Cantona
„Szukając Eryka”

Cantona

Jakub Socha

„Szukając Eryka” – film, który jest hymnem na cześć wspólnoty, potwierdzeniem, że Camus wcale się nie mylił, gdy dumnie ogłosił, że „wszystkiego, co wie o moralności i obowiązkach, dowiedział się z piłki nożnej” – zaczyna się od motta wziętego z samego Cantony: „wszystko zaczęło się od podania”

Jeszcze 3 minuty czytania


Każdy piłkarz budzi się w końcu pewnego ranka i już nie musi: ani biegać, ani starać się, ani strzelać bramek. Podejrzewam, że taki dzień przychodzi zawsze za szybko. Jako niespełniony piłkarz mogę sobie tylko wyobrazić tę grozę: facet ma zaledwie 30-40 lat i w jednej chwili zyskuje czas, którego do tej pory nie było za wiele. W rękach trzyma wielkie nic. Nie ma celu, tylko nuda. Żadnych kolejnych treningów, obozów, wyjazdów, meczów, marzeń. Imprez pomeczowych, przedmeczowych, pucharów do poniesienia, premii do wywalczenia. I co pozostaje? Oczywiście oszczędności na koncie, Playstation i Xbox. Można przerzucić się na konsolę, stworzyć siebie od nowa swój profil na ekranie i rozpocząć życie w Fifie albo Peesie. Tylko kto nabierze się na ten substytut? Co najwyżej jakiś marny stoper. Trzeba naprawdę zbyt wiele razy przyjąć piłkę na głowę, by uwierzyć, żegranie padem jest lepsze niż nogami. No dobrze: pogoda w końcu zawsze sprzyja, łatwiej oszukać ciało, w grze dostępne są opcje, które pozwalają podreperować zarówno krzywy nos, jak i sprawność motoryczną, tylko co z tego? Tak bez tłumów? Bez wspólnoty? Fizycznego uczestnictwa? Wychodzenia z domu? Nic tylko wściec się albo zwariować. Naprawdę coś trzeba robić, kiedy kariera dobiega końca, szczególnie, gdy nie ma się odłożone aż tyle, by z franciszkańskim spokojem oczekiwać na ostatni gwizdek.

„Szukając Eryka”, reż. Ken Loach.
Wielka Brytania 2009,
w kinach od 14 stycznia 2011
Tylko co? Ale jak? No i gdzie? Kiedyś pod tym względem było o tyle lepiej, że sport był tylko sportem – piłkarze grali w chwilach wolnych, po godzinach, rankiem szli normalnie do swojej pracy: w biurze, kopalni, gdziekolwiek. Dzisiaj to by nie przeszło, dzisiaj to kluby są fabrykami, zatrudniającymi wykwalifikowanych robotników, którzy do zawodu uczą się od dziecka, co najmniej przez dziesięć lat. Oczywiście są tacy, którym uda się w międzyczasie zdobyć inny zawód, skończyć prawo karne albo obronić doktorat na AWF, tych kilku jednak to tak zwany błąd statystyczny. A statystyczny piłkarz po zakończeniu kariery nie ma wiele: trochę sił, trochę pieniędzy, kilka nie zaleczonych urazów. 

Później jedni zmieniają zawód i zostają przy piłce. Robią kurs trenerski i siadają na ławie, idą do telewizji, gdzie spełniają się w roli eksperta, albo w struktury: klubu, związku, über-związku. Drudzy godzą się na wyjazd do egzotycznych lig i grę w Zjednoczonych Emiratach Arabskich albo w Katarze. Ci mniej zdolni, mniej znani nawet na to nie mogą liczyć, pozostaje im życie na krzywych boiskach, wśród krzywych bramek, żelaznych blaszaków, które zastępują szatnię, czyli egzystencja w klasie A i niższych, zamiast w ekstraklasie. Jeszcze inni rzucają się w biznes, zabierają się za inwestycje. Ci, których stać, kupują hurtowo mieszkania, zakładają dyskoteki, knajpy, szkółki piłkarskie. Ci, których nie stać, modlą się w tajemnicy o dobre serce żony. Jest też kilku takich, którzy próbują swoich sił w polityce. Każdy z nich jednak, jak podejrzewam (ja – niespełniony piłkarz) – jednen szybciej, inny wolniej – po pewnym czasie znika z oczu. Piłkarza na emeryturze czeka zawsze zapomnienie.

Takiego Érica Cantonę jednak jakby mniej. „Król Éric”, bo tak do dzisiaj nazywają go fani Manchesteru United, nie daje się wciągnąć do dołu niepamięci. Ciągle jest o nim głośno, zawsze było. Kiedy grał, wywoływał skandal za skandalem. Kłócił się z sędziami, trenerami, tłukł z kolegami z boiska. 25 stycznia 1995 roku, w czasie meczu Premier League Crystal Palace-Manchester United przeszedł samego siebie: natrząsającego się z niego kibica wyrżnął z buta i znokautował, za co został skazany na ponad półroczny zakaz gry w piłkę i 120 godzi robót publicznych. Potem nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć, że żałuje tego, co zrobił. Wręcz przeciwnie. Gdy dziennikarze pytali go później, jakie wydarzenie uważa za najlepszy moment w swoim życiu, odpowiadał beztrosko: „Mój najlepszy moment? Mam bardzo wiele ulubionych momentów w życiu, ale najbardziej lubię ten, kiedy kopnąłem chuligana”. To jeszcze nic: na konferencji prasowej zorganizowanej tuż po powrocie Cantony na boisko piłkarz wypalił do dziennikarzy: „Jeśli mewy podążają za kutrem, to dlatego, że myślą, iż sardynki zostaną wrzucone do morza. Dziękuję bardzo”, po czym wstał i tyle go widzieli.

