Mechanika gry abstraktów
„Mr Nobody”

Mechanika gry abstraktów

Ludwika Mastalerz

Tak jak fizyka kwantowa, niczego nie wyjaśniając, pozostaje jednocześnie blisko zdarzeń, tak narracja filmu „Mr Nobody” zapętla się w historiach, w których jawa nie jest ważniejsza od snu, wspomnienia od marzeń

Jeszcze 3 minuty czytania


Król: „Kogo minąłeś po drodze?”

Goniec: „Nikogo”
Król: „Bardzo słusznie, ona też go widziała. Wobec tego Nikt cię nie przegonił”.
Goniec: „Staram się jak mogę. Na pewno nikt nie jest ode mnie szybszy”
Król: „Oczywiście – w przeciwnym razie byłby tu przed tobą”.

 Nowy film Jaco Van Dormaela to taki właśnie rozbudowany nonsensowny żart z „Alicji po drugiej stronie lustra”, którego bohater – Nemo Nobody – jest zmaterializowanym niebytem. Gęsta historia nawiązuje do starej żydowskiej legendy, mówiącej o tym, że każdy człowiek zanim przyjdzie na świat przebywa w raju, a przed samym narodzeniem dotyk anioła pozbawia go niebiańskich wspomnień. Podobnie jak w inspirowanej tą samą przypowieścią „Księdze raju” Icyka Mangera, Nemo na skutek niedopatrzenia wkroczył w świat, wyposażony w nieludzką pamięć. Inaczej niż u Mangera jednak, w „Mr. Nobody” niezwykły dar nie staje się przyczyną zabawnych wydarzeń, ale źródłem nieszczęścia. Bohater widzi przeszłość jak na dłoni: odległe czasoprzestrzenne wrażenia są wyraźne i dokładne jakby działy się tu i teraz. Nadanie żywej pamięci formy przesadnie barwnej wizualizacji, jest o tyle w filmie van Dormaela udane, że przynosi na myśl nowoczesne koncepcje sensorycznomotoryczne, które od jakiegoś czasu są poważnym konkurentem naiwnych teorii reprezentacji w wyjaśnianiu procesów widzenia.

W myśl koncepcji SM, ludzkie oko nie jest biernym rejestratorem obrazów, ale praktyczną wiedzą typu know how, niezbędną do przetrwania, a poznawanie rzeczywistości jest tylko skutkiem ubocznym. Choć mamy nieodparte wrażenie, że nasze oko jest inteligentną kamerą, którą kręcimy swój życiowy film, neurolog J.K O'Reagan twierdzi, że oko działa raczej jak pamięć, która traktuje świat zewnętrzny jak swoją własną, nieskończoną bazę danych. Dlatego mózg nie musi tworzyć zapasowych obrazów, bo „wie”, że w każdej chwili może do pamięci zewnętrznej sięgnąć. Jednomrugnięcie okiem pozwala na przetwarzanie dowolnego fragmentu zewnętrznego świata. Gdyby mózg musiał każdą taką czynność rejestrować, zapewne jego „dysk twardy” zapełniłby się już w kilka minut po urodzeniu, albo musiałby pozbywać się danych w tempie kilkusekundowym, jak robią to na przykład ryby. Wyobraźmy sobie, że w momencie, w którym o czymś zapominamy, jakiś system obronny wysyła nam potężny impuls, żeby ze zdwojoną siłą nam o tej rzeczy przypomnieć – tak działa oko w ujęciu sensomotorycznym.

A teraz wyobraźmy sobie, że nasza zwykła pamięć działałaby jak nasze oczy, że dowolne wspomnienie zjawiałoby się przed nami tak wyraźnie, jak przedmioty w najbliższym polu widzenia. Każde wspomnienie, sen czy idea byłyby tak samo ważne, dopóki nie zwrócilibyśmy na nie swej uwagi, bo przecież tylko uwaga możenadać większe znaczenie temu stołowi, na który właśnie patrzę, kosztem krzesła, które przy nim stoi – same w sobie te przedmioty po prostu są. Czy świat nie byłby cudownym miejscem w swej absolutnej dostępności, przy jednoczesnym zachowaniu kontroli nad tym, co ma nam się jawić? Otóż nie, wtedy właśnie stalibyśmy się Nikim, a nasze życie przemieniłoby się w piekło nieokiełznanych możliwości.

