MIŁOSZEM:
Zagadka żółwia

Dariusz Czaja

Miłoszowy żółw, choć twardy i długowieczny, zawsze będzie niżej od człowieka w hierarchii bytów, nigdy nie uzyska statusu korony stworzenia, bo to miejsce zarezerwowane jest tylko dla jednego gatunku

Jeszcze 4 minuty czytania

1.

To musiało go dręczyć aż do końca. I są na to dowody. Pośród „wierszy ostatnich”, takich, w których pisze się tylko o rzeczach pierwszych (a zatem i ostatecznych), w których cenzura wewnętrzna słabnie i spadają zasłony (nie do końca, nie do końca...), w których dojmująco czuje się oddech śmierci – pośród nich pojawia się ten wiersz.


Pisze w nim Miłosz o żółwiu. Kreśli dość zwyczajną scenę z życia żółwia. Rzecz ma miejsce w domu Jana Ulatowskiego i Anieli Micińskiej, blisko zaprzyjaźnionych z poetą. Ale nie jest to scenka rodzajowa ani pogadanka zoologiczna. To tylko punkt wyjścia, zapalnik uwag głębszych, wychodzących daleko poza rodzajową anegdotę. To bodaj znak rozpoznawczy jego wierszy ze zwierzętami w rolach głównych: obojętnie czy idzie o kota („Koty bawią się myszą lub półżywym kretem” z wiersza „Do Pani Profesor w obronie honoru kota i nie tylko”), żmiję („dalej noszę w sobie zwiniętą żmiję winy” z wiersza „Vipera berus”), czy występujących karnie w szeregu, w jednej linijce: chomika, jeża, kreta („posadziłbym go na fotelu wieczorem w teatrze” z wiersza „Po ziemi naszej”). Wszędzie tam mamy do czynienia z tym samym zabiegiem: zarysowany na początku konkret stopniowo poszerza się o sensy ogólniejsze, nie tracąc przy tym nic na realności i wyrazistości.

Podobnie rzecz ma się z „Żółwiem”. To tekst skonstruowany z jubilerską precyzją. Niejednoznaczny. I przejmujący. Bo o nas. O żółwiu też, naturalnie.

Słońce zza mgieł wychodzi jak złotawe zwierzę,
Rudowłose i z grzywą skłębionych promieni.
Ale on go nie widzi. Nigdy nie patrzy w niebo.
Jego oczy przykryte wypukłą powieką
Patrzą tylko ku ziemi albo ku taflom posadzki
Jak tutaj, w domu Janka i Neli w Mentonie.
My jesteśmy gatunek wysokiego piętra,
Za spojrzeniem niebosiężnym i międzyobłocznym.
Obserwujemy z politowaniem
Jego niezdarne marsze pod krzesłami
I jak spożywa zielony liść sałaty.
Co za pomysł demiurga! Między dwie tarcze
Wtłoczyć kształt jaszczurczy, żeby chronić życie
Przed atakami większych dinozaurów!
Ale przemówić do niego nie sposób.
Kiedy nagle zaczyna biegać w żarliwym pośpiechu
Na próżno mu tłumaczyć, że but Janka
Nie jest partnerką godną jego zapału.
Jakby zażenowani, przyglądamy się
Jego ruchom kopulacyjnym podobnym do ludzkich
I strudze cieczy, która rozszerza się powoli,
Podczas gdy on nieruchomieje.
Wspólnota żywych, ale niezupełna:
Jak pogodzić się mogą świadomość i nieświadomość?
Janek i Nela nie pojmowali żółwia.
Poniżało ich jego pokrewieństwo z nimi.
Chcieli być czystymi inteligencjami.
Wkrótce potem umarli i na ich krzesłach nikogo.

