Spotkałem nawet szczęśliwych kochanków

Spotkałem nawet szczęśliwych kochanków

Darek Arest

Są zakochani, mają po trzydzieści kilka lat. Nie zbierają gadżetów, nie spłacają kredytów. Spodziewają się dziecka i są szczęśliwi. Czy jesteśmy popieprzeni? – zastanawiają się bohaterowie „Pary na życie” Sama Mendesa

Jeszcze 2 minuty czytania


To niesamowite, że film tak prosty może być jednocześnie zaskakujący. Zaczynając od tego, że wyszedł spod ręki autora „American Beauty”, „Jarhead” i „Drogi do szczęścia” – filmów pełnych toksyny, której działania nie daje się zobojętnić poczuciem humoru. Zdaje się, że Sam Mendes niezwykle skutecznie ukrywał do tej pory swój optymizm, bo w wywiadach zaklina się, że widzi życie właśnie tak – prawdziwy on to właśnie ta ciepła komedia, a nie rozgrywające się na przedmieściach egzystencjalne dramaty. „Para na życie” jest dokładnym rewersem „Drogi do szczęścia”, w której piękni, młodzi i zdolni bohaterowie (ale nie aż tak, jak im się wydaje) grzebią swój idealizm i szczęście pod mieszczańskim lukrem i ciężarem własnych niespełnionych ambicji. Oba filmy opowiadają o kochankach desperacko szukających szczęścia i padają tu te same zapewnienia, te same słowa. Z tym, że bohaterowie „Pary na życie” bardziej jednak kochają siebie nawzajem niż swój obraz odbity w oczach kochanka. Co nie oznacza, że obcy jest im strach i niepokój.

Verona i Burt spodziewają się dziecka, co każe im spojrzeć na własne życie krytycznie. Mają po 34 lata, pracę, która daje finansową niezależność, nie niszczy psychiki i nie wiąże z konkretnym miejscem zamieszkania. Nie widać, aby brak pieniędzy dawał im się jakoś we znaki, żeby na coś nie było ich stać – po prostu ich potrzeby konsumpcyjne są niezbyt wygórowane. Nie kolekcjonują wymyślnych przyborów kuchennych, jeżdżą starym Volvo i mieszkają w niedogrzanym domku, który, jak wszystko w ich otoczeniu, sprawia wrażenie prowizorki. Wszystko – poza ich związkiem. Są swoimi najlepszymi przyjaciółmi, są dla siebie czuli i ewidentnie nie rozglądają się za „lepszą opcją”. Coś im więc ewidentnie dolega. „Czy jesteśmy popieprzeni?” – zastanawia się pewnego niedogrzanego wieczoru szczerze zaniepokojona Verona. „Obawiam się, że możemy być. Mamy po 34 lata i nie rozpracowaliśmy jeszcze nawet podstawowych spraw”. „Na przykład jakich?” – pyta Burt. „Na przykład, jak żyć” – odpowiada ona, by dorzucić po chwili: „Mamy okno z kartonu”.

„Para na życie”, reż. Sam Mendes.
USA 2009, w kinach od 11 lutego 2011
Kurt i Verona nie są kidultami z filmów Apatowa. Nie zbierają figurek z bohaterami kreskówek, nie uciekają od zobowiązań, nie szukają jakiejś hipisowskiej utopii. Ona maluje ilustracje do podręczników medycznych, on sprzedaje ubezpieczenia. Nawet nie próbują być jacyś „luźni”, „fajni” i „wyzwoleni”. To nudziarze, którzy lubią jeździć na obiadki do jego rodziców, a ze znajomymi nie potrafią nawet otwarcie porozmawiać o seksie. Nie przeraża ich też wizja siebie jako pary „normalsów”. Nie próbują nikogo udawać, bo dobrze im ze sobą – ze sobą samym i sobą nawzajem. Lekkie pokręcenie nigdy im nie przeszkadzało, może nawet nie postrzegali go jako pokręcenia. Okno zrobione z kartonu po prostu świetnie spełniało swoją funkcję.

Dziecko, które za chwile urodzi Verona, skłania ich jednak do opuszczenia starego domu i poszukania gdzieś indziej idealnego miejsca do życia. Podróżują po kraju, odwiedzając rodzinę i znajomych, rozglądając się za rajem. Nie szukają jednak tylko dobrych warunków klimatycznych i potencjalnych „najlepszych przyjaciół”. Spotkania ze znajomymi rodzinami są dla nich jak zakupy w organicznym hipermarkecie, gdzie wybiera się cały styl życia. Odwiedziny za odwiedzinami, sekwencja za sekwencją, rozczarowanie za rozczarowaniem.

Z tej prostej konstrukcji filmu wynikają proste, nawet lekko banalne wnioski. To nie Burt i Verona są popaprani, wszyscy inni też wcale nie rozpracowali „podstawowych spraw”. Ci wszyscy, którzy tak ochoczo częstują ich dobrymi radami, funkcjonują zwykle w patologicznych układach. Popaprany jest cały świat – oczywiście z wyłączeniem bohaterów Mendesa. Oni jednak nie znają żadnej złotej zasady gwarantującej szczęście, którą mogliby – jak to robi ich przyjaciel – zobrazować przy pomocy metafory z użyciem syropu klonowego. Po światowej premierze filmu (latem 2009 roku!) padały zarzuty, że przez bohaterów i film przebija poczucie wyższości jego twórców. Zwłaszcza autorów scenariusza – pary dziennikarzy – dla których Burt i Verona to w pewnej mierze literackie podwójne alter ego. Anthony Oliver Scott z „New York Timesa” sugerował, że film Mendesa odrzuca prawdziwy świat, udając, że można się przed nim schronić we własnej niedojrzałości, w iluzji „bycia szczerym i prawdziwym”. Bohaterowie odnajdą swój raj, ale nie jesteś tam mile widziany. „Ten film cię nie lubi” – puentował swoją recenzję. „Może ma ku temu dobry powód” – dogryzał koledze Roger Ebert z „Chicago Sun-Times”.

Do tej smutno-śmiesznej opowieści określenie „komedia romantyczna” pasuje bardziej niż do większości filmów, które są pod tym hasłem reklamowane. John Krasinski i Maya Rudolph mają mnóstwo uroku i fantastycznie napisane kwestie. Mendes pokazuje miłość, która nie zmaga się ze swoim własnym wyobrażeniem, która nie jest grą ani wyniszczającym kataklizmem. Nie znaczy to, że Burt i Verona nie są indywidualistami – każde z nich ma charakter na tyle silny, że nie muszą go przed nikim manifestować. Co do reszty – cóż – o resztę trzeba powalczyć.

Świat z którym zmagają się bohaterowie, jest oczywiście lekko przerysowany – na przykład specjalizująca się w kwestiach genderowych pani profesor to hucpiara, która po kanoniczny cytat z Simone de Beauvoir sięga, jakby własnoręcznie odkryła go w jakichś średniowiecznych manuskryptach. Ale Verona i Burt wcale nie są idealni ani nierealni. Są miłymi ludźmi, co w świecie pełnym gburów łatwo wziąć za fałsz lub pozerstwo. Nie powinniśmy karać ich za to, że nie potrzebują nas ani świata, żeby być szczęśliwi. Nasza strata, ale nie ich wina.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).