Percepcja bohatera „Mr. Nobody” rządzi się trójwartościową logiką mechaniki kwantowej, teorii która jedynie wskazuje, ale nie pozwala odpowiedzieć na pytanie, jak superpozycja dwóch stanów nagle ulega przemianie i pozostaje tylko jeden z nich. Tak jak fizyka kwantowa, niczego nie wyjaśniając, pozostaje jednocześnie blisko zdarzeń, tak narracja „Mr Nobody” zapętla się w historiach, w których jawa nie jest ważniejsza od snu, wspomnienia od marzeń, uczestnictwo od zwykłej obserwacji. Młody Nemo jest jak kaleki anioł jednej z powieści Olgi Tokarczuk, który „przyglądał się zdarzeniom jak płynącej wodzie. Nie interesowały go one same w sobie, nie zaciekawiały, wiedział bowiem, skąd i dokąd płyną, znał ich początek i koniec. Widział nurt zdarzeń podobnych i niepodobnych do siebie, bliskich sobie w czasie i oddalonych, wynikających jedne z drugich i całkowicie od siebie niezależnych. Ale to też nie miało dla niego znaczenia”. Świat Nemo w obliczu dylematu, czy spędzić resztę dzieciństwa z matką czy z ojcem, rozszczepia się na nieskończoną liczbę kopii. To dlatego, nie ma po prostu dwóch wariantów historii, Dormael zdaje się mówić, że każdy wybór rodzi nowe warianty, a te kolejne, niczym w światach równoległych fizyka Hugh Everetta.

„Mr. Nobody”, reż. Jaco VaN Dormael.
Kanada, Belgia, Francja 2009.
w kinach od 25 grudnia 2010
Umierający Nemo wyciąga jednak królika z kapelusza: cały misternie zbudowany, wielowariantowy Wszechświat okazuje się być tylko szczegółowo zobrazowanym, przebiegającym w ułamku sekundy, procesem myślowym dziewięcioletniego chłopca. Z kolei opowieść starca jest sprawozdaniem z eksperymentu, jej narracja zmierza według zasady entropii, ku totalnemu rozproszeniu. Jednak w momencie, w którym chłopiec – demiurg całego tego świata – orientuje się, że jest w impasie, zostaje ona zawieszona. Starzec wyjaśnia: „Chłopiec wcześniej nie mógł wybrać, bo nie wiedział co może się zdarzyć, teraz nie potrafi wybrać, bo wszystko już wie”. Budowanie i obserwowanie rozwoju sytuacji w kolejnych scenariuszach nie przybliża chłopca do podjęcia decyzji, ale to, co dla starca jest rozgałęzionym, długim życiem, dla chłopca jest tylko ułamkiem sekundy krytycznej sytuacji. Pojawia się przerażająca myśl: czy w świecie w którym jedna kropla deszczu może mieć wiele odległych przyczyn, możemy zakładać, że dokonywane przez nas wybory są w ogóle emanacją naszej woli?

Dogmat wolnej woli – tej heroiny zarówno chrześcijańskiej religii jak i laickiej etyki Zachodu, zostaje tu poddany w wątpliwość, van Dormeal ironizuje: być może naszą wolę można nazwać wolną tylko dlatego, że przyczyny podejmowanych decyzji pozostają dla nas nieznane. Być może to niewiedza buduje tożsamość, bo dzięki niej wierzymy w samoprzyczynowe „ja”. Czy gdybym dokładnie wiedział dlaczego w tej właśnie chwili pogłaskałem kota i dlaczego zrobiłem to w dokładnie taki, a nie inny sposób, to czy nazwałbym jeszcze ten dotyk gestem wolnej woli?

