JÓZEF ŻYCIŃSKI:
„A może umrę w biegu”

Ks. Andrzej Luter

Samotność długodystansowca w perspektywie Zbawiciela nie ma w sobie egzystencjalnego pesymizmu, bo wpisane jest w nią ciągłe poszukiwanie nadziei. Ale cierpienie pozostaje przecież cierpieniem. I to jest przypadek Józefa Życińskiego

Jeszcze 2 minuty czytania

Agnieszka Holland stwierdziła kiedyś (bez znaku zapytania), że arcybiskup Józef Życiński musi być człowiekiem bardzo samotnym. Nie pamiętam już kontekstu tej wypowiedzi. Wspomniałem o tym metropolicie lubelskiemu. Następnego dnia zadzwonił do mnie i – chcąc się jeszcze raz upewnić – zapytał, czy Holland rzeczywiście tak powiedziała. Potwierdziłem. Postanowił zaprosić ją do Lublina na rozmowę, a także na spotkanie z klerykami. Niestety, nagła śmierć kończy wszystkie ziemskie plany. Nie dojdzie już do rozmowy z reżyserką ani do jakiegokolwiek innego spotkania.

Józef Życiński, obok Adam Michnik i Jacek Żakowski
/ arch. Instytutu Obywatelskiego

Holland myślała o samotności arcybiskupa w episkopacie. Uważała, że ze swoją wizją Kościoła Życiński musi być izolowany. A sam metropolita, jak przystało na filozofa, trochę żartując, mówił, że wszystko zależy od tego, jak rozumieć samotność – czy w kategoriach ściśle filozoficznych, czy teologicznych. Filozoficznie rzecz ujmując, mógł być samotny, ale jego głęboka wiara i modlitwa sprawiały, że czuł bliskość Boga – i w tym sensie nie był sam. Miał też przyjaciół w całej Polsce, którzy uważali go za swój autorytet. Zresztą autorytetem pozostawał dla wielu środowisk, szczególnie inteligenckich. Był ewangeliczną twarzą Kościoła i – jak słusznie powiedział ks. Adam Boniecki – po jego słowach tysiące osób odczuwało ulgę, nabierało nadziei, że biskup nie musi mówić językiem patriarchalnego wodza nieznoszącego sprzeciwu, ale może wypowiadać się w stylu pasterza; sługi, który rozumie człowieka w całej jego złożoności i grzeszności. Nie był fundamentalistą moralnym ani moralizatorem.

*

Arcybiskup często powracał w swoich pismach do problemu samotności. W książce „Wiara wątpiących” jeden z rozdziałów zatytułował: „Samotność długodystansowców”. Pisał w nim o Albercie Camusie. A może pisał o sobie?

W jego słowach możemy odnaleźć wyraźne ślady własnych rozterek i wątpliwości. „Nie należy traktować Camusa jako laickiego świętego. Miał swoje grzechy i towarzyszące im głębokie rozterki sumienia. Środowisko nie mogło mu jednak wybaczyć, że swojego wielkiego talentu nie chciał włączyć w lokalne układy. Mógł przecież okazać się lepszym dyplomatą, który potrafiłby wyciągnąć profity […]. Tymczasem, bez cienia dyplomacji, zdecydował płacić za swą niezależność cenę wymierzonych w niego intryg. Cierpiał, ale nie zmieniał stylu. W jego zapiskach pojawiały się tylko gorzkie komentarze, gdy patrzył na dwulicowość praktykowaną przez środowiskowych specjalistów wyzwolenia”.

Życiński dostrzegał w zapiskach Camusa świadectwo samotności i goryczy, bezsilności i bólu, który może „dokuczać nawet samotnym długodystansowcom”. Czuł wspólnotę duchową z pisarzem, z jego losem i postawą. Może dlatego, że za swoją niezależność też płacił wysoką cenę. Możemy prawie w całości odnieść do niego samego te słowa, które napisał o autorze „Dżumy”.

