oczach Boga czymś nawet gorszym niźli „kradzież, grabież, plądrowanie, kurewstwo, oszczerstwo, gnębienie, etc”.

Ostatni, nieukończony, 10-ty numer „Chwili” leżał na pulpicie w mieszkaniu Kierkegaarda, kiedy autor leżał na łóżku w szpitalu Fryderyka. Został opublikowany już po jego śmierci. Jego treść – tak jak pozostałych dziewięciu – to przede wszystkim frustracja i furia. Czytamy tam między innymi, w pełnych jadu akapitach: „Na każdego, kto rzeczywiście pragnął prawdy, przypada – zadrżyj! – przypada 1000 księży”.

W jednym punkcie miasta sparaliżowany, umierajacy filozof, który przeistacza się w spokojny i spełniony byt anielski, bez lęku i drżenia. W drugim – spisane, nieme wezwanie tego samego filozofa, aby „zadrżeć!”, aby zacząć się lękać, aby walczyć i szarpać się ze światem, klerem, mieszczuchami, ze wszystkimi, którzy zagłaskać chcą prawdę.

p


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.