Wiersz wprowadza od początku podstawową parę opozycyjną wysokie-niskie. U Miłosza brzmi ona niemal jak karykatura opozycji binarnej, kategorii należącej do podstawowego instrumentarium strukturalizmu, wobec którego zachowywał on duży dystans. Porywający jest ten obrazowy początek: „Słońce zza mgieł wychodzi jak złotawe zwierzę, / Rudowłose i z grzywą skłębionych płomieni”. Porywający i odsłaniający zarazem cechy esencjalne głównych bohaterów tekstu. Słońce, porównane tu do olśniewającego zwierzęcia, jest wysoko. Ale, o ironio, nie wszystkie zwierzęta mają możliwość je dostrzec. Byłoby to prawdziwe, acz dość trywialne spostrzeżenie, gdyby nie to, że widać od początku, iż nie tylko o zdolność widzenia i postrzegania tu chodzi. Żółw z oczami schowanymi za powieką nie dostrzega ani słońca, ani nieba. To prawda. Ale niebo nie jest tu tylko częścią neutralnej aksjologicznie przestrzeni. Dyskretnie i aluzyjnie przywołuje ono konotacje metafizyczne, może dokładniej: teologiczne. W te spirytualne rejony wzrok żółwia już nie sięga.

W 2011 roku w „Dwutygodniku” spróbujemy opowiedzieć świat – a dokładniej jego wybrane fragmenty – poprzez Miłosza, oraz Miłosza – poprzez świat.

W cyklu MIŁOSZEM prezentować będziemy wycinki świata czytane poprzez Miłosza, MIŁOSZEM właśnie. Skupimy się na tym, czym Miłosz się ciekawił i spróbujemy pootwierać, używając narzędzi, jakich nam dostarczył, miejsca nowe, w polskiej rozmowie o literaturze, o kulturze rzadko poruszane.

W równoległym, przeplatającym się z tamtym cyklu – MIŁOSZA – spróbujemy natomiast – przeciwnie – pokazać poetę poprzez jego, MIŁOSZA, świat, świat szczegółu: tym razem wiewiórka, źdźbła trawy, lis będą naszymi przewodnikami.

Żółw, ów dziwny kaprys demiurga, biega po ziemi i w ziemi utkwiony ma wzrok. Ale nie jest w stanie dostrzec ani płomiennego słońca, ani niebieskiej kopuły. To człowiek, zwierzę dwunożne i wyprostowane, ma tę zadziwiającą zdolność. Żółw jest ziemski, jego egzystencja wyczerpuje się w przestrzeni horyzontalnej. I człowiek jest ziemski, ale jest w nim pewien nadmiar: widzi więcej, jego wzrok skierowany jest ku górze. Ziemskie bytowanie zwierzęcia ludzkiego uzupełnione zostaje jeszcze o wymiar wertykalny. Wprowadzona na początku ramowa opozycja pogłębia się. Wysokie i niskie to już nie tylko określenia topograficzne – to czytelne kwalifikacje ontologiczne. Człowiek jest asocjowany z tym, co wysokie (co może znaczyć także: duchowe), zwierzę (żółw) z tym, co niskie (co może znaczyć: biologiczne).


Podobieństwo między tak określonymi jestestwami może być tylko częściowe. Na drabinie stworzenia człowiek jest wyżej, żółw – niżej. Hierarchia jest stała i nie podlega zmianie. Ale to nie wszystko. Na opozycję wysokie-niskie nakłada się dalej opozycja świadome-nieświadome. Człowiek jest i wie, że jest. Żółw jest, ale na poziom świadomości wygramolić się nie jest w stanie. Między tak wyposażonymi bytami komunikacji być nie może i wiersz tę okoliczność mocno podkreśla i eksponuje.

Zakończenie jest niejednoznaczne i jeszcze do niego wrócimy. Warto jednak zapytać (bo dla rozumienia wiersza zdaje się to rozstrzygające), skąd ten żółw wziął się u Miłosza? Jak to skąd? Ze świata, z twardego realu. To przecież żółw jak najbardziej rzeczywisty. Należący do zaprzyjaźnionego domu, być może mający nawet jakieś imię. Udomowiony, rzec by można, gdyby jakieś sygnały dochodzące spod skorupy zdradzały, że nie tylko jego właściciele tak myślą. Nie jest to żółw filozoficzny (z paradoksu o Achillesie i żółwiu), nie pochodzi z dziecięcych reminiscencji („powoli, jak żółw, ociężale”) czy językowej frazeologii. Ten żółw niepokojąco rusza się, żyje. Słabo nadaje się na literacką alegorię czy metaforę. A jednak wydaje się, że jego egzystencja w wierszu jest podwójna. Mam podejrzenie, choć nie ma na to bezpośrednich dowodów w tekście, że ten żółw – choć powtórzmy, jak najbardziej realny – należy także do przestrzeni myśli. Można go na przykład znaleźć i to w dużych ilościach w pismach Charlesa Darwina (począwszy od jego „«Beagle» Field Notebooks”).

Tak, sugeruję, że ten żółw w domu Ulatowskiego i Micińskiej miał – oprócz realnych rodziców – także i dalekich krewnych. Ich ojczyzną były wyspy Galapagos. Nie te realne, ale te z tekstów Darwina. Z tekstów, które stały u początków ewolucjonistycznego przewrotu w naszym myśleniu. Teoria ewolucji z jej aparaturą pojęciową, dawną i współczesną (walka o byt, zdolności adaptacyjne, samolubne geny itp.)  była dla Miłosza niezmiennie – wyjąwszy jego młodzieńcze fascynacje – doktryną nihilistyczną: obrzydliwą i antyludzką. Jego wypowiedzi zarówno na temat Darwina, jak i teorii ewolucji w różnych jej mutacjach (choćby w wydaniu Monoda), miały zawsze konotacje negatywne. Inaczej mówiąc: żółw z wiersza Miłosza dźwiga na sobie bagaż ewolucjonistycznej doktryny.

rys. Joanna Halszka SokołowskaSkądinąd, cały kontekst myślowy jego twórczości wskazuje, że poetycki dyskurs o żółwiu nie mieści się tylko w przestrzeni lirycznej zoologii, ale dotyczy fundamentalnych kwestii ontologicznych. Obserwując żółwia w domu przyjaciół, Miłosz raz jeszcze pyta o sprawy pierwsze: o istotę tego, co ludzkie i o niejasną – poddawaną ostatnio licznym retuszom, bądź silnie kontestowaną – granicę między ludzkim i zwierzęcym.

2.

Żeby oświetlić wiersz Miłosza z jeszcze innej, nieoczekiwanej strony, spróbujmy poszerzyć jego odczytanie o pewien literacki kontekst. O „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza. A dokładniej o te fragmenty, w których pojawiają się żółwie. Ta książka, przypomnijmy, to wywołane z pamięci historie wojenne widziane oczami dziecka, kontrapunktowane erudycyjnymi wtrętami dorosłego już człowieka. To narracje obsesyjnie skupione na szczególe, opowieści będące fascynującym połączeniem zapisów źródłowych i jednostkowej, więc niepowtarzalnej pamięci. Pewną rolę w tych rekonstrukcjach okropności wojny spędzonej w Warszawie odgrywają u Rymkiewicza zwierzęta. Koty, na przykład. Ale głównie: żółwie. Żółwie, które rozpleniły się niepokojąco w zajętej przez Niemców Warszawie. Opowieści o żółwiach zapomnieć nie sposób.

W domu rodzinnym Rymkiewiczów na Koszykowej były dwa żółwie: „Żółw większy, szarożółtozielony, przypadł mojej siostrze, żółw mniejszy, czarny (z żółtymi kreskami) dostał się mnie”. Po jakimś czasie pierwszy żółw przepadł gdzieś w ogrodzie w Piasecznie, do Warszawy rodzina wróciła już tylko z żółwiem czarnym. W mieszkaniu nie było innych zwierząt, żółw był jedynym żywym zwierzęciem nie-ludzkim. Był „jedynym obiektem, na którym mogło się skoncentrować, do którego mogło się zwrócić moje pragnienie współistnienia (lub kosmicznej współobecności)”. Ale to dziecięce uczucie pozostało nieodwzajemnione. Żółw pozostał nieczuły wobec ludzkich pragnień. „Czy mój mały czarny żółw zdawał sobie sprawę z uczuć, którymi go obdarzałem? Bardzo wątpię. Wydaje mi się raczej (i wydawało mi się wówczas), że czarny żółw uformował się dla mnie w figurę obcości – rodzaj symbolu mówiącego mi, że różne wcielenia życia nie mogą się ze sobą kontaktować; że choć istota ich jest identyczna, to istota nie jest tym, co mogłoby je połączyć, umożliwić jakiś kontakt. To nie było miłe doświadczenie – jeszcze i dziś myślę o tym z przykrością”.

Pod koniec zimy roku 1943 czarny żółw wszedł pod szafę i tam zasnął. Przez następne miesiące nie wiadomo było, co się z nim dzieje. Na wiosnę roku 1944 okazało się, że żółw nie żyje, że umarł, że zdechł. Żółw nie został ani zabity, ani zagłodzony. Po prostu nie był zainteresowany pozostawianą dla niego sałatą i wodą. Co się więc stało? Może po prostu, snuje swoje domysły autor, „pewnego szarego dnia zasnął pod ścianą i już się nie obudził. Przyjąłem (wtedy) taką wersję, bowiem wydawała mi się ona najlepsza (to znaczy najkorzystniejsza) dla żółwia – wynikało z niej, że żółw, gdy zapadł pod szafą w swój zimowy sens, w ogóle się nie męczył i umarł we śnie, nie zdając sobie sprawy z tego, że umiera. Tego, że mógł się męczyć we śnie (że jego przedśmiertny sen mógł być pełen straszliwych wizji oraz cierpień nieznanego nam rodzaju), nie brałem wtedy pod uwagę, bo nie przyszło mi to do głowy. Dopiero teraz, po sześćdziesięciu kilku latach [...], dopuszczam taką możliwość. Sześćdziesiąt cztery lata po śmierci dziwnej stwory, raczej dziwnego stworu, który niepotrzebnie pojawił się na świecie. Ale to może jest ujęcie zbyt radykalne, zbyt ryzykowne i lepiej będzie powiedzieć – który pojawił się w nieznanym mi celu, z nieznanego mi powodu, który był elementem nieznanego mi porządku; i który zniknął z powodu też mi nieznanego”.

Rymkiewicz ubolewa, że żółw odszedł tak cicho i samotnie. Lepiej by mu było umrzeć na balkonie, gdzieś pośród doniczek i niepotrzebnych sprzętów. Schodząc ze świata słyszałby wówczas dochodzące z Marszałkowskiej dzwonki przejeżdżających tramwajów, a ta muzyka byłaby dla niego „dzwonieniem z wieczności”.

3.

Wzbogaceni o sceny z życia (i śmierci) żółwia z okupacyjnej Warszawy, powróćmy teraz do Miłosza. Zwłaszcza do tej pominiętej przeze mnie frazy, a kto wie, czy nie kluczowej dla spraw żółwiowych. I naszych, ludzkich. „Wspólnota żywych, ale niezupełna”. Bo przecież o tym, głównie o tym, jest ten wiersz. O różnicy w samym środku tożsamości. O tym fascynującym i niepokojącym fenomenie zwanym życiem. O różnych jego postaciach. I o tym wyróżnionym bycie, zwanym człowiekiem, który żyje i ma tego świadomość. Którego od reszty jemu podobnych stworzeń odgradza ściana nie do przebicia. A żółwiowy pancerz jest tylko widomym jej upostaciowaniem. Denaturalizacja człowieka jest tu bezdyskusyjna i ostateczna. Nie ma i nie może być powrotu do królestwa natury.

Zauważmy: żółwia Miłosza i żółwia Rymkiewicza wiele łączy. I chodzi nie tylko o dyżurną sałatę, jako główne źródło pożywienia obydwu stworów. Przede wszystkim: jeden i drugi są dla bytu ludzkiego czytelną figurą obcości. Nie sposób ich pojąć, nie podobna się z nimi skomunikować. To żywe organizmy, których fizjologia, wzrastanie, umieranie dają się bez trudu opisać; podobne są w tym do nas. Ale, co ciekawe: u Miłosza Janek i Nela („gatunek wysokiego piętra”) nie tylko nie odczuwają żadnego pokrewieństwa z gościem skrytym pod skorupą, ale domniemanie wspólnego pochodzenia wręcz im uwłacza. Toteż i zakończenie wiersza zdaje się ironiczne. Ci, którzy wyciągali głowy ku niebu, którzy drapowali się w spirytualne szaty, już nie żyją. Ich żółw – jak się można domyśleć – wciąż trwa. Ale tak czy inaczej, myśl o człowieczej wyjątkowości i wyższości nie wydaje się mimo wszystko w tej opowieści zagrożona.

Żółw Rymkiewicza, choć równie niedostępny i niepojęty, jest opisywany z dużo większą empatią. Choć jego obcość jest frustrująca (jak przejąć się tym, kto nie odwzajemnienia naszych uczuć?), to jego cicha egzystencja jest dla autora niezmiennie zagadkowa. Jego śmierć zostaje niemal uczłowieczona. W wierszu Miłosza żółw zdaje się w pełni i bez reszty przynależeć do świata biologii, świata rządzonego wyborem losowym, zdanym na przypadkowe zdarzenia ewolucyjnego rozwoju. Ci, którzy go obserwują, należą do innego porządku, choć koniec ich podobny. U Rymkiewicza żółw jest częścią nieznanego bliżej autorowi porządku, ale jest to najwyraźniej ten sam Porządek, który obejmuje wszystkie stworzenia: duże i małe, chodzące i latające, pokryte skórą i twardą skorupą, zaopatrzone w rozum i nieświadome faktu swojej egzystencji. Wspólnota żywych – zupełna. I wspólnota śmiertelnych – także.

4.

Te dwa opisywane tu żółwie są sobie zoologicznie bliskie. Ale rama światopoglądowa, wewnątrz której się pojawiają, różni się nieco. To nie jest opozycja doktrynerskiego antropocentryzmu i sentymentalnej zoologii. Rozróżnienie jest subtelniejsze. Miłoszowy żółw, choć twardy i długowieczny, zawsze będzie niżej od człowieka w hierarchii bytów, nigdy nie uzyska statusu korony stworzenia, bo to miejsce zarezerwowane jest tylko dla jednego gatunku. Tego, który – wedle pierwszego rozdziału „Genesis” – stworzony jest „na obraz i podobieństwo” boskiego pierwowzoru.

Z kolei żółw Rymkiewicza, choć cierpi może nieco na antropomorficzne odchylenie (wyraźnie kontrolowane), sytuuje się bliżej człowieka niż jego pobratymiec z wiersza. Ogarnięty jest współ-czuciem, które bierze się z przekonania o jedności boskiego stworzenia. Z tożsamości losu. Z tożsamości, której wykładnię opisać może trafnie tylko paradoksalna formuła: tożsamość oparta na poszanowaniu fenomenu życia we wszelkiej jego postaci, która wszakże nie prowadzi do gatunkowego zrównania i nie unieważnia ontologicznej różnicy.

Inaczej mówiąc: żółw Miłosza jest całkowicie po stronie Biologii rządzonej prawami ewolucyjnego doboru, u Rymkiewicza żółw nie traci swoich zoologicznych wymiarów, ale zdaje się jakby omieciony był skrzydłem Teologii. Miłosz jednoznacznie wyklucza pogodzenie języka biologii i teologii, Rymkiewicz czyni pewne koncesje na rzecz ich połączenia.

Co ciekawe, to napięcie obecne jest także w tekście biblijnym. W „Genesis” mowa jest wyraźnie o ludzkiej wyjątkowości, także o tym, że człowiek uzyskał od Stwórcy władzę panowania „nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!” (Rdz 1,26). Ale u Koheleta mamy również i taki passus: „Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego i oddech życia ten sam” (Koh 3,19). O pierwszym fragmencie pamiętają wszyscy, o drugim – prawie nikt. Tak czy inaczej, w tej ontologicznej dwuznaczności żyjemy.

/p


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.