DRŻENIE: Dźwigi, pingwin i głowa
fot. Michael Van Woert

DRŻENIE: Dźwigi, pingwin i głowa

Janusz Rudnicki

Pisać trzeba jak skazany na śmierć, każde słowo nosić powinno znamię ostateczności, przedśmiertnej drgawki

Jeszcze 3 minuty czytania

1. Dźwigi

W Warszawie, już jak wysiadłem na dworcu, źle. Fatalnie, grypa żołądkowa. Pierwszy raz w życiu i, wszystko dam, żeby ostatni. Potem, w mieszkaniu Adama Wiedemanna jeszcze gorzej. Siadam w płaszczu na fotel i już tak zostaję, nie zwracam uwagi nawet na jego kotkę. Nieruchomy w imadle, które co raz i coraz mocniej zaciska mi się wokół brzucha. Nie mogę jeść, Adam szuka sucharów, nie ma, idzie po nie do sklepu. Patrzę na dźwigi za oknem, Adam wraca, puszcza głośno płytę w drugim pokoju, Haydn, „Stworzenie świata”, kładzie suchary na stoliku i siada, na fotelu obok.

On na fotelu, stolik, suchary, ja na fotelu. Naprzeciwko nas okna, za nimi te dźwigi, trzy. Kolosalne. Dom stawiają, widok się popsuje. Zastanawiamy się jak dzieci, jak chłopcy, jak ci dźwigowi tam na górę wchodzą? I czy wchodzą, bo nie zawsze ich widać. Teraz na przykład nie. Czy sterują dźwigiem z dołu? A jak wchodzą, to co robią, kiedy na przykład chcą do toalety, to niby jak? Schodzą? Nie, chyba mają tam jakiś nocnik. Adam opowiada, że niedawno, dopiero co, jeden na górze zasłabł, i dwóch po niego wychodziło, i jeden zasłabł, jak go znosili, no i on umarł. Ne rozumiem, kto, ratowany czy ratujący, Adam mówi, że ratowany, że miał 51 lat.

Nie mogę jeść, nawet sucharów, Adam je. Czyta coś, żeby zarobić na recenzji do „Przekroju” i chrupie. Chrzęst sucharów, i Haydn. I dźwigi za oknem, ich nieziemska potęga, wobec której co to taki wiersz jeden z drugim. I ja, nieruchomy, owinięty płaszczem i jego kotka.

Nic się niby nie dzieje, ale jak! Jeszcze raz więc: chrzęst sucharów, Haydn (oratoryjny), kot na parapecie, dźwigi i mój ból. Co to za sens egzystencjalistyczny? Co generują mi tu te pojedyncze akty? Czuję, że jestem bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki, ale nie wiem czego? To znaczy, wiem, domyślam się, ale nie umiem chwycić tego za gardło. Byt od podszewki? Jego druga twarz? Tak intensywna, że nawet czas kuli przed nią ogon?


2. Pingwin[1]

Film dokumentalny Wernera Herzoga, „Spotkania na krańcach świata”. Spływa po mnie jak woda po kaczce, ale zostaje pingwin. Pingwin, normalny pingwin. To znaczy, nienormalny. Ekspert od pingwinów, z którym rozmawia Herzog mówi, że zdarzają się pingwiny, które ulegając dezorientacji, idą mianowicie w kierunku, w którym nie powinny iść. I teraz obraz, który od razu wbija mi się za paznokcie: grupa pingwinów zgodnie zmierza z kolonii do otwartego morza, jeden z nich przystaje nagle. I stoi. Sam, bo reszta już dalej. Stoi, nie rusza się. Nie idzie ani w stronę oceanu, do żerowiska, ani z powrotem w stronę kolonii. Zastyga. Jakaś przeraźliwa jego pojedynczość. A we mnie niepokój. Bojaźń i to drugie, wiecie.

rys. Michał SzuszkiewiczCięcie, na tylnym planie masyw gór, na pierwszym on, idący, toczący się w ich stronę, odległość około 70 km. Ekspert mówi, że gdyby go złapać i zanieść z powrotem do kolonii, nic by to nie dało, pingwin natychmiast ruszyłby w stronę gór. Pingwin idzie, Herzog pyta z offu, prawie dramatycznie, ale dlaczego?! Pingwin idzie biegnąc, przystaje, odwraca się do tyłu, jakby w stroną kamery i biegnie, idąc dalej. Jak nakręcony przez chory, obłąkany los.

