Przy muzyce o sporcie

Przy muzyce o sporcie

Dariusz Czaja

O czym ta „Olimpiada” Pergolesiego jest? O sporcie, to wiadomo. Ale oprócz tego – o tym samym, co zawsze. Jest on i ona. Jest serc magnetyzm. Ale jest też ten trzeci, ta trzecia... W cyklu Opera Rara w Krakowie polska prapremiera opery Pergolesiego!

Jeszcze 2 minuty czytania


Nie zdążyliśmy w zeszłym roku, ale udało się w tym. Kolejna odsłona krakowskiego cyklu Opera Rara tym razem przyniosła dzieło Pergolesiego „L’Olimpiade” Giovanniego Battisty Pergolesiego. Wykonanie i wysłuchanie tej opery można potraktować jako lekko spóźniony hołd oddany neapolitańskiemu kompozytorowi, którego okrągłą (300 lat) rocznicę urodzin obchodzono w zeszłym roku. Kto obchodził, ten obchodził. Sądząc po zainteresowaniu słuchaczy i po repertuarze naszych scen muzycznych, to raczej słabo obchodzono, ale może coś ważnego przeoczyłem. Tak czy inaczej, zapowiedź jego „Olimpiady” (była też wersja Caldary i oczywiście Vivaldiego) w wykonaniu Accademia Bizantina pod kierownictwem Ottavio Dantone zelektryzowała barokową publikę. Było nie było – to polska prapremiera dzieła.

Ottavio Dantone i Yetzabel Arias Fernandez /
fot. Tomasz Wiech (arch. KBF)

Libretto „Olimpiady” napisał Metastasio, opierając się na pewnych wątkach z VI księgi „Dziejów” Herodota. Akcja dzieje się podczas igrzysk olimpijskich, a jej zapętlonej wielokrotnie intrygi nie podejmuję się nawet streścić. Początek jest taki. Licida, syn króla Krety, przybywa do Olimpii i tam dowiaduje się, że Klistenes, król Sykionu, postanowił oddać swoją córkę, księżniczkę Aristeę, zwycięzcy zawodów. Licida kocha Aristeę, ale atletą jest kiepskim. Umawia się tedy z kolegą Megaklesem, żeby ten wystąpił na igrzyskach pod jego imieniem i tę żywą nagrodę dla niego zdobył (okropny jest to seksizm, ale co robić – to dawno było....). Ale Megakles też czuje miętę do księżniczki, w dodatku nie wie, jaka nagroda oczekuje na zwycięzcę. A my z kolei czujemy (całkiem słusznie), że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. I tak też w rzeczy samej będzie. Jak w kolumbijskim serialu (a w antycznej tragedii nie?): ten, który miał być tym, kim miał być, okazuje się w końcu nie tym, kim miał być, tylko kimś zupełnie innym... Tak ciekawie zasupłana intryga daje dobre pojęcie o tym, co będzie dalej. Dla urozmaicenia (czyt. skomplikowania) akcji pojawi się też za chwilę księżniczka Argene i parę innych person! Wystarczy, trzeba dbać o zdrowie.

Teatr im. J. Słowackiego podczas „L’Olimpiade” Pergolesiego

To o czym w końcu ta „Olimpiada” jest? O sporcie, to wiadomo. Ale oprócz tego – o tym samym, co zawsze. Jest on i ona. Jest serc magnetyzm. Ale jest też ten trzeci, ta trzecia... Burza uczuć, podejrzenia, wymówki, zazdrości, testy wierności, przebieranki. A jakby tego było mało, dla podniesienia temperatury są też i próby samobójcze, próby morderstwa. Takie tam. Ale nie denerwujemy się przesadnie, bo wiadomo, że razem z bohaterami i tak spadniemy w końcu na cztery łapy, a cała ta zabawa jest tylko po to, żeby sobie trochę o uczuciach pośpiewać. Kilka osób zaczepiło mnie po pierwszym akcie informując, że już odpadają od tekstu, pytając czy ja też. Ja też. Ale przecież nie po słowo, a po śpiew i muzykę do teatru operowego przyszliśmy.