Ale przecież nie pastiszowanie mądrości Lao-tsy przyniosło mu sławę za życia, tylko to, co potrafił zrobić na boisku. Nie poruszał się po nim może jak Zidane, nie strzelił tylu bramek, co Romario, nie wykonywał wolnych jak Platini, nie mijał rywali z łatwością Maradony, nie podawał, jak Xavi, nie przerzucał piłki, jak Beckham, przebijał ich w zasadzie tylko jednym – charyzmą. Roy Keane, wieloletni kapitan Manchesteru, powiedział o nim: „Wyprostowany, z wypiętą piersią i postawionym kołnierzem, sunął po boisku tak, jakby był jego właścicielem. Na jakimkolwiek boisku, ale nigdzie bardziej efektownie niż na Old Trafford. To była jego scena. On to kochał, a tłum kochał jego”. Wręcz identycznie wyrażał się o Cantonie Bobby Charton, inna legenda angielskiej piłki.

Jest taki charakterystyczny obrazek, który idealnie oddaje osobowość tego „jedynego Francuza, którego pokochali Anglicy”. Mecz z Sunderlandem, rok 1996. Cantona dostaje piłkę w środku boiska, potem, jak to się mówi fachowo: z wdziękiem z miejsca wkręca w murawę dwóch zawodników Sunderlandu i biegnie dalej, prosto na bramkę. Gdzieś przed polem karnym podaje do partnera, sam zaś wbiega w pole, gdzie dostaje piłkę z powrotem i bez zastanowienia podcina ją nad bramkarzem. Piłka odbija się od poprzeczki i wpada do siatki. Piękna bramka. Co po jej zdobyciu robi piłkarz? Biegnie w stronę swoich fanów? Zdziera koszulkę? Rzuca się w ramiona kolegów? Nie, nic z tych rzeczy. Cantona staje w miejscu, podnosi do góry ręce i jak gdyby nigdy nic zaczyna rozglądać się dumnie i bezczelnie po trybunach. Suzeren wodzący wzrokiem po swoich włościach. „Mesjasz z poniesionym kołnierzem”.

Cantona grał w Manchesterze przez pięć sezonów, w tym czasie zdobył z klubem cztery tytuły mistrza. Karierę zakończył w 1997 roku, tuż po kolejnym tryumfie w lidze. Nikt nie rozumiał tej decyzji – w 97 roku Francuz miał dopiero 30 lat, przed sobą jeszcze co najmniej kilka lat gry na najwyższym poziomie. Dlaczego odszedł? Nikt nie wie, ponoć doszedł do wniosku, że na trawie już nic więcej nie osiągnie, co by poniekąd tłumaczyło, czemu wprost z niej Cantona powędrował do piachu… zaczął grać w piłkę plażową. W tej dość niszowej dyscyplinie oczywiście też osiągał same sukcesy, z tytułem mistrza świata włącznie.

Świat piłki jednak nigdy mu nie wystarczał. Tego naturalnego anarchistę, miłośnika Marlona Brando, Rimbauda i Maradony, stałego bywalca kultowego klubu Hacjenda, gdzie grywali Stone Roses, New Order i The Smiths zawsze interesowała rzeczywistość i sława poza murawą. Nie dziwi więc, że dość szybko wciągnęło go kino. Początki tym razem były niespecjalne: kilka gościnnych występów, kilka mało znaczących epizodów, udział w filmach, o których już dzisiaj nikt nie pamięta. Karta odwróciła się, gdy Cantona spotkał legendę angielskiego kina, Kena Loacha, który postanowił wraz ze swoim stałym scenarzystą, Paulem Laverty, napisać historię specjalnie dla „Króla”. Tak powstał film „Szukając Eryka”, który właśnie wchodzi na nasze ekrany. Efekt jest więcej niż zadowalający.