Cięcie, inny pingwin, ale z tych zdezorientowanych, pojawia się w obozie nurków, około 80 km (!) od swojej kolonii. Kamera śledzi go, jak okrąża ludzi. Obowiązuje zasada, nie płoszyć i nie łapać. Stać nieruchomo, pozwolić mu iść, jego drogą. Pingwin okrąża więc człowieka i bieży dalej, w swoim kierunku. Kierunku? Co to za kierunek? Co to za imperatyw? Pingwina. Idzie, przewraca się, podnosi, idzie dalej. Przewraca się? Cofam parę klatek, nie, nie przewraca, wykorzystuje miejsce, gdzie śnieg, pada na brzuch i ślizga się, odpychając się kończynami. Koniec połaci śniegu, podnosi się i toczy dalej. Znika, coraz mniejszy zmierza do interioru kontynentu. Maraton, krwawy, bo z ruchomą metą w postaci czystego samobójstwa. Manifestacja bezsensu, demonstracja obłędu. Wszystko jakby w poetyce snu, a jednocześnie jakby Bóg ostrzył brzytwę po mojej ontologicznej kości.


3. Głowa

Jestem w Kędzierzynie-Koźlu, u brata… Lepiej: budzę się w Kędzierzynie-Koź-lu, u brata. Bo budzę się, ostatnio, co parę dni gdzie indziej, tracąc przez to rzeczywistość pod nogami. Budzę się więc, w mieszkaniu pusto, brat i jego żona w pracy, cieszę się, rzadko jest tak, ostatnio, że w mieszkaniu sam.

Zanim do łazienki, otwieram w jednym pokoju telewizor, a w kuchni radio. Tak lubię, dokądkolwiek się ruszę, kto inny co innego do mnie mówi. Łazienka, kawa i w drugim pokoju siadam do komputera. Mam czytać wieczorem, we Wrocławiu, umówiliśmy się z Kuczokiem, że czytamy po jednym tekście starym, a drugi ma być nowy, niedrukowany. Mam już coś, muszę tylko dokończyć, wiem mniej więcej jak, więc piszę nonszalancko, przerywam co chwilę, wstaję, idę do kuchni, robię kawę, w radiu coś o zimie, że kataklizm, idę do pokoju z telewizorem, bo tam można palić, palę, w telewizji też coś o zimie, potem o czymś innym, słucham piąte przez dziesiąte, wracam i w przedpokoju już łowię słowo „detencja”.

Piszę dalej, piszę, i zwalniam. Detencja? Piszę, ale jeszcze wolniej. Słowo z samego dna studni, na tak dalekiej emigracji, żem o nim zapomniał na śmierć. Detencja. Piszę jedno zdanie, piszę drugie, do połowy… cholera jasna! Wracam do pokoju z telewizorem, palę i słucham, bo powtarzają, bo to TVP Info, powtarzają, aaa, już wiem, wiem, chodzi o ten mord w Rybniku, horrendalny, syna na ojcu. Detencja to wyrok na nim, nie będzie sądzony.

Wracam do komputera. To, co piszę, co mam czytać wieczorem, to coś jak scherzo, krótka, zabawna wariacja na temat wizyty na jednym z cmentarzy w Pradze, Pierwszego Listopada. W części żydowskiej każą mi nałożyć papierową jarmułkę, bo nie mam nakrycia głowy, nakładam, ale spada mi co chwilę, bo wiatr straszny, gonię za nią, przewracam się, uderzam o jeden z krzyży, tracę na chwilę przytomność, budzę się, leżąc na jednym z grobów, przewracam się na bok i czytam nazwisko (moje) i datę urodzenia (moją). A data śmierci to dzisiaj (moja).

Kończę więc to scherzo, już pokrwawiony od upadku odczytuję moje nazwisko, ale… Nie, że to taki trochę Poe, nie, tylko… Idę do telewizora, palę, znowu o nim, powtarzają, palę, wracam do komputera, cofam tekst do początku i piszę na nowo, takie: „Cmentarz, cmentarz, uciekłem na cmentarz, żeby mnie nie znaleźli, i nie rozszarpali…”

Nagle dzwoni telefon, brat, pyta, co robię. Pyta tak specjalnie, wie, że to mnie denerwuje, bo cóż miałbym robić innego, niż to, co od lat robię, coś mu tam bąkam, że mówią o tym mordzie w Rybniku, ożywia się, pyta, o Wróblu? I pyta, a ty wiesz, że do dzisiaj nie znaleźli głowy tego ojca?

Nie wiedziałem, co za mord, co za skurwysyn, wracam do komputera, wściekły, coraz bardziej na niego wściekły. Piszę pierwsze zdanie jeszcze raz:

Cmentarz, cmentarz, uciekłem na cmentarz, żeby mnie nie znaleźli, i nie rozszarpali, w końcu zajebać, zajebać na śmierć własnego ojca to nie ta, no, mam, dyrdymałka. Na cmentarz, bo jak tu szukać jednego żywego w stoku trupów, nie?  No jak, no jak, hę?