A śpiewały głównie panie. Panowie oczywiście też (Cyril Auvity, Mirko Guadagnini), ale jakby nie śpiewali, to znaczy nie wyszli poza wokalny standard. Dobrze wypadły w partiach męskich: Yetzabel Arias Fernandes (Megakles) i Mary-Ellen Nesi (Licida). Pierwsza dała znać o sobie już na początku: aria „Superbo di me stesso” miała w sobie lekkość i piękną barwę. Ale dopiero w drugim pokazała pazury (przejmująco i wyraziście zaśpiewana aria ”Se cerca, se dice”). Wiem, że bardzo podobała się Nesi, znana choćby ze świetnego nagrania „Tamerlano” Haendla z orkiestrą z Patras. Rozumiem: Greczynka trzyma poziom, śpiewa czysto i bardzo sprawnie, a kiedy trzeba, potrafi dołożyć do pieca (frenetyczne „Gemo in un punto e fremo”). Ale – nic nie poradzę – na moje ucho brzmiała tego wieczoru zbyt masywnie i posągowo.

Roberta Mameli / fot. Tomasz Wiech (arch. KBF)

O dwóch innych letnich paniach już nic nie powiem, bo zmierzam prędko do tego, by oznajmić, że dla mnie objawieniem koncertu była sopranistka Roberta Mameli (Aristea), którą pamiętamy z nagrań La Venexiana i ostatniej półjazzowej (!) płyty z Monteverdim. Mameli śpiewała tak, jak wyglądała. Albo odwrotnie. Zresztą – na to samo wychodzi. Znamienne: kiedy pojawiła się po raz pierwszy w recitativie („Ecco Aristea”), od razu podniosła się temperatura na sali. Mameli jest nie tylko zjawiskowo piękna (o materii, w którą była spowita, nie mówiąc), ale w przeciwieństwie do swoich koleżanek, ma w sobie dramatyczny nerw, śpiewa z emocją na wierzchu i z ogromnym wdziękiem. Na efekty nie trzeba było długo czekać. „Ti di saper procura” zaśpiewała z dziewczęcą lekkością i swobodą, wydobywając po drodze kantylenowe smaki i zdobienia. A w arii „Tu me da me dividi” dała przekonujący dowód („już nie będziesz powodem mego strachu”), czym naprawdę może być kobieca furia. Mameli ma charakterystyczną barwę głosu i pojmuję bez trudu, że nie wszystkim może ona smakować. Ale oprócz głosu ma ona coś jeszcze: niebywałą muzykalność i teatralną żywiołowość. Przy wykonaniach koncertowych oper, z natury rzeczy boleśnie statycznych, tej ostatniej zdolności przecenić nie sposób. Z każdym jej wejściem senna atmosfera na sali gęstniała od napięć. Jeśli to nie jest zwycięstwo śpiewaka, to co nim jest?

Roberta Mameli, Yetzabel Arias Fernandez,
Mary-Ellen Nesi, Monica Piccinini, Ottavio Dantone,
Mirko Guadagnini, Cyril Auvity i Alessandra Visentin
/
fot. Tomasz Wiech (arch. KBF)


Jak to więc jest z tym olimpijskim Pergolesim? Warto było, czy nie warto? Odrzućmy tępe malkontenctwo: jasne, że warto! Acz dobrze w przypadku barokowych produkcji z Opera Rara zachować jednak pewien umiar w ocenach i miarkować przesadny entuzjazm. Choć nazwiska zapraszanych do Krakowa kapel i dyrygentów to ekstraklasa światowa, nie wszystkie propozycje są z najwyższej półki. Powiedzmy sobie szczerze: „Olimpiada” Pergolesiego, to (wyjąwszy kilka arii) dzieło dość nudnawe. Drętwe recytatywy, numer wlecze się za numerem, śpiewacy z trudem wzniecają w sobie potężne emocje wyśpiewywane w dętej retoryce. Ottavio Dantone robił, co mógł by wykrzesać z tej muzyki trochę koloru (podwojona obsada rogów i trąbek). Udało się, ale i tak w pokaźnej części, to muzyka z  metra. Barokowego metra, a więc dość przewidywalnego, pełnego utartych zwrotów melodycznych i harmonicznych. Cóż, trzeba jakoś z tym żyć i pogodzić się, że nie zawsze musi być kawior.

Jaka więc była ta „Olimpiada”? Zimowa, czy letnia? I taka, i taka. Na zewnątrz zima, w środku klimaty letnie. Z gorącymi pocałunkami od Roberty Mameli.

G.B.Pergolesi „L’Olimpiade”. Accademia Bizantina, Ottavio Dantone (dyr.), Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 20 stycznia 2011 (w ramach cyklu Opera Rara).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.