„Parsifal” według Castellucciego

Stanisław Suchora

W królewskim teatrze La Monnaie odbyła się premiera „Parsifala”. Dla dyrygenta Hartmunda Haenchena repertuar Wagnera stanowi centrum zainteresowań. Włoski reżyser Romeo Castellucci z teatrem operowym niewiele miał do czynienia

Jeszcze 1 minuta czytania

Preludium. Muzyka grana w totalnej ciemności. Pozbawieni światła, zostajemy zanurzeni w dźwiękowym uniwersum Richarda Wagnera. Po kilku minutach – które trwają całe lata – na kurtynie pojawia się portret Friedricha Nietzschego. Na wysokości jego ucha wije się duży, biały wąż. Kiedy kurtyna się podnosi, czuć zapach świec. A może to tylko złudzenie.

„Parsifal” Castellucciego

R. Wagner, „Parsifal”. Hartmund Haenchen (dyr.), Romeo Castellucci (reż.), Théâtre Royal de la Monnaie w Brukseli, premiera 27 stycznia 2011.

Królewski teatr La Monnaie zaplanował aż dziesięć pokazów „Parsifala” wielce obiecującego duetu Hartmund Haenchen / Romeo Castellucci. Dla pierwszego z nich repertuar Wagnera stanowi centrum zainteresowań, wizytówkę. Włoch z kolei, poza tym, że otarł się o Monteverdiego w „Il Combattimento di Tancredi e Clorinda” (l’Odéon-Théâtre de l’Europe w Paryżu, październik 2000), z teatrem operowym nigdy nie miał do czynienia. Widzom teatralnym jest znany choćby ze swojej trylogii zainspirowanej „Boską Komedią” Dantego. I to on właśnie przyciągnął widzów brukselskiej produkcji.

fot. Bernd Uhlig


Akt pierwszy
. Ciemny, gęsty las (Wagner pisze „Wald, schattig und ernst, doch nicht düster”). Najprawdziwszy, sypiący liśćmi przy podmuchach wiatru. To on, nie Gurnemanz, zaczyna śpiewać. Postaci z początku nie widać – oczy nie przywykły jeszcze do ciemności, a rycerze, pokryci liśćmi, wtapiają się w otoczenie. Przy sporym wysiłku w końcu można ich dostrzec, kiedy poruszają się, by znów zniknąć w gęstwinie. Głosy zdają się dochodzić znikąd, mimo że rozum mówi: „oni są tam!”.
Tylko mężczyzna, który nie zna swego imienia, oraz Kundry odcinają się od otoczenia bielą szat. Pomiędzy czasem a przestrzenią (śpiewa Kundry: „tu czas staje sie przestrzenią”), dzięki wybitnej grze światła, mamy do czynienia z nieustanną metamorfozą lasu (czy to jego czas, odrębny względem czasu ludzi, upływa tak szybko?) – momentami nie sposób nawet stwierdzić, czy to, co widzimy, jest ruchem czy też nie. Iluzja.

Wszyscy śpiewają bardzo dobrze, znajdując wsparcie w orkiestrze. Ważne, że wszystkim udało się zachować przejrzystość wagnerowskiego recytatywu. Największe brawa należą się jednak elektryzującej Annie Larsson (Kundry), Tómasowi Tómassonowi (Klingsor) i Andrew Richardsowi (Parsifal).

fot. Bernd Uhlig


Akt drugi
. Nieskazitelna biel. Scenę od publiczności oddziela cienki, mleczno-mglisty woal, nadający temu, co się dzieje za nim, onirycznego charakteru. Klingsor został przedstawiony jako dyrygent, który wraz ze swoim sobowtórem (identycznie ubranym i ucharakteryzowanym aktorem, z drobnym opóźnieniem powtarzającym jego gesty) kontroluje diaboliczne moce muzyki-trucizny – tej samej, która ucieleśniona przez węża wlewała się przez ucho do umysłu Nietzchego w preludium. Jawa-iluzja? Zły czarnoksiężnik to zdecydowanie najciekawiej narysowana przez reżysera postać.

Biała komnata ozdobiona jest podwieszonymi u sufitu ciałami nagich kobiet – wyglądają jakby padły ofiarą pająka. Parsifal nie ulega kuszeniu, ale publiczność może zobaczyć, co mogło się stać – na woalu wyświetla się bowiem wideo, autorstwa kolektywu Apparati Effimeri, przedstawiające wersję planowaną przez Klingsora i Kundry; zaczyna sie z chwilą realnego pocałunku Kundry, który widzimy na scenie i przechodzi w sfilmowaną nieco pikantniejszą scenę milosną. Szkoda tylko, że to, co w dramacie Wagnera stało się później (zdobycie przez Parsifala Włóczni, która była w posiadaniu Czarnoksiężnika), z teatralnego punktu widzenia prawie nie ma tu miejsca – zastapione zostalo bowiem statyczną grą śpiewaków.

Orkiestra i chór grają przez ponad cztery godziny bez zarzutu. Muzyka, którą możemy podziwiać jako dzieło samo w sobie, stanowi jednocześnie główny motor tego, co dzieje się na scenie. Haenchen jest świetnym dyrygentem i podobnie jak przy amsterdamskich „Die Soldaten” Zimmermanna, szybko zdobywa sobie publiczność.

fot. Bernd Uhlig

Akt trzeci. Pusta scena. Anonimowy tłum maszeruje ku publiczności. Podobnie jak w akcie pierwszym, bohaterowie wtapiają się w scenografię – tu stanowi ją ludzka masa, która pochłania bądź wypluwa protagonistów. Jawa-iluzja. (Chwilami może się wydawać, że ponad dwieście osób idących przed siebie bez celu może mieć jakiś związek z sytuacją kraju, który od ponad dwustu dni nie jest w stanie stworzyć własnego rządu...).

Dobrze sprawdzający się zmysł Castellucciego w ostatniej odsłonie wagnerowskiego Bühnenweihfestpiel słabnie. Zerwanie z tradycją w pierwszych dwóch aktach (przez unikanie ukazania Graala bądź Włóczni w jakiejkolwiek formie) broniło się dzięki przekonywającym pomysłom reżyserskim. Niestety, na końcu przedstawienia ich zabrakło – akcja stanęła, a niezbyt urzekające dialogi Wagnera stały się po prostu nudne. Magia finału prysła zanim jeszcze zapadła kurtyna. Na szczęście do samego końca pozostaliśmy pod wpływem trucizny Klingsora.

Romeo Castellucci, fot.materiały prasowe La Monnaie w Brukselii


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.