Fakt że chłopiec rezygnuje z podejmowania wyboru jest równoznaczny z unicestwieniem świata Mr. Nobody. Dzień śmierci to jednak „najszczęśliwszy dzień jego życia”, bo oznacza, że chłopiec, a zarazem on sam, odrzucił myślenie wariantowe, w sytuacji Zugzwangu wstał od stołu, przy którym rozgrywał ze sobą partię kwantowych szachów. Dlatego świat na skutek przeciążenia nie będzie już rozpraszał się w kolejnych wariacjach. Według zasady „Wielkiej Zapaści”, stojącej na przeciwległym biegunie „Wielkiego Wybuchu”, i teorii o rozszerzaniu się wszechświata, czas w chwili śmierci starca zaczyna się cofać, wszechświat kurczyć i wracać do punktu wyjścia, a wszystkie scenariuszowe nitki zwijają się z powrotem w kłębek. Chłopiec zrozumiał, że każdy ruch pogarsza jego sytuację, a skoro według szachowych zasad nie można pozostać w bezruchu, kończy grę i wzrusza ramionami na wszystkie potencjalne scenariuszy swojego życia. Tylko zaakceptowanie faktu, że nie wszystko zależny od niego, że nie da się rozważyć nieskończonej liczby możliwości, pozwala życiu toczyć się dalej. Może i lecący liść, rzucony z ulgą na wiatr przez Nemo, porusza się według jakiegoś algorytmu, ale fakt, że w jego locie bohater nie próbuje już odczytać wszystkich rządzących nim procesów i zależności, pozwala panu Nobody stać się panem Anybodym. Aby funkcjonować w świecie, którego podstawami są procesy kwantowe Nemo i tak musi powierzyć swój los jednorodnej jaźni, bo owa jaźń jest niezbędna, żeby połączyć w sposób synchroniczny zdarzenia świata zewnętrznego z wewnętrznymi motywacjami. „Scalam, więc jestem” powiedział kiedyś neurobiolog R. llinas stwierdzając, że jaźń jest tylko wynalazkiem mózgu. „Które życie jest właściwe?” – pyta dziennikarz, a stary Nemo odpowiada: „wszystkie są prawdziwe, bo żadne nie ma znaczenia”. Przerażająca to myśl, że istnienie „ja” nie jest żadną metafizyczną koniecznością, a jedynie skutkiem ubocznym działania ślepej Ewolucji.

O filozoficznych konotacjach tego filmu napisano już wiele, posługując się jednak wyłącznie potocznym rozumieniem tej dziedziny, rzekomo poszukującej sensu istnienia i odpowiadającej na pytanie „jak żyć”, podczas gdy zagmatwany fabularnie „Mr. Nobody”, jest krystalicznie czysty w swym dyskursie i niekonkluzywności. To zabawa abstraktami, korespondująca z filozofią sensu stricto, która brzydzi się wyrokowaniem i wielbi analizę, jest narzędziem wykrywania nonsensu i badania granic pojmowanej rzeczywistości, nigdy też nie zapomina, że jej celem jest kontrolowanie pojęciowych fundamentów, a nie budowanie gmachów z efektownie brzmiących teorii. Ryzykowna w narracji i stylistyce „Mr. Nobody” jest próbą pokazania świata zrodzonego z percepcji niemożliwej, która przez negację, pyta o istotę tożsamości. Stare jak świat pytanie „dlaczego raczej istnieje coś, niż nic?” zamienia się w pytanie „dlaczego jesteśmy raczej kimś, niż nikim?” To nie jest po prostu błaha historia chłopca, dla którego rozstanie rodziców jest końcem świata.

Nie bez powodu to stary Nemo – antybohater, umysłowy konstrukt, jest tu postacią centralną. Rzeczywistość, którą pokazuje van Dormael odsyła jedynie do czegoś, czym nie jest, ale właśnie przez to czyni to coś pojmowanym i niepokojącym. „Mr Nobody” nie rządzi się logiką zdarzeń, podlegających tym samym przyczynowo-skutkowym regułom, co świat zewnętrzny. Inaczej niż w trącącej psychoanalityczną myszką „Incepcji” Nolana, imponujący wieżowiec umysłu wzniesiono w nim nie tylko po to, żeby uatrakcyjnić miejsce akcji i obciążyć pamięć roboczą widza. Van Dormael dłubie w teoriach naukowych w poszukiwaniu nowego języka, aby przekonać, że umysł nie odzwierciedla świata w proporcji jeden do jednego, że ich współistnienie to taniec niedobranych partnerów, którzy nauczyli się nie zważać na wzajemne potknięcia. Myśl, że to, co wydaje nam się w życiu tak pewne i nieodłączne – nasza tożsamość, to kolos wzniesiony na chwiejnych podstawach niewiedzy, wybiórczej amnezji i sprzecznych pragnień, powraca w filmie, co chwilę w innej postaci.

W czasach, gdy powszechnie mówi się nieustannie o kryzysie, czy wręcz końcu tak czy inaczej pojętej tożsamości, van Dormael proponuje myśl inną – tożsamość nigdy naprawdę nie istniała, może też dlatego nie warto przywiązywać do niej takiej wagi. Czy „Mr Nobody” to wyraz przerażenia, że żyjemy w niemożliwym do rozbicia, niekończącym się kłamstwie, czy też pean na cześć ludzkiego umysłu, który dzięki swej niedoskonałości może śmiać się, kochać i żywić nadzieję? Jak w znanym dylemacie Schrödingera – to, czy kot jest żywy czy martwy, zależy tylko od obserwatora.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.