W filmie Loacha pojawia się w zasadzie dwóch Ericów. Pierwszy to dobiegający pięćdziesiątki listonosz, którego życie jest w rozsypce. Nie ma żony i ma same problemy z dwoma dorastającymi synami: do szkoły nie chodzą, hulają po Manchesterze albo przesiadują w domu, gdzie palą trawkę, oglądają pornosy i długo wypoczywają w nigdy nie ścielonych łóżkach. Eric próbuje coś z tym zrobić, próbuje sprawić, żeby mu się w ogóle chciało coś z tym zrobić. Nie wychodzi mu, nic nie pomaga: ani lektura ksiąg motywacyjnych, ani starania przyjaciół, tak jak on fanów Manchesteru United, których neoliberalizm w wydaniu angielskim wypchnął poza nawias i pozbawił nawet tego, co kochali najbardziej: możliwości oglądania swoich idoli na żywo. Ratunkiem okazuje się dopiero wspomniana trawka. Po pierwszym buchu z wykradzionego synowi skręta zdarza się cud, cud, który w kinie autora „Biedroneczki”, prawdziwego realisty o lewicowych korzeniach, jest czymś naprawdę niezwykłym. Oto Erica nawiedza duch samego Érica Cantony – idola, którego plakat wisi w pokoju listonosza na honorowym miejscu.

Cantona nie straszy rozbitka, nie rozwodzi się nad właściwościami klimatycznymi piekła, tylko stara się mu pomóc. Mówi coś w stylu: „wstań, nie jesteś sam”, ale mówi to ze smakiem i z taką mocą, że odbiorca szybko zaczyna podnosić się z kolan. Nie jest to oczywiście krótki proces – trzeba naprostować synów, dostarczyć niedostarczone listy, pogodzić się z kobietą swojego życia, odzyskać zaufanie córki, a nawet spacyfikować tandetnych gangsterów, ale kończy się prawdziwym sukcesem, jak wszystko czego dotyka się „król Éric”. 

Piłkarz odzywa się w filmie niewiele, gra w większości marsowym spojrzeniem, rekwizytem (trąbka!), charyzmą. Co jakiś czas rzuca tylko coś po francusku, czego jego podopieczny ni w ząb nie rozumie, ale dogaduje się ze swoim bohaterem wręcz idealnie. Eric listonosz patrzy w niego jak w obraz, podobnie zresztą, jak Loach. Strukturę opowieści rozbijają co chwilę krótkie fragmenty meczów i bramek zdobytych przez Francuza. Ale tak naprawdę niczego to nie rozbija. Archiwalne materiały telewizyjne pasują idealnie. Budują płaszczyznę porozumienia, ewokują przeszłość piękniejszą niż teraźniejszość, dają nadzieję, że przyszłość też może być zwycięska.

„Szukając Eryka”, film, który jest hymnem na cześć wspólnoty, łączącego ludzi piłkarskiego spektaklu, potwierdzeniem, że Camus wcale się nie mylił, gdy dumnie ogłosił, że „wszystkiego, co wie o moralności i obowiązkach, dowiedział się z piłki nożnej”, zaczyna się od motta wziętego z samego Cantony: „wszystko zaczęło się od podania”, które rzeczywiście przyświeca filmowi Loacha. To takie proste i zarazem takie trudne: żadne indywidualne akcje, tylko gra podaniami może przynieść sukces. Wie o tym nawet taki pyszałek, indywidualista i narcyz, jak Cantona – facet, który mówi o sobie: „nie jestem człowiekiem, jestem Cantona”. W jednej z najzabawniejszych scen filmu, bo to jest naprawdę zabawny film, listonosz Eric pyta swojego idola, jakie jest według niego najlepsze zagranie Cantony i, nie mogąc się doczekać odpowiedzi, sam zaczyna wspominać genialne zagrania. Listonosz przywołuje z pasją kolejne bramki, ale gwiazdor ciągle zaprzecza, by wreszcie powiedzieć: „to było podanie”. Fan dziwi się przez chwilę, ale szybko odgaduje, o co chodzi. I już bierze się za odtwarzanie wspomnienia, zaraz za nim włącza się piłkarz. Podczas gdy obaj panowie tworzą komentarz, widzimy rzeczywiście to cudowne zagranie – podcięcie piłki zewnętrzną częścią stopy, które otwiera wchodzącemu z lewej strony piłkarzowi drogę do bramki. W tej małej scenie jest cały urok tego małego wielkiego filmu.

***

Kino to jednak widocznie ciągle za mało. Ostatnio Cantona postanowił zostać prawdziwym rewolucjonistą. W październiku udzielił wywiadu francuskiej gazecie „Presse Océan”. Zapis wideo można znaleźć w internecie. Piłkarz siedzi na wygodnej kanapie, w wygodnej czerwonej bluzie i snuje swoją opowieść o biedzie, strajkach, współczesnych urządzeniach. W pewnym momencie rzuca od niechcenia: „dzisiaj przeprowadzenie rewolucji jest stosunkowo proste. Wystarczy uderzyć w banki, to znaczy zabrać z banków swoje pieniądze, wtedy one i tak same upadną”.

Jeśli myślicie, że słowa Cantony nie wzbudziły zainteresowania, to jesteście w błędzie. Wypowiedź piłkarza obejrzało w sieci milion ludzi, nie zlekceważyli jej także politycy. Francuska minister finansów tak się zdenerwowała, że postanowiła przywołać Érica do porządku i skłonić, by lepiej wrócił do piłki nożnej niż wtrącał się do finansów. „Król Éric” raczej jej nie posłucha. W piłce osiągnął już bowiem wszystko, teraz wie, że musi zająć się kryzysem i całym światem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.