Wykręcam mu język w kierunku mocno podejrzanym, każę mu zapominać słowa, choć on sam, co typowe, przeciętnym był jak jego oceny w nauce. Co teraz robić, Wróbel wchodzi mi na cmentarz i mnie z niego wypycha, co z pierwszym tekstem? Czas zaczyna lecieć, dwie godziny do pociągu, spieszę się. Operuję pierwszy tekst na żywym ciele, implantuję mu nowe zdania:

…no dobra, dobra, trudno, wywróciłem się, zemdlałem, czas się podnieść, co tu będę, co tu będę leżał jak pizda w krzakach, i nagle drzewo! Drzewo, coraz większe, coraz i coraz i koniec, znowu mnie nie ma. Nie ma, nie ma, nie ma. I jestem, znowu mnie nie było, i znowu jestem, leżę na tym samym grobie, wszystko tak samo, pode mną ziemia, nade mną krzyż i wielkie nic, tylko na mnie drzewo, takie, co nie ma nic dobrego, tylko zło…

Telefon, brat, a wiesz, że go pochowali bez głowy?

Do telewizora, papieros, w telewizorze o nim, do kuchni, kawa, w radiu o nim, do komputera:

Klatka piersiowa mi, jak to się mówi, pęka, przywalony, ruszyć się nie mogę, Do kurwy nędzy i z powrotem, jeśli rzeczywiście jest tak, że los każdego z nas jest bajką napisaną ręką Boga, to książka skarg i zażaleń powinna być moją tą, książeczką własnościową, nie? Co teraz, co teraz, na cmentarzu ani żywej duszy, co robić, co? Przecież tak, tak przecież nie mogę skończyć, tak to nie, na kim ja leżę? Ciekawe, ciekawe. Trudno się ruszać, trochę tylko, głową i ramionami, przekręcam się ile mogę, odwracam głowę i widzę tabliczkę, imię Grzegorz, Grzegorz? Zgadza się. Nazwisko Wróbel, Wróbel?! Zgadza się. Data urodzenia?! Zgadza się, eee? Data zgonu dzisiaj, eee?! Nie, nie, nie. Jeśli tak to jest być mną, to ja nie chcę, być mną, Słuchaj Jezu! Jak Cię błaga lud! Lud, przez „u” otwarte, a nie zamknięte, zamknięte to mam ja, Wróbel, Wróbel, Wróbel, frrr, frrrr! Wróbel chce fruwać.

Spieszą się, do łazienki, pakuję rzeczy, nie do końca, wracam do komputera:

Ja, dobra, to ja, to byłem ja. Co miałem z nim zrobić, jak już go zabiłem, co zrobić z ciałem, człowieka nie można jeszcze recyklingować. Zawlokłem starego na wycieczkę, na Zalew Rybnicki, ile razy tam jeździliśmy, jak byłem mały, ile razy, ile razy. Gdyby nie on, to byłbym teraz znowu w Stanach, a nie tu, na grobie pod drzewem, nie mógł mi dać? Sknera jedna. Tych parę groszy? No to ma, lubił „Elektryczne gitary”, to pociąłem go elektryczną piłą łańcuchową, nogi, ręce, głowa, wszystko osobno, model ojca, do składania, trzeba tylko skompletować części, wyłowić je…

Do łazienki, kończę pakować, telefon, mama. Pyta, czy przyjdę przed wyjazdem na obiad, nie przyjdę, nie zdążę, zła, co zrobi teraz z tym całym jedzeniem. Coś jeszcze mówi, ale nie wiem, co. Jak, kiedy ona na ziemi, a ja w łodzi podwodnej.

Ciemno się robi, czy mi tak w oczach już? Gniecie to drzewo jak zły duch, nie, nie, w imię ojca i syna to nie może być koniec! Nikt nie znajdzie głowy, nikt się nie dowie, gdzie jego makówka, ten czerep. Nie mam do ciebie głowy synku, głooowy nie mam, no to nie masz, no to nie masz, bryzgała ta krew jak na świniobiciu, tylko że nie kwiczał, bom go nożem wcześniej zadźgał, i trzymałem ją w ręku, i zapytałem go, i co powiesz teraz, głowo rodziny, hę, co powiesz?! Chcesz, żebym odciął ci jeszcze przyrodzenie? Chcesz być takim ojcem, no wiesz, bez jaj? Takim samym, jakim byłeś jako wiceminister transportu? Ja ci załatwię teraz transport, ja cię przemieszczę, teraz będziesz ładunek naprawdę wolny, chodź, stary, chodź, do woreczka chodź, do woreczków, znaczy, zawsze mówiłeś, że się nie rozdwoisz, to teraz synek ci to załatwił, chodź, uczyłeś mnie prowadzić żaglówkę, pokażę ci, jaki ze mnie sternik, twoja szkoła. Widzisz, jaki ze mnie sternik? Jaka precyzja? Uczyłeś mnie nurkowania, zaraz sobie ponurkujesz, na wieki wieków, jak cię nie wypchnie, wędkować mnie uczyłeś, to teraz ryby taaakie oczy zrobią, ki chuj wodę mąci, zapytają, a to ich ciemiężyciel, więc cię oskubią, ale nie z pieniędzy, nie bój się, ty kutwo, z ciała, z ciała!

Do kuchni, kawa, w radiu detencja, do telewizora, papieros, reklama, stoję, palę i czytam. Czytam tekst. Normalnie czytam. Bo go widzę, słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Czytam jak spiker swój prompter. Niewolnik słowa, to ten moment, o którym mówi Jerofiejew. I coś jak utrata własnej substancjonalności, to Cioran, w „Księdze złudzeń”. I jego metafizyczny imperializm. I to jego zdanie, że mówić trzeba, pisać, „mówić” zamieniam mu na „pisać", a więc, że pisać trzeba jak skazany na śmierć, każde słowo nosić powinno znamię ostateczności, przedśmiertnej drgawki. Zostawiam papieros, bo boję się, że zapomnę, wracam do komputera:

Ciemno, ciemno, Wróbel tu nie chce, Wróbel chce frr, frr, chce fruwać, chce wyfrunąć stąd, odfrunąć! Ale nie tu, to już lepiej do klatki, zamknijcie Wróbla do klatki, o, o, o, ktoś idzie, ktoś idzie, ale nie widzę, głosy słyszę, i kroki, są, stoją wokół mnie. Wszyscy w białych kitlach z firmy „Detencja”, dobra, niech będzie, bierzcie mnie, bierzcie, zabierajcie, byle jak najdalej stąd, bo jak nie, to nigdy nie powiem, gdzie głowa, matka i siostra pochwały go bez, mieszane uczucia, nie? Wszystko skremowane, a główka jeszcze gdzieś pracuje, dobra, bierzcie mnie, zdetencjonujcie, owińcie w ten, no, mam, kaftan, to padnę sobie sam, w ramiona, i nie puszczę się…

To prawie koniec, dwa, trzy, cztery zdania jeszcze, żeby nie zostało na tym kaftanie, ale muszę już iść. Telefon, ignoruję, nagrywam tekst na Pendrive, wydrukuję go w hotelu, wylatuję z domu prosto na postój taksówek, taksówkarz coś mówi, ale nie wiem co. Jak, kiedy on na takiej ziemi, która nie ma drgań tektonicznych. Do pociągu wpadam jakbym gonił Cybulskiego, siadam, nie ruszam się. Nie robię nic, nie chce mi się nawet czytać gazety. Lekki ból głowy, zmęczenie, ale przyjemne, jak po wygranej bitwie. Przypominam sobie o braku końca, piszę na kartce, dopiszę później ręką na wydruku.

…i nie puszczę się, aż do zgonu tego chorego balona pod gazem, co się kręci. Dlaczego? Jakieś tam pole magnetyczne… Zapomniałem. Ilu ludzi wie w ogóle, dlaczego. Nikogo to nie obchodzi, dlaczego. No, dlaczego, wy białe kitle? Po co, to wiecie, ale dlaczego, tego nie, nie? To ja wam powiem, ja wiem. Miejsca na parking nie może znaleźć, dobre? Miejsca na parking nie może znaleźć, dobre?! (???)

Trzy znaki zapytania w nawiasie to do poprawienia lub zmiany, ale nie zdążę, zaraz Wrocław. Mam dwa teksty w jednym, dosłownie. W tym sensie, że drugi, z telewizji i radia, wziął i połknął pierwszy. Jak wąż aligatora. Pierwszy jest, ale w środku, dlatego go nie widać.

Wchodzi konduktor, wyciągam bilet, sprawdza, dziękuje, wychodzi, wraca i mó-wi, panie Rudnicki, śledzę, co pan pisze już od dawna, jest nieźle, ale niech pan omija zdania w rodzaju „nagle dzwoni telefon”. Telefon dzwoni zawsze nagle.

Wrocław.


[1] Od redakcji: więcej o pingwinach w styczniowym wydaniu „Machiny”