Metropolita lubelski wiedział jednak, że trudno jest dokonywać podstawowych wyborów życiowych, gdy pozostajemy jedynie na poziomie abstrakcyjnych rozważań o uczciwości, sensie i odpowiedzialności moralnej. Odpowiedzi te – pisał – okazują się łatwiejsze, gdy poszukujemy ich w konkrecie nauczania Chrystusa. Bo przecież życie Camusa może ułożyłoby się inaczej, gdyby w okresie fascynacji Marksem i Prometeuszem znalazł kogoś, kto „ukazałby mu prometejski wymiar chrześcijaństwa”. Nie znalazł jednak takich osób wśród najbliższych. „Samotny Syzyf ze swym kamieniem pozostał mu ostatecznie bliższy niż Chrystus przyjmujący krzyż, by odkupić ludzkość”. I to jest przypadek Camusa. Samotność długodystansowca w perspektywie Zbawiciela nie ma w sobie egzystencjalnego pesymizmu, bo wpisane jest w nią ciągłe poszukiwanie nadziei. Ale cierpienie pozostaje cierpieniem. Taki jest przypadek Życińskiego.

*

Nigdy nie obnosił się ani ze swoim cierpieniem, ani ze swoją wieloletnią chorobą (właściwie chorobami), ani z bólem duchowym, który bardziej mu doskwierał wtedy, gdy brutalne ataki dochodziły z wewnątrz Kościoła. Był jednak pasterzem optymizmu. Nie znosił cierpiętnictwa. Wszyscy wspominają po śmierci jego uśmiech i gesty życzliwości. Często powtarzał, żeby nie celebrować własnych krzywd i frustracji, bo to oddala nas od Boga. Oczywiście, po ludzku rzecz biorąc, i eufemistycznie mówiąc, nie było mu łatwo.

Życiński – hierarcha pozbawiony jakichkolwiek cech faraonicznych, otwarty, chodzący po obrzeżach Kościoła, bo spodziewał się tam znajdować ludzi ewangelii (i nie mylił się) – dawał im szansę, wierzył, że będą zaczynem większych dzieł. Może dopiero teraz wielu ludzi Kościoła, także jego przeciwników i wrogów, którzy go nie rozumieli, pojmie, jak straszliwej wyrwy doznał Kościół w Polsce i Polska w ogóle.

*

Był tytanem pracy. Znałem go bardzo dobrze i wiem, że dzięki tej znajomości przetrwałem najtrudniejsze momenty kapłaństwa. Rok temu powiedziałem mu, że zbyt intensywnie pracuje, bez wytchnienia, że szarżuje, ryzykując w ten sposób zdrowiem i, w konsekwencji, życiem. „A może umrę w biegu” – odpowiedział. Arcybiskup Życiński czuł – tak sądzę – że przy swoich licznych chorobach nie dożyje sędziwego wieku, dlatego żył na całość, na full (jak mówią młodzi), i umarł w biegu. Pozostawiając po sobie niezatarty ślad.

Kościół w Polsce stanął bezradny wobec tej śmierci. Wszyscy – w pięć minut po wiadomości, że nie żyje – o nim mówią. Stacje telewizyjne i radiowe zmieniają ramówki i wspominają postać, która była Kimś – jak powiedział bp Pieronek. A już wydawało się, że został zmarginalizowany. Nie, prawdziwych świadków nie da się zatopić. I dlatego wiem, że Życińskiego, tak jak ks. Józefa Tischnera, będziemy przywoływać jako człowieka ewangelii, a znaczenie jego słów będzie rosło z upływem czasu. Dla mnie to właśnie on i ks. Józef Tischner (na równi) pozostaną nauczycielami kapłaństwa ewangelicznego, idącego do ludzi „źle się mających”, bo oni są „solą ziemi”.

*

I jeszcze jedno. Arcybiskup Józef Życiński był wielkim uczonym: filozofem, kosmologiem, logikiem, znawcą teorii ewolucji. To prawda. Ale przede wszystkim był dobrym człowiekiem. A najważniejszym przesłaniem jego kapłańskiego życia było miłosierdzie – tak jak dla Jana Pawła II, którego był wiernym naśladowcą